Choć Polacy to dobrzy ludzie, nasze serca są na Ukrainie. Fot. archiwum prywatne. 26.02.2023. Wiadomości. Magdalena Olechnowicz. Walentyna i Wołodymir są w Polsce z czwórką dzieci. Tetiana - z czteroletnią córeczką. Oksana jest sama. Radzą sobie, ale nie wiedzą, jak potoczą się ich losy. Znajdujesz się na stronie wyników wyszukiwania dla frazy Są na świecie ludzie bliscy piosenka. Na odsłonie znajdziesz teksty, tłumaczenia i teledyski do piosenek związanych ze słowami Są na świecie ludzie bliscy piosenka. Tekściory.pl - baza tekstów piosenek, tłumaczeń oraz teledysków. Są ludzie, którzy otrzymują bezpośrednią gratyfikację poprzez wykonywanie złych czynów. Ludzie ci generują wokół siebie jedynie zbliżone uczucia nienawiści i strachu, a jak wiemy, samotne życie z samym sobą kończy się ogromną bolesnością. Jak we wszystkim, istnieją poziomy egoizmu, zła i złośliwości. Wezmę z twoich rąk to wszystko co mi dasz. To na naszej rozstąpi się morze. Będę wierzyć że pokonam ból pokonam lęk. Nim będziemy sami łukiem ciał rozgrzanych. Narysuję je ich każdy mały cień. Są ludzie są serca jeden żar. Są myśli namiętne w twoich ja. Są głosy, są słowa których brak. Są ludzie są serca jeden żar Są myśli namiętne w twoich ja Są głosy, są słowa których brak Są myśli i w tobie będę ja. See also: JustSomeLyrics 46 46.111 Creedance Clearwater Revival Rolling Down the River Lyrics II Guys From Petra Blessed Be Your Name Lyrics Modlitwa do najświętszego serca jezusowego pomogła mi już nie raz. Za każdym razem, gdy mam jakiś problem, sięgam do modlitwy do serca pana jezusa i zawierzam mu wszystkie swoje troski i problemy. Czasami śpiewam również pieśni religijne o jezusie, które są dla mnie uzupełnieniem modlitwy. 1Uab. Katarzyna Kachel, Jacek Żukowski Andrus, czyli honorowy cwaniak i hultaj. „Makino” Aleksander Łodzia-Kobyliński, legenda krakowskiego Zwierzyńca, lokalny Casanova i twórca kultowego zespołu „Andrusy” świętuje potrójnie. 85-lecie urodzin, 65-lecie twórczości artystycznej i 45-lecie zespołu „Andrusy”. Dużo w życiu przeżył, ale jego pierwszą rolą, jedną z tych ważniejszych, była sprzedaż lodów Bambino i Pingwin w czekoladzie na stadionie Cracovii. Wtedy, kiedy krzyczeli z bratem na całe gardło: Tu się sprzedaje, tu się kupuje, odejdź gówniarzu, bo cię opluję. Jakie były jego kolejne role? Wróżka Gizela, dla przyjaciół Gizia, przed laty wywróżyła panu pięć żon, pieniądze i karierę za Wielka Wodą. Spełniło się?Wszystko się sprawdziło, co do joty. Ale żon doliczyliśmy się Oleńką, która była czwarta się rozwiodłem, a teraz wezmę z nią ślub po raz drugi. Będzie więc czwartą i piątą żoną, a więc powtarzam: sprawdziło się. Pieniądze?Nigdy mi na nic nie brakowało, bo też nie przykładałem do pieniędzy takiej wagi, jak inni, co robili kariery. Nie musiałem ich mieć. Zawsze w kieszeni było więcej niż potrzebowałem. Nie chciałem zbijać kasy, musiało starczyć na pół litra i kilo zwyczajnej. Na koncertach pan zarabiał?Gdzie tam, w telewizji dawali ledwo stówkę, a gdzie indziej to grało się zwykle na piękne oczy. Ale ja przecież pracowałem przez dwanaście lat w KFAPie (Krakowska Fabryka Aparatów Pomiarowych), technikum mechaniczne zrobiłem, wcześniej budowlane. Grawerem byłem, tokarzem, frezerem, wszystkim. I tak to leciało do momentu, kiedy nie ogłoszono konkursu na piosenkarzy. Mój przyjaciel, poeta, Jurek Harasymowicz, powiedział wówczas: Olek, idźże człowieku, tam się zgłoś, się nadajesz. Poszedłem, w komisji ludzie z telewizji, Estrady, nie wiedziałem co zaśpiewać, ale postawiłem na „Ludwinowskie Tango”. I tak zostałem pierwszy w zespole, nawet nazwę wymyśliłem. Jaka to nazwa była?W Starym Teatrze, gdzie występowałem z gitarą, krzyczałem: „Hej chopoki ze szmelcpoki, jak zagromy uzbieromy” - no bo grałem tam takiego łaziora. No to kiedy głowiono się nad nazwą rzuciłem: Szmelcpaka. Nie spodobało się, a potem w radiu słyszę, że powstał zespół, który się nazywa SzmelcPaka. No i grałem z nimi ze dwa lata, ale oni „grzali” tak, że szkoda mówić, nie nadążałem. Harasymowicz powiedział, że się z nimi skończę, bo już głos powoli traciłem. Wtedy założyłem swój zespół, pamiętam był 8 marca, wystąpiliśmy w telewizji na Dzień Kobiet, zaśpiewaliśmy „Lola, Lola daj się pocałować”. Miałem różne pomysły na nazwę: Andrusy, Gzymsiki, Ferajna, czy Kumple Makino. Zdecydował szef Kroniki Krakowskiej, za co jako ojciec chrzestny postawić musiał litr w Pani Twardowskiej. Skończyło się o czwartej rano. Tak powstał zespół „Andrusy”. Muzyków wybierał pan ponoć po gębie?I wielu mówiło, że oni nie grają, a tylko udają, co może i prawdą było. A ja zawsze odpowiadałem: Może i nie grają, ale za to gębę mają. Jak już weszliśmy na estradę i ludzie nas zobaczyli to już mieli uśmiech na twarzy, nie musieliśmy już nic śpiewać. Kabaret był i tyle. Dawałem im różne pseudonimy: Hrabia Monte Christo, Czita, Paganini, Toranaga, Klaudiusz, Antek Balaga z rodziny połamanych płotów, Bubuś Amoros i tak mieliśmy piękny zespół, z którym zrobiłem karierę. Skąd braliście teksty?Jerzy Harasymowicz pisał, Jerzy Michał Czarnecki, Leszek Walicki, Wincenty Chomicz, brałem także teksty, które do mnie przysyłano, czasami to były rymy typu: głowa, krowa, ale i tak tworzyłem do tego muzykę. Tak powstały trzy programy: A... chachary żyją, Spacerkiem, spacerkiem przez Kraków i Któż przywróci twoje piękno, Krakowie prastary, z którymi objeździłem połowę świata, zbierając pieniądze na odnowę Krakowa. W skarbonce czasami było tak pełno, że grzebienia nie włożył. Pisał pan też teksty?Namawiali mnie, mówili: Olek, ty masz żar do pisania, to i pisałem, na przykład „Tango za dychę”, czy „Walczyk z hejnałem”,bo słowa te płynęły stąd, z serca. Ale hymnu Cracovii nie napisałem, zrobił to za pół litra Jerzy Michał Czarnecki. Po czterech godzinach miał siedemnaście zwrotek. Dziś grają hymn Maleńczuka, nie boli pana serce?Naśpiewałem się za wszystkie czasy, przed meczem, w trakcie czy po, więc mi nie żal. Dziś młodym podoba się Maleńczuk, zwłaszcza tekst: "Nigdy nie zejdę na psy". I dobrze. Na mecze pan chodzi?Ze dwa lata temu byłem raz ostatni. Ale przegrywali dziady! Jak można wygrywająć 2:0 skończyć mecz na 3:2? No jak? Więc nie chodzę, by nie dostać zawału, jak Jurek Harasymowicz, z którym siedziałem na naszym starym stadionie pod zegarem. I kiedy przegraliśmy 4:2 do szpitala trafił. A ja rozrusznik mam, tu mi pika, patrzcie, więc nie będę się wychylał, choć teraz Cracovia to brylanty. Oglądam w telewizji, ale zawsze sobie gdzieś już szykuje lufę na podtrzymanie tętna serca. Służył pan w wojsku?Trzy lata i sześć dni w marynarce wojennej. Jednostka Gdynia na ORP Burza. To człowieka ustawia. Gość kiedyś mnie pyta: Panie Makino, co trzeba robić, by być takim jak pan, no kawał chłopa z pana taki, no to odpowiedziałem: trzeba być w marynarce wojennej, siedzieć w pudle i złapać trypra. On na to: to trzecie już mam. A ja na to, że na pierwsze i drugie za późno. Odsiedział pan te cztery lata?Nie. Przypomni pan za co ten wyrok?To był ułański wybryk, bo wjechałem na koniu do hotelu Cracovia. Dopiero co go kończyli budować, glina wszędzie była, zero podjazdu, no i koń myślał, że to stodoła. Wracałem od narzeczonej przez Błonia, jeszcze miałem niedopite pół litra w marynarce, szumiało mi w głowie, a koń nie reagował ani na hetta, ani wiśta czy prry. Mówię do niego, a on nic, ani me, ani be, ani kukuryku, popatrzył i wjechał do Cracovii, uderzyłem o futrynę, spadłem, koń na śliskich płytkach się rozłożył i już nie wstał. Kopyta mu się rozjeżdżały. Wykidajło wpadł, wezwał milicję, skuli mnie i tak trafiłem do aresztu. Na drugi dzień sędzia pyta się: oskarżony, ile koń ma kopyt, odpowiadam: cztery, no i usłyszałem: to cztery lata, że po roku na jedno kopyto. Wyprowadzić. Na szczęście skończyło się na 1, 5 roku, bo udowodniłem, że koń był szkolony w języku angielskim, a ja mówiłem po polsku, nie mógł więc zrozumieć. A skąd miał pan tego konia?Pasł się na Błoniach, właściciele piekli kiełbaski, nawet nie zauważyli. Więzienie pana ustawiło?Więzienie, bo na wszystko patrzę sercem, ale też życie mnie ustawiło. Kiedy się rodziłem, kolega ojca, ginekolog, który odbierał poród, powiedział do mojej mamy, która już miała dwie córki: królewic się rodzi. Mama zemdlała, bo to było 6 stycznia, w Trzech Króli, 32 minuty po północy. I faktycznie do końca życia byłem mamusi królewiczem. Mieszkaliśmy na Zalewskiego, w willi ojca, którą wpierw zabrali hitlerowcy, później bolszewicy, potem na Półwsiu Zwierzynieckim, tam gdzie pępek świata, Bar na Stawach. Spędziłem tam 70 lat. Tam został pan legendarnym cwaniakiem i to cwaniak, ale honorowy, wiadereczko wynosi na czwarte piętro do babci, węgiel zwali, drewno porąbie. Honor zawsze był dla mnie najważniejszy. Mój ojciec był kapitanem saperów, a saper myli się tylko raz. Wychowany byłem w rygorze, najważniejsze były honor i ojczyzna. Jak ojciec nie usiadł do stołu, to myśmy stali, usiadł, to myśmy siadali. Tak samo odchodziliśmy od stołu dopiero, kiedy on skończył. Z domu wyniosłem także szacunek dla kobiet, musiała być Francja elegancja, jak to się mówiło kiedyś. Ale bójki jakieś chyba były?No a jak, pewnie że były. Gdy gość nie postawił piwa za to, że nie kupił wróbla na dachu, albo furman wszedł z batem do baru, to oknem szybko wychodzili, razem z szybą. Bo to było tak, że nowi stawiali stałym bywalcom piwo, a w ekstremalnych przypadkach kupowali właśnie wróbla na dachu. Specjalistą od tego typu transakcji był Czesiek Czorny. Potrafił wypatrzyć gościa w krawacie, pokazać mu ptaka i powiedzieć: - Ten wróbel jest pana, może se pan go zabrać. Tu, w barze Na Stawach kosztuje dwa piwa. Kończył tak, że nie było co z nim dyskutować. Nowi nie mieli łatwo. Harasymowicz zresztą pierwszy raz też o mało oknem nie wyleciał. Zwierzyńca tutaj bywa kwiat/ To Kobyliński as przychodzi sam/ Z nieba zdejmuje gitarę swą/ Pięknej Alfredy dobywa ton - tak pisał właśnie Harasymowicz. Gdzie pan siadał w tym barze?Miałem miejsce pod ścianą, zaraz przy wejściu, dalej siedzieli stali bywalcy Czesiek Czorny, Rufino, Belmondo, wszyscy poumierali. A siedziało się tam, śpiewało, grało, paliło sporty czy klubowe, Szef, lwowiak, co go nazywaliśmy długopis, bo miał sztywny palec, cały czas narzekał: No to przecież nie mogę wam stale dawać piwo na kreskę, chyba że malujecie gościowi sufit na czarno i wmawiacie mu że będzie lazur, wtedy tak. Pan też tak malował?Ja tam nie siedziałem całymi dniami, ja dochodzący byłem. Pracowałem, więc miałem na picie. Ksywkę pan dostał do Harasymowicza?Opowiedziałem mu kiedyś swój życiorys, to potem napisał poemat pod tytułem „Makino”. Potem się go zapytałem: Jureczku, czy nie mógłbym sobie tego pseudo wziąć. Oczywiście, to o tobie. Dziś nie lubię gdy do mnie mówią Olek, czy inaczej, ale Makino, bo wtedy wiem, że ten kto mówi kojarzy kim jestem. Kiedy ten świat się skończył?On się nigdy nie skończył, ludzie się skończyli, pozmieniali. Przez długi czas dawaliśmy koncerty, pamiętacie coroczny Bal na Stawach? Zapraszaliśmy Annę Dymną, Jerzego Michała Czarneckiego, Piotra Skrzyneckiego i funkcjonowało, bo wszystko robiłem sam. Reżyseria, scenografia, choreografia, i tak dalej. Pewnego dnia powiedziałem, że koniec, nie będzie tak, że na mojej głowie jest absolutnie wszystko, nawet choreografia. I powoli upadło. Prawdziwych andrusów też już nie ma?Raczej nie, bo wszyscy chodzą dziś z napisem „adidas” i z tatuażami, na dodatek takimi sobie tatuażami. Ja mam tatuaż, z wojska. Było nas 154 żołnierzy i wszyscy mieli jednakowe. To jest symbol, a nie jakieś róże czy coś innego. Podobno jest moda na tatuaże, ale ja się wstydzę nawet z tym swoim chodzić na wierzchu. Zrobili mi, kiedy byłem pijany i spałem, nie miałem w tym udziału. Nie ulega pan modom?Nie, absolutnie, jestem tradycjonalistą. To co wyssałem z mlekiem matki, to we mnie zostało. Bardzo zwracam uwagę na honor, ambicję, słowo, brzydzę się kłamstwem. Patrząc wstecz na swoje życie, czegoś pan żałuję?Nie, bo choć ojciec chciał, żebym został inżynierem, to ja zawsze śpiewałem. Kiedy byłem mały, mamusia ubierała mnie w strój ułana i leciałem z tekstem „Ułani, ułani, siwe konie macie, pojadę ja z wami, jednego mi dacie”. A potem występowałem na akademiach. I choć skończyłem te dwa technika, to i tak konkursy i śpiewanie było mi w głowie. Zajmowałem dobre miejsca, a potem już poszło, SzmelcPaka, Andrusy. Wszyscy „grzali”, a ja musiałem kontrolować program, bo byłem prowadzącym, śpiewającym, liderem. Skład zespołu się zmieniał?Zmieniał, bo ludzie umierali. Wraz z solistką Ewunią Kozakowską-Głębocką, którą wziąłem do zespołu i kazałem jej śpiewać zamiast „E viva Espana” „Jak długo na Wawelu”, odeszło dziewięć osób. Tylko ludzie się zmieniali?Ludzie, bo stawali się coraz częściej nieufni i zazdrośni. Tak więc się wycofałem, i jakoś sobie żyję. Staram się używać mniej alkoholu, bo mam „nadpite” do przodu, rzuciłem palenie, bo jak powiedział mi pan profesor Sadowski albo palenie, albo rozrusznik serca. Dlaczego serce nie wytrzymało?Za dużo emocji miłości. Ale dzięki rozrusznikowi żyję do dzisiaj i całuję profesora za to po rękach. Tak już dziesięć lat. I mam nadzieję, ze dożyje dziewięćdziesiątki. To pana marzenie?A złe? Śmieję się, że to serce oddałem Krakowowi, każdej jednej dzielnicy, którą kocham, z Nową Hutą włącznie. Cieszę się, że dostanę medal Cracoviae Merenti, bo to dla mnie niemalże koniec świata. To jedyne marzenie?No, nie. Chciałbym, aby Cracovia została mistrzem Polski w piłce nożnej! Żył więc pan tak jak chciał?I niczego nie żałuje. Zaczepiali mnie na ulicy - jak tam panie Makino się żyje, jak zdrowie? Co pan śpiewa? Zanim doszedłem od Mostu Dębnickiego do Filharmonii miałem tak wypite, że musiałem wsiąść w tramwaj by wrócić do domu. I zawsze jest tak samo:„Chodź pan na chwilę, chciałem się z panem napić”, po czym leją mi jakiegoś „szczeniaczka”, potem „pięćdziesiątkę” na drugą nogę. Teraz też tak jest?Już mniej. Dawniej piło się czystą, a teraz dżin, whisky… Czuje się pan spełniony?Jestem zadowolony z życia. Gitar miałem ponad 60, patrzcie. Teraz są tutaj dwie 68. i 69. Ta najmłodsza ma na imię „Amour”, reszty nie ma bo zostawiałem kolejne kobietom. Gdy któraś zaprosiła mnie do siebie, rano mówiłem - idę na piwo. „To zostaw gitarę”. I już nie wracałem… Sam pan je sobie stroi?Tak, zawód mechanika precyzyjnego bardzo przydaje się przy gitarze. Zmieniam struny i wyciągam kołeczki obcążkami. Marzenie ojca więc się spełniło. Jestem trochę budowniczym, ale domu już nie wybuduję, bo nie zdążę. Drzewo pan posadził?Niejedno. To ciekawa historia. Znalazłem kiedyś dwie gałązki jodły koło Dobczyc w Brzączowicach włożyłem do ziemi i podlałem wodą. I wyobraźcie sobie, że dzisiaj to są grube drzewa. Nikt mi nie chce wierzyć, ale moja żona mówi: Oluś to ma rękę, włożył dwie gałązki i urosły dwa drzewa. Mają już ponad 30 lat. Myśli pan o śmierci?Nie myślę o tym, że umrę, tylko myślę o tym, by mnie pochowali tam, gdzie ja chcę. Z moją babcią. Na Rakowicach mam trzy groby, jeden dałem w spadku siostrze, drugi bratankowi, a w trzecim będę leżał z babcią, 50 metrów od kaplicy. Już sobie zrobiłem ładny nagrobek. Nie chce by pana prochy zostały rozrzucone, jak Harasymowicza?Nie, niech mnie zjedzą robaki. A co pan chce mieć napisane na nagrobku?Makino. Aleksander Łodzia-Kobyliński herbu „Łodzia”. Bo ja jestem szlachta, ale na początku „Makino”, by każdy wiedział kto tu leży. Tekst piosenki: Nie daj się Teskt oryginalny: zobacz tłumaczenie › Tłumaczenie: zobacz tekst oryginalny › Tut tu tu tut tut tururu… Tut tu tu tut tut tururu… Tut tu tu tut tut tururu… Tut tu tu tut tut tut tut tut… Każdy na początku wierzy, że Jest dla niego plan. Ktoś na górze, gdzieś na chmurze nam Narysował go. Matka zazdrość w ludziach płodzi gniew, On chce byś zawrócił z drogi swej. Nie daj się! Ludzie niech swoje myślą. Nie daj się! Z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się! Warto być zawsze tylko sobą. Nie daj się! Ludzie niech swoje myślą. Nie daj się! Z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się! Warto być zawsze tylko sobą. Każdy na początku wierzy, że Jest dla niego plan. Ja do końca pragnę spełnić go, Chociaż cenę znam. Matka zazdrość w ludziach płodzi gniew. On chce byś zawrócił z drogi swej. Nie daj się! Ludzie niech swoje myślą. Nie daj się! Z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się! Warto być zawsze tylko sobą. Nie daj się! Ludzie niech swoje myślą. Nie daj się! Z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się! Warto być zawsze tylko sobą. Prosto ludziom w oczy patrz. Niewielu ma odwagę, Pozorami kryją twarz. Tut tu tu tut tut tururu… Tut tu tu tut tut tururu… Tut tu tu tut tut tururu… Tut tu tu tut tut... Nie daj się! Ludzie niech swoje myślą. Nie daj się! Z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się! Warto być zawsze tylko sobą. Nie daj się! Ludzie niech swoje myślą. Nie daj się! Z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się! Warto być zawsze tylko sobą. Tut tut tut tu tu tururu ... Tut tut tut tu tu tururu ... Tut tut tut tu tu tururu ... Tut tu tu research research research research research ... Everyone believed at the beginning of the It is a plan for them. Someone at the top, somewhere in the cloud for us He drew it. Mother Do not give anger, He wants you to turn back from the path of his. Do not give up! Let the people think. Do not give up! With the devil will send to hell. Do not give up! It should be always yourself. Do not give up! Let the people think. Do not give up! With the devil will send to hell. Do not give up! It should be always yourself. Everyone believed at the beginning of the It is a plan for them. I the end I would like to meet him, Although the price I know. Mother Do not give anger. He wants you to turn back from the path of his. Do not give up! Let the people think. Do not give up! With the devil will send to hell. Do not give up! It should be always yourself. Do not give up! Let the people think. Do not give up! With the devil will send to hell. Do not give up! It should be always yourself. Straight men in the eyes. Few have the courage, Pretense of hiding his face. Tut tut tut tu tu tururu ... Tut tut tut tu tu tururu ... Tut tut tut tu tu tururu ... Tut tu tu research research ... Do not give up! Let the people think. Do not give up! With the devil will send to hell. Do not give up! It should be always yourself. Do not give up! Let the people think. Do not give up! With the devil will send to hell. Do not give up! It should be always yourself. Pobierz PDF Kup podkład MP3 Słuchaj na YouTube Teledysk Informacje Dorota Rabczewska, ps. Doda, Doda Elektroda (ur. 15 lutego 1984 w Ciechanowie) – polska wokalistka. Jest córką medalisty mistrzostw świata i Europy w podnoszeniu ciężarów, olimpijczyka Pawła Rabczewskiego i Wandy Rabczewskiej. W latach 1998 - 2007 była wokalistką polskiego rockowego zespołu Virgin, z którym nagrała 3 albumy. Po rozwiązaniu grupy rozpoczęła karierę solową, której owocem jest płyta "Diamond Bitch" (2007). 30 maja 2011 roku wydała swój drugi solowy album, który otrzymał tytuł "7 Pokus Głównych". Read more on Słowa: Dorota Rabczewska Muzyka: Dorota Rabczewska Rok wydania: brak danych Płyta: brak danych Ostatnio zaśpiewali Inne piosenki Doda (25) 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 21 komentarzy Brak komentarzy Była mała, ale pamięta. Już taka jest, że pamięta. Mama szyje, pierze, gotuje, a ojciec leży w łóżku. Ojciec chory, a mama nie ma czasu. — Powiedz, tatusiu, jak tam jest. Ale od początku. — Tyle razy mówiłem. — Ale chcę jeszcze raz. — A no, dobrze. Więc siadamy na okręt. — Nie. Że dostałeś certyfikat. Bo nie rozumiem, co to jest. Co to jest port? Co to jest kajuta? Dlaczego woła się tam na ciebie: aba? Co to jest morze? Dlaczego po hebrajsku „dzieńdobry“ mówi się — szalom, — i „do widzenia“ — szalom? Jeżeli ktoś ma umierać, czy też mówi: „szalom“? Była mała, ale pamięta. Już taka jest. Pamięta, że ojciec zakasłał, mama prędko wyszła z pokoju. — Pojedziemy koleją. — Będę siedziała przy oknie. — No, tak. Potem będziesz zmęczona. Mama położy na ławce palto, wyjmie z walizki poduszkę. — Nieprawda. Mama pościel zapakuje osobno, bo do walizki nie zmieści się. I ja nie będę zmęczona. Nie będę spała. — To nie. Potem okręt. — Na okręcie są pomarańcze? Będziesz tam sadził drzewa? Będziesz zdrów? — No, tak. Zobacz, gdzie jest mama. Poproś, żeby nie płakała. — Skąd wiesz, że mama płacze? Zesunęła się z łóżka na podłogę. Była mała. Zaniosła stołeczek do drzwi. Zawsze tak robiła, żeby sięgnąć do klamki. Wyszła do sieni. — Mamo, dlaczego płaczesz? Mama wytarła oczy i pomyślała trochę. — Nie mów przy tatusiu... nie mów, że ktoś umiera. — Bo nie grzecznie tak mówić? Brzydko? — Nie brzydko, tylko tatuś jest chory. Chory powinien być wesół, a śmierć jest smutna. No tak; dziadzio też mówi, że za wiele się pyta i za wiele chce wiedzieć. Ale dlaczego dzieci nie mają rozumieć wszystkiego tak, jak dorośli? Była mała, ale pamięta, że potem jechała koleją i siedziała przy oknie. Nie do morza jeszcze jechała, tylko do lasu. A w lesie, w białym domu, leżał tatuś na białym łóżku. — Powiedz, jak tam jest. — Będziesz miała osiołka. Konika z długimi uszami. — Wiem. — Będziesz siedziała na osiołku, jak chłopiec. Dziewczynki w spodniach chodzą w Palestynie. — Wiem. Widziałam na obrazku. — Białe kurki będziesz karmiła. Zrobię ci latawca na długim sznurku; wysoko puścisz go z wiatrem. — Winogrona będę zrywała. Są tam chaluce, szomrzy i prorocy. — Dziadzio mówił ci o prorokach? — Mówił. Sama też rozumiem. — A kto to są prorocy, jeżeli rozumiesz? — Prorok wszystko może i wie, co będzie. Ja też wiem. — Powiedz, bo i ja chcę wiedzieć. — Wiem, że będziesz zdrów i będziesz pracował w polu. Zaczęła się śmiać, żeby tatusiowi i mamie było wesoło. Ale weszła pani w białym fartuchu, spędziła ją z łóżka i nawet gniewała się. A tatuś mówi: — Tak, tak. Zejdź. Nie można. Pani ma słuszność. Potem pożegnały się i wyszły z białego domu do bramy w tym lesie. A tatuś oparł się o okno, wychylił się, kłaniał się ręką i zawołał zdaleka: „szalom“. A mama nic, tylko prędko wyszły za ogrodzenie. I to był ostatni już raz. Potem mieszkała u cioci. Ciocia dobra była, ale ten chłopczyk, ten kuzyn, ciągle chciał, żeby była koniem i żołnierzem, i popychał ją, uderzał batem po nogach i śmiał się, że jest beksa. — Bawmy się w okręt — prosiła go. Ale on chce, żeby i na okręcie były konie i bitwy. Długo były u babci i dziadzia. Ale dziadzio nie opowiada o prorokach: — Co ci będę głowę zawracał? I tak za dużo myślisz. Główkę męczysz, kochanie. Wcale nie; są wesołe myśli, które nie męczą. Taka wesoła myśl: że tatuś żyje i czeka w Palestynie, żeby przyjechały. Bo może nie umarł, może kazał tylko tak powiedzieć pani w białym fartuchu, bo chce zrobić niespodziankę? Kiedy był przed tym zdrów, też robił niespodzianki. Powiedział, że pod poduszką jest mysz, a była czekolada. Cała duża tabliczka czekolady. Raz powiedział, że już jadą do Palestyny i zobaczą wielbłąda. I był wielbłąd, ale w ogrodzie, w zwierzyńcu. Wielbłąd wysunął głowę z poza ogrodzenia i zjadł bukiet. Nie bukiet, tylko liście. Bała się, a tatuś mówi: — Daj. Nie bój się. On ci nic nie zrobi. Bardzo chciała się nie bać, ale serce mocno biło. Nie chce się słuchać, nieposłuszne serce. Raz mówił tatuś, że w sercu są cztery komórki, cztery pokoiki. Pokazał w książce na obrazku. — Widzisz. To są pokoiki serca. Z komórki do komórki płynie krew. Jeszcze coś mówił, ale nieuważnie słuchała i nie pytała się. Żeby wiedzieć, wiele trzeba się pytać i bardzo trzeba uważać. To było wieczorem. Senna była i miała skaleczony palec, który przeszkadzał słuchać, co tatuś tłomaczy. Tak dziwnie skaleczyła palec pokrywką od blaszanego pudełka. Mama mówi: „nieostrożna jesteś,“ czasem nawet gniewa się. Nie bardzo gniewa się, trochę tylko, krótko gniewa się mama; ale przykro. Czy można zawsze być ostrożną? Czasem coś się stanie odrazu... Tyle trzeba wiedzieć. Już wie, że blaszane pudełko może być ostre, jak nóż, albo szkło — i wie, że nie można dmuchać w popiół. Bo raz było tak. Żeby zgasić zapałkę, trzeba dmuchać; żeby rozpalić ogień w piecu, też trzeba dmuchać. Widziała, jak to się robi, ale sama nie próbowała. Więc dmuchnęła mocno, bo piec duży. Zaraz odrazu w oczach ból, i już nic nie widzi. Zamknęła oczy, nie może otworzyć. Krzyknęła głośno. Mama woła: — Pokaż. Co się stało? Otwórz oczy. Nie może. Ręce mamy odpycha i oczy zasłania. Chce powiedzieć, też nie może. Mama sama się domyśliła. Dorośli na wszystko prędko mają radę. Mama umyła jej twarz, rogiem chustki do nosa wyjęła z oka czarne kawałki węgla. Sama bez doktora. — Widzisz to czarne? Daj teraz drugie oczko. Potem przyłożyła do oczu dwa ciepłe kawałki waty z wodą. A tatuś śmiał się wieczorem. — Będziesz w piec dmuchała? Chcesz zostać kominiarzem? Wołał potem: — Chodź kominiarczyku, do tatusia. A mama mówi: — Dobrze ci teraz żartować; ale żebyś widział, kiedy to się stało. Różne miała przygody. Nawet zapomniała. Dopiero znów mama mówi: — Nie wychylaj się, bo ci iskra wpadnie do oka. To było w pociągu, kiedy teraz naprawdę już jadą do Palestyny, kiedy już duża, nie duża, ale starsza, — i stoi przy oknie i bardzo jest ciekawa jak wygląda port, okręt, morze i ta inna, ta nowa szkoła w Erec, gdzie będzie się uczyła. W sercu są cztery małe pokoiki. Tatuś mówił i pokazał w książce. Okien tam nie ma, ale jest jasno, bo krew czerwona. Szkoda, że nie pytała się, że się zamyśliła. (O dorosłych mówią: „zamyślił się“. O dzieciach: „zagapił się“. Dlaczego?). Sercem kocha się. Tak mówią wszyscy. Pokoiki w sercu są małe, sto razy mniejsze, niż dla lalki. A tyle musi się zmieścić: mama, babcia, dziadzio, nawet tatuś, który już nie żyje, i nawet chyba kanarek? Co to znaczy, że tatuś zawsze żyć będzie w pamięci? Dziadziuś mówił, że jest Bóg, też trzeba go kochać. Tyle do kochania, a jedno tylko małe serce człowieka. Leży i nie śpi. Czasem przyjemnie nie spać w łóżku i myśleć. Po cichu. Ale, żeby się nie bać. Bo w nocy mogą zabić, w nocy są pożary. Dziewczynka mówiła, że są duchy; to nieprawda. W Ameryce bandyci kradną w nocy dzieci. Daleko Ameryka, na tamtej stronie świata. Bo ziemia jest wielką kulą. Dziwne. I jak się zasypia? Starała się zrozumieć: — Będę uważała. Teraz nie śpię. Jeszcze nie. I teraz nie. Nie wie. Odrazu to się jakoś robi. Leży i myśli. Dla mamy własny jeden pokoik. Drugi dla babci i dziadzi. Trzeci pokoik serca dla cioć i wujaszków; czy i dla tych, którzy nie byli dobrzy dla niej i dla mamy? W pokoiku mamy jest i tatuś, inaczej jakoś, ale jest; bo żyje w pamięci. Co to jest ojczyzna? Mówił ojciec, ale nie rozumiała. Ojczyzna wielka, więc największy pokój, żeby mogła swobodnie oddychać. Mówił ojciec: „dwa tysiące lat“. Kiedy była duża, umiała liczyć. — Rok, dwa lata, trzy... Sto, dwieście lat... Dużo... Dwa tysiące. Potem poznała mnożenie. Już w szkole wytłomaczyli: rok ma 365 dni. — Więc ile dni? — — Ile godzin? — Pomyliła się. Dużo godzin. Miliony. Ale nawet godzinę trudno rozumieć. Różne są godziny. Czasem godzina krótka, a druga strasznie długa. Więc chyba zegar kłamie? Dziwnie było na okręcie. Ledwo wsiadły na okręt, już zaraz wysiadają. No nie. Wie, że nie, że długo płynęły. Rano wstaje, myje się, je śniadanie w kajucie, rozmawia z dziewczynkami, z paniami na okręcie. Patrzy na morze. Znów obiad, znów kładzie się spać i wstaje. Widzi miasta i wyspy. Ale nie Palestyna. Dopiero potem mówią: — Jutro. Ostatni dzień. Ostatnia noc na morzu. Zdawało się tylko, że krótko. Ale były i na okręcie długie godziny: kiedy się pierwszy raz obudziła rano, wszyscy jeszcze spali, a ona chciała już wstać i wyjść i szukać tatusia. Bo chociaż teraz starsza i wie, że tatuś nie żyje; ale jeżeli... może jednak... Przecież wszystko jest dziwne na świecie... może są cuda? Może dwa tysiące lat nie jest tak bardzo dużo? Dziadziuś pokazał raz w książce czarne znaczki i powiedział: — Patrz: Jerozolima. Teraz wie, bo umie czytać; wie, że to były litery. Wtedy nie rozumiała. Potem dziewczynka mówiła, że wszyscy ludzie na całym świecie wiedzą wszędzie o Jerozolimie. Takie sławne miasto, taki sławny kraj, gdzie była świątynia, prorocy i królowie. Teraz jest uniwersytet na wysokiej górze, są rolnicy i uczeni. Kiedy już przyjechały i weszły do wielkiej jadalni, większej, niż na okręcie, — ten pan, kolega tatusia, — rozmawiał z mamą; dopiero potem nagle ją zobaczył, długo patrzał i powiedział coś po hebrajsku. Nie rozumie, ale wie, że pan żałuje, że tatuś nie wrócił. Tatuś był tu dawniej, chciał wrócić. — Żeby żyć w Palestynie, trzeba zasłużyć, — powiedział. Chciał tatuś wrócić, ale nie zdążył, chociaż zasłużył. Dziecko wiele wie, tylko nie umie powiedzieć. Boi się mówić. Nie boi się, ale wstydzi. Nawet nie wstydzi się, tylko nie może powiedzieć tak, żeby dorosły zrozumiał, żeby nie myślał, że to niemądre, dziecinne i śmieszne. Potem mama mówiła raz: — Nie mogłam sobie miejsca znaleźć, kiedy przyjechałam do Palestyny. Ona tak samo. Kiedy weszła pierwszy raz do szkoły, nie mogła sobie znaleźć miejsca. — Jak ci się powiodło w szkole? — pyta się mama. — Dobrze. Tylko pić mi się chciało. Niby powiedziała. Ale nie wie mama, jak było naprawdę. Było gorąco, a nie wiedziała jeszcze, gdzie można się napić wody. Wstydziła się zapytać, żeby źle nie powiedzieć. I może nie wolno, może za dużo wypije? Sama się potem śmiała, kiedy przypomniała sobie. Opowiedziała dobrej koleżance, ale dopiero później. — Mówili, ze tu mało wody. Wiedziałam, że biedni mają mało chleba, jedzą niedużo, żeby na jutro, żeby dla wszystkich starczyło. Myślałam, że powiedzą: „dopiero przyjechała i całą wodę wychlapała“. — Ach, ty głupiutka. — Nie byłam wcale głupia, tylko nie wiedziałam. Dlaczego ludzie myślą, że jeśli ktoś nie wie, nie umie, musi zaraz być głupi? Wcale nie. Dowie się i będzie wiedział. Nauczycielka jest dobra. — Dlaczego mało mówisz? Dlaczego sama? Dlaczego się nie bawisz? — Nie umiem. Nigdy nie bawiłam się. To była prawda. Są dzieci, które nie lubią się bawić. Woli mamie pomagać, woli coś robić, albo nawet lalką nie bawi się, tylko opiekuje się. Tu tak samo. Pomaga pani, porządkuje, układa zeszyty, ustawia stoliki i krzesła. Aż zobaczyła i zaczęła odwiedzać dom małych dzieci. Z początku trudno było zrozumieć, jak tu jest. Tyle różnych domów, i w każdym co innego. Duży dom — jadalnia. Wokoło sali stoły, na środku też stoły. I ławki. I wózek, — tym wózkiem rozwożą talerze z jedzeniem. Taka masa ludzi, tych chaluców i szomrów. Potem jadła już z dziećmi w szkole. Bo osobne budynki dla szkoły, osobne dla starszych, osobne dla małych. Każdy dom ma ogródek i kwiaty, a u małych jest siatka z drutu, żeby nie rozbiegały się z placu. Wracając ze szkoły — raz, drugi i trzeci, — zatrzymała się koło siatki. Stoi, patrzy i myśli: — Ja też nie umiałam chodzić, kiedy byłam mała. Nie umiałam mówić. Biedne, małe dzieci, że nie mogą powiedzieć. Tatuś po pierwszej chorobie, też nie mógł sam chodzić, mama musiała go prowadzić. Małe dziecko jest, jak chory człowiek: trzeba się opiekować; coś je boli, więc płacze; domyśleć się trzeba. — Czy chcesz wejść do środka? — zapytała się dziewczynka. — Może nie wolno? — Wolno. Widzisz, ja też wchodzę. Tamta co innego. Jest dawno. Znają ją. Tu się urodziła. — Pani zaprosiła ją: „Wejdź“. Teraz co innego. Weszła. Bardzo wstydziła się. Stoi i boi się ruszać, bo nie wie. Ale zaraz jeden mały już biegnie prędko, prędko, niezręcznie stawia kroki, spieszy się, — wyciąga ręce, i byłby się przewrócił, ale pochwycił ją za sukienkę tak mocno, że mógł nawet podrzeć. Podała rękę i zaczęła ostrożnie prowadzić. Długo chodzili. Potem usiadła i klaskała, a on się śmiał. Głośno, serdecznie się śmiał. — W Palestynie dzieci inaczej tu się śmieją — pomyślała. Było przyjemnie. Już zaraz drugi i trzeci mały stoją przy niej. Już ją znają. A na drugi dzień witają i wołają, kiedy ją zobaczyły za siatką. I pani przedstawiła ją: — Moja pomocnica. Zaraz ze szkoły tu przychodzi. Mama wie teraz, gdzie jest. — Jak ci się powiodło w szkole? — pyta się mama. — Dobrze. Wszędzie dobrze. Piątego dnia spóźniła się do małych. — Spóźniłaś się, a one czekają. Czy ci się znudziło już przychodzić? Ależ nie. Tylko nauczycielka też powiedziała w szkole: — Tak prędko odchodzisz? Nie pomożesz mi? I tak samo: — Już ci się znudziło? Zaraz łzy. Wcale nie chciała płakać. Opowiedziała wszystko mamie, — prawie wszystko. — Dwa razy myślałam, że gniewają się na mnie, że za wcześnie wychodzę, że za późno przyszłam. Ale nie. Już wiem teraz jak mam robić. — Więc ci tu dobrze? — Bardzo dobrze. Nawet nie wiedziałam, że może tak być. Potem mama mówi do jednej pani: — Dzieci są szczęśliwe. Wszędzie im łatwo. I westchnęła. Prawie wszystko mamie powiedziała. Tylko jedno ukryła: jest w szkole dziewczynka, która dokucza. Śmieje się z niej. Mówi: „głupia“. Odepchnęła, kiedy myły ręce przed obiadem. Wykrzywiła się brzydko. Język pokazała. Naumyślnie piłką uderzyła. Rzuciła w nią. Nie bolało, ale przykro. Bo dlaczego? Bo za co? Nauczycielka zauważyła i gniewała się. Było jeszcze więcej nieprzyjemnie, że przez nią pani się na tamtą gniewa. — Widzisz? I w Palestynie nie można być tylko dobrą. Ale staramy się gniewać sprawiedliwie. Wszędzie musi się znaleźć ktoś, kto nie umie żyć w zgodzie. Ona nie tylko nowym, ona wszystkim dokucza. Nie zawsze, ale często. Czasem umie być miła. I musisz wiedzieć, że tu ciągle przyjeżdża ktoś nowy. Nowy nie zna naszych porządków, trudno porozumieć się z nim. Nie wszyscy są spokojni, jak ty. Są dzieci, którym się zdaje, że tu wszystko wolno, bo Palestyna. Czasem gość z miasta; są dzieci kapryśne i zarozumiałe. — Wcale mnie nie bolało. Ona tylko lekko potrąciła piłką, nieumyślnie. Pani pomyślała, popatrzała i mówi: — Może tobie uda się ją poprawić? Już nieraz tak było. Dobra koleżanka wiele może zrobić. Czasem nauczycielka nie da rady, a koleżanka umie. Bo jeżeli zobaczy, że jesteś dobra dla niej... Siedzi z mamą na schodku przed gankiem baraku. Ładnie. Wieczór letni. Z lewej strony na górze wieś arabska. Z prawej strony oświetlone okna domu klubowego. Przed nimi duży plac, gdzie chłopcy urządzają wyścigi. Za placem płócienne namioty. Na niebie dużo gwiazd. Wielkie gwiazdy i małe. Raz wraz oderwie się jedna od nieba i spada. — Powiedz, mamo, co to jest szczęście? — Szczęście, moje dziecko? — Powiedziałaś: dzieci są szczęśliwe. Czy tylko dzieci? — Dzieciom łatwiej. Bałam się, że tu będzie dla ciebie za głośno. Przyzwyczajona byłaś: tylko tatuś, ty i ja, potem — dziadzio, babcia i ty. Pamiętasz: nawet na podwórko nie lubiłaś wychodzić. Mówię: idź do dzieci. A ty: wolę w domu. — Ale teraz nie chcę być sama. Mówiłaś zawsze, że za wiele myślę. I dziadzio mówił: męczysz główkę. Tak było. Tu myślę lekko, wesoło. Są myśli, które bolą; a tu fruwają, jak motyle. Tam zawsze tylko: co będzie jutro? A tu: co robiłam dzisiaj? Dziś pierwszy raz dzieciom bajkę opowiadałam. Nie bajkę, tak tylko: że był piesek i kotek, że kotek był dobry dla pieska, że kotek dostał mleko, połowę sam wypił, połowę dał pieskowi. Z głowy mówię byle co, ale one słuchają i proszą: jeszcze. Tak łatwo i przyjemnie. — No, widzisz, jeżeli ktoś myśli łatwo i przyjemnie i wie, że będzie tak samo jutro, za tydzień i za rok, — szczęśliwy jest. — Powiem ci. Już niech będzie, że powiem. Bo widzisz, kiedy zauważyłam pierwszy raz, że jestem naprawdę szczęśliwa, tak, jakbym się przestraszyła. Bo patrz: tatuś umarł, jestem sierotą. No, tak. Sierotom powinno być źle. — Kto ci to powiedział? — Wyraźnie nikt nie mówił, ale tak właśnie jest. Tam tak było. Więc nawet chciałam, żeby mi dokuczali; myślałam, że może tatusiowi przykro, że nie martwię się. Ale tatuś jest tu z nami, tylko go nie widzimy. Na okręcie też był. To dziwne. Raz myślałam, kiedy czytaliśmy w szkole biblię: że są tu, nie byli, ale są tu królowie i prorocy. Pani w szkole mówiła, że góry były zawsze, — wtedy też. I my tu teraz jesteśmy. — Mówiłaś, że nie masz trudnych myśli? — Wcale nietrudne. Od razu łatwo pomyślałam. Bardzo lubię szkołę. Lubię swój dyżur. Umiem zmywać talerze. I lubię dom dzieci. Przyjemnie podlewać ogródek. Chciałabym zobaczyć deszcz, bo potem zaraz zielono, i dużo wszędzie kwiatów. — Dawniej nie lubiłaś kwiatów. — Zawsze lubiłam, tylko nie chcę zrywać. Niech sobie żyją. Zerwany kwiat prędko więdnie. Wiesz: tu nawet chłopcy nie łamią gałęzi. Kiedy zrywaliśmy w pardesie oliwki, chłopiec ułamał gałązkę. Stał czerwony i zawstydzony, a drugi chłopiec próbował poprawić: potem powiedział: „trudno, każdemu może się zdarzyć“. Przyszedł nauczyciel, zaraz pokazali, zaraz przyznał się. Mógł nie mówić, bo nauczyciel chciał tylko sprawdzić, czy skończyliśmy już i żeby osobno do blaszanek wrzucać zielone oliwki i niebieskie (jak małe śliwki), i żeby worka nie zostawić. Powiedział tak samo: „trudno, każdemu może się zdarzyć“. — Nie mówiłaś mi, że zrywałaś oliwki. — Zapomniałam. Tak wiele się tu robi i tyle nowego. Nie dziś, to jutro powiem. Nie gniewasz się? — Cóż znowu. Przeciwnie: cieszy mnie, że radzisz sobie sama. Bo i ja mam ci coś do powiedzenia. — Coś wesołego? — Ani wesołe, ani smutne. Tylko, że chcę wyjechać. — Co? Z Palestyny wyjechać? — Ależ nie. Może do miasta, może tu niedaleko na wieś. — A ja? — Ty zostaniesz. — Nie chcę. Nie zostanę bez ciebie. I ty mówisz, że to ani wesołe, ani smutne? To bardzo smutne. Okropne. — Bądź rozumna. Przecież mało jesteśmy razem. Tylko krótko wieczorem. — Ale ja cały dzień długo wiem, że ciebie wieczorem zobaczę. Wiem, że jesteś blisko, wiem, co robisz. A kiedy słońce zbliża się do góry, wiem, że zaraz już będziemy razem. Tam wtedy cały dzień byłyśmy razem, a tu ta na schodku godzina jest jak cały dzień. Co będę robiła sama? Chce nie płakać. Udało się. Pierwszy raz w życiu udało się: może nie płakać, umie nie płakać. Już ma silną wolę teraz. Została sama. Nie sama. Ma przyjaciółkę. Nie przyjaciółkę, ale koleżankę. Rozmawia, lubi ją, razem mają dyżur; ona opowiada, jak będzie w zimie; albo mówią, jak było tam, zanim przyjechała. — Tam wszystko trzeba kupować, za wszystko płaci się. Ciągle tylko: nie ma pieniędzy. I mleko, i książka, i sukienka, zeszyt, materiał na sukienkę. Nawet jeżeli ktoś chory — doktorowi płacisz za lekarstwo. Jeżeli kto nie ma pieniędzy, nie może być zdrów. Więc chory nie pracuje, nie zarabia. Dzieci są głodne. Nawet, żeby dostać pracę, — też trzeba płacić. Ciągle trzeba targować się i liczyć. Ciągle tylko pieniądze. — Nie rozumiem. Nie wolno pracować? — Ja też nie wiem, jak jest naprawdę. Ale tak jest. Muszę zapytać się mamy. Ale mama daleko gdzieś. I wcale nie wieczorem smutno, tylko już cały dzień. Długo teraz pomaga w domu dziecięcym. Pomaga rozbierać dzieci do wieczornej kąpieli. Tak ładnie, kiedy stoją pod natryskiem, chcą złapać w ręce wodę i mrużą oczy, które woda zalewa. Chcą patrzeć. Śmieją się i proszą: — Jeszcze. Jeszcze trochę. Trzeba odpinać i zapinać guziki, podnosić i przenosić, odkręcać i zakręcać kran, albo czekać, bo mały chce sam. — Ja umiem. Ja sam. — Ja sama. Potem odstawia, wiesza, układa. Pani wyciera podłogę. — Ja pomogę. — Zmęczysz się. Chce się zmęczyć, żeby zasnąć od razu, jak dawniej. Bo ta ostatnia godzina strasznie długa, — trwa nie wiadomo czy tydzień, czy rok. Zegar nie mówi prawdy. — Gdzie jest mama? — Nie martw się. Wróci. Napisze. Nadszedł list. Odpisała. „Mamo, przyjedź, albo weź mnie do siebie. Kiedy wyjechałaś, było mi smutno wieczorem i w sobotę. W sobotę zawsze wyjedzie mama jednego albo paru dzieci, więc jestem z małymi, żeby się nie nudziły. Ciągle myślę o tobie. Wiem, że wyjechałaś, bo tak trzeba. Ale nie jestem już szczęśliwa. Mam koleżankę, jest dobra. Ale ty jesteś moją przyjaciółką. Mówiłaś, że będziesz na wsi, a jesteś w mieście“. Pisząc, długo zastanawiała się. — Napisałam nie wszystko, żeby mamy nie martwić. Czekać trudniej jeszcze, niż zwyczajnie tęsknić. Co mama odpowie? Bardzo długie było to czekanie. I mama przyjechała. Teraz mama jest bliżej. Też na wsi, ale nie w kibucu. Tam u mamy na wsi każdy osobno mieszka, dla siebie gotuje i pierze. Nie ma wspólnej jadalni, piekarni, ani szwalni. Każdy dla siebie tylko i dla nikogo więcej. Jest sklep, w sklepie trzeba płacić. Są nawet pieniądze palestyńskie. Mama pokazała: takie same, okrągłe, duże i małe, srebrne i brązowe monety. — I mydło i naftę musisz kupować? — No, tak. — A skąd masz pieniądze? — Szyję, za to mi płacą. — A oni skąd mają? — Sprzedają mleko, jajka, jarzyny, owoce. — A sami co jedzą? — Zostawiają trochę dla siebie. Tu dzieci więcej dostają. Chcesz być ze mną: byłabyś czasem głodna. — Nie szkodzi. Wiem. Tam jest tak, jak było wtedy, kiedy pojechaliśmy na letnie mieszkanie z tatusiem. Każdy dla siebie. W kibucu pracuje się dla wszystkich. Jeden w polu, drugi w oborze, w kuchni albo w warsztacie. Za to dostaje mieszkanie, ubranie, jedzenie i wszystko, co potrzebne. I każdy to samo: szewc i doktór, nauczyciel i piekarz. Wszyscy jednakowo. — Będę przychodziła do ciebie w soboty. W sobotę mama przysłała kartkę, że nie może przyjechać, ale na przyszły tydzień napewno. Smutna była wizyta mamy. Czeka długo na drodze, a mamy nie ma i nie ma. Może znów nie przyjdzie? A ona musi iść do dzieci. Obiecała, — też pewnie się niecierpliwią. Poszła do dzieci. Biegnie, żeby nie spóźnić się. Nie lubi się spieszyć. Nie lubi o czym innym myśleć, a co innego robić. Układa domek z klocków i myśli o mamie. Nie udaje się. Pierwszy raz dzieci mówią, że jej domek nieładny; bo ani wieżyczki nie zrobiła, ani nawet porządnego dachu; taki dziurawy dach. Odkłada klocki, zaczyna rysować. — Co to jest? — pytają się dzieci. — Cielątko. — Wcale niepodobne. Opowiada bajkę. — Brzydko opowiadasz. Nie może lepiej. — Chodźcie, pójdziemy na spacer. Idą na drogę. Jest ich czworo. Każde chce trzymać za rękę. Już kłócą się. Zaraz zaczną się popychać. Innym razem byłaby wytłomaczyła. — Patrz, do tamtego drzewa ty trzymać będziesz za rękę, a potem on. Albo: „Ty umiesz chodzić, nie przewrócisz się. A on potknie się o kamień i uderzy“. Ale dziś nie może. Dzieci obrażają się i płaczą. Czy dlatego, że są dziś inne, niż zawsze, czy, że ona jest inna? Są na drodze, ale mamy nie widać. — Idziemy do domu. Jeden chce, drugi nie chce wracać. Kłócą się, znów płaczą. Rozgniewała się, pierwszy raz rozgniewała się na dzieci i mówi: — Jesteście niegrzeczne, brzydkie. Zostańcie tu sobie, ja pójdę sama. Zostawię tu was. Nie powinno się tak mówić. Bo to nieprawda. Nie zostawi ich, musi razem wrócić do domu. Po co mówić nieprawdę? I nie powinno się gniewać na wszystkie razem dzieci, bo najdłużej będzie płakał ten, który nie kaprysił i wcale nie zawinił. W ogóle niedobrze się gniewać, bo już tak jest, że jeżeli rozgniewasz się na dziecko, ono też zaraz gniewa się. Tak już jest. Co robić? Gdyby była duża, dałaby radę, ale teraz nie wie. Przyszła matka dziecka, które najgłośniej krzyczy. — Dlaczego płaczą? Co tu się dzieje? Źle zrobiłaś, że poszłaś na drogę. Mama twoja wszędzie cię szuka. Idź prędzej, bo nie ładnie, że mama obiecała przyjść, a ciebie nie ma. Źle zrobiłaś, że tak daleko dzieci wyprowadzasz. Źle zrobiła, nieładnie postąpiła. Brzydki domek zbudowała z klocków. Cielątko nie udało się. Jaki smutny dzień. Jaki pierwszy tu dopiero zły dzień. Nic się nie udaje. Teraz ona szuka, i mama szuka. Była mama w ganie, powiedzieli, że poszła z dziećmi. Była w szkole. Nie ma. Może nie tak bardzo chce się z nią zobaczyć? Tak wszystko się poplątało, że przywitanie było jakieś inne, i cała pierwsza rozmowa była inna. Zupełnie inaczej, kiedy mama jest zwyczajną mamą, inaczej, kiedy jest gościem. Jakby mama była inna, nie obca, ale inna. I co będzie z obiadem? Mama nie pracuje tu teraz. — Czy zapłacisz za obiad? — Śmieszna jesteś. Dobrze, że nikt nie słyszał, bo by się obrazili. Przecież jestem gościem. — Ale jesteś moim gościem, a ja też nie pracuję. Chce być pożyteczna i pomaga, ale mało i nie umie. Wyprowadziła daleko dzieci, gniewali się. Pewnie nie pozwolą przychodzić. Więc co będzie robiła? Znów miejsca nie może znaleźć. Nie zostanie sama. Chce być z mamą. Rozpłakała się. — Nie płacz. Poradzę się, co robić. Poradziła się mama, i poszły razem na tę drugą wieś, gdzie mama mieszka. Ale tylko do jutra, żeby zobaczyła. Och, jaki długi był ten dzień. Każda godzina długa. Trudny był to dzień. Musiały iść daleko. Mama zmęczona. Gorąco. Wszystko przez nią. — Czy to tam? — Nie. Druga wieś. Następna. Zdaje się, że blisko, a trzeba iść i iść. Chce mówić, rozmawiać, jak zawsze, — nie może. Idą obok, jakby się gniewały. Może nie należało się upierać? Trzeba było zostać? I co będzie z dyżurem, kto talerze zmyje? Kto będzie dzieci kąpał dziś wieczorem? — Mamo, gniewasz się na mnie? — Na siebie się gniewam, że niemądrze tu gospodaruję. — Ale wszystko przeze mnie; tylko jesteś dobra, więc nie chcesz się gniewać na mnie. — I nie chcę i nie mam za co. Nic złego nie zrobiłaś. Kiedy człowiek zrobi nawet coś złego, to dlatego, że nie wiedział, albo nie umiał inaczej. Tak jakoś trudno mama powiedziała. Potem szły już zupełnie cicho; tylko słońce coraz bliżej idzie do gór, — zdaleka, i długi słychać dzwonek osiołka. Nareszcie. Przyszły. Obce dzieci patrzą na nią. Obcą szkołę pokazała mama, (i ten sklep, gdzie nic bez pieniędzy nie dadzą). I mały pokoik. Tam wszystko już zna, a tu wszystko nowe. Tam wie, jak każde dziecko nazywa się, a tu patrzą na nią, i nie wie, co myślą: może się z niej śmieją? Usiadły do stołu. Nie było krzesła, tylko łóżko i blaszanka do benzyny, na której usiadła mama. Wsypała jej do herbaty dwie łyżeczki cukru, sobie troszeczkę tylko. — Mam jedno łóżko. Nawet nie ma miejsca na drugie. Będzie ci niewygodnie. Było niewygodnie, ale nie że ciasno, tylko, że ciężkie myśli: tatuś, babcia, dziadzio, ciocie, nawet kot, i nawet kuzyn, który popychał ją i bił batem po nogach. Nie śpi, chociaż ma oczy zamknięte; wie, że mama też nie śpi, chociaż oczy zamknęła. A potem mama rano bardzo wcześnie wstała i zaczęła szyć, i przyjechał wóz, który odwozi mleko, i zabrał ją z powrotem. Nie wie, czy ma się cieszyć, że jedzie? Gdzie jest jej dom? Prawdziwy jej dom? — Teraz wiesz, jak tu jest — powiedziała mama. Wiesz już, a ja tak zrobię, jak zechcesz; czy tu będziesz czy tam. Wybrała: żeby być z mamą w ciasnym pokoju; żeby pić herbatę z tylko troszką cukru, żeby ją muchy rano gryzły, że spać trudno. Tam w oknach są siatki druciane, muchy nie wchodzą do pokoju. Tu też siatka w oknie, ale stara i podarta. Nie mogła spać, więc ostrożnie wysunęła się z łóżka, żeby nie obudzić mamy i wyszła cichutko przed dom. Mama długo w nocy wczoraj szyła. Chciała być razem. Teraz też chce. A tamto wszystko jest bardzo daleko; szkoła, dom, dzieci, i plac, na którym chłopcy wieczorem urządzają gonitwy, i palmy, za które się chowają. Dziadzio tam i kibuc tu, — są bardzo daleko. Co było, a nie ma teraz, jest daleko. Wszystko jedno, czy można pojechać wozem, czy trzeba jechać długo koleją i okrętem przez różne kraje. Bo i to było, i to było. Więc daleko i smutno. Usiadła, patrzy na niebo. Już nie ma gwiazd. Już zaraz będzie dzień. Wieczorem wielkie gwiazdy, teraz tylko cztery zostały, białe, malusieńkie. Jakby zawstydzone, jakby przestraszone, że jeszcze są, że się spóźniły. Może ciekawe gwiazdy chcą zobaczyć, jak jest w dzień, żeby opowiedzieć koleżankom nieba? Słońce nie wie, co się dzieje w nocy na ziemi. Może czekają te cztery gwiazdki małe, żeby powiedzieć słońcu, jak w nocy stróżowały, kiedy ono spało na królewskim łożu? Człowiek wie, jak jest, kiedy ciemno i jasno na świecie. Ale i człowiek nie wszystko rozumie. Są tajemnice. Wielkie tajemnice. Czy jest ktoś taki jeden, który rozumie wszystko? Gwiazdy — to pszczoły nieba. W dzień śpią, w nocy zbierają miód dla słońca. Może tam wysoko jest wielki ul gwiazd? Może tam człowiek ma swoją jedną gwiazdę? Czy może sam wybrać: o, ta, albo ta moja gwiazda? A na ziemi świerszcze. Jakby razem śpiewały. Jakby się modliły? Jakby rozmawiały; bo niebo odpowiada migotaniem światełek. Może to właśnie jest modlitwa, o której mówił dziadziuś, kiedy pokazał książkę, którą się całuje, bo napisane w niej: — Jerozolima. Ziemia Izraela. Wszystko, — ziemia, niebo, świerszcze, słońce, winogrona, — gwiazdy i człowiek — i tysiąc lat, znów tysiąc lat — wszystko to jest Ojczyzna. Przyszli: chaluc i szomeret. — Co u was słychać? Jak wam się tu dzieje? Wesół. Żartuje. Udaje, że nie widzi, że ciasno i biednie u nich. — Hoho. Urosłaś. Prędko rośniesz. Niezadługo pokryjesz się kwiatami, na nosie wyrośnie ci gałąź z pomarańczą. Stań przy mnie: zobaczymy, kto wyższy. — Dzieci kazały cię pozdrowić. Pytają się, kiedy wrócisz do nich. Przecież przyszli do mamy, a tylko do niej mówią. Ale mama nie dziwi się, — uśmiecha się, — jak dawniej. Znów się uśmiechnęła. Niby do niej mówią tylko, ale chcą zostać z mamą. Na pewno chcą coś ważnego powiedzieć. Będzie jakaś nowina, może wesoła nowina? To właśnie ten patrzał na nią wtedy w jadalni i powiedział po hebrajsku, ale nie rozumiała, domyśliła się, że żałuje, że tatuś nie wrócił, a lubi ją, bo jest córką tatusia. — Już ci łatwo w szkole? Wszystko już rozumiesz? — Czy znasz arabskie przekleństwa? Czy może piszesz wiersze? Zaczerwieniła się. — Bo twój tatuś mógł, ale nie chciał pisać. Powiedział: pług ważniejszy od pióra, zaorana ziemia droższa, niż zapisany papier. „Wiersz ziemi — to zboże“. Miał skrzypce, ale sprzedał, bo nie mieliśmy chleba. Pytaliśmy się, czy mu nie żal. Powiedział: „ziemia ładniej gra, niż skrzypce, jeżeli ją nastroić“. Tatuś twój lubił żartować. Raz przyszedł do namiotu — to była nasza jadalnia. Powiedział: „chcecie wiersz — proszę, — jest — oto macie“. Położył na stole jajko. Pierwsze jajko naszej pierwszej kury. Kiedy potem lepiej już się powodziło, długo jeszcze mówiliśmy: „w piątek będą na kolację wiersze, każdy dostanie pół wiersza“. To znaczyło, że będą jajka. Poczekaj, będziemy razem, to ci więcej opowiem o tatusiu. Będziemy razem? Kiedy będą razem? Gdzie? Wróciły do kibucu. Zielono. Tyle kwiatów. Tyle zielonego zboża. Wiosenne, naprawdę piękne słońce. Ani jednego kłującego, jesiennego ostu. Zboże i kwiaty. — Mamo, cieszysz się? Patrz, jak cudnie. Tatuś mówił, że ziemia zbożem i kwiatami śpiewa. To prawda. Często śpiewam dzieciom. Małe dzieci są jak kwiaty. Rosną, śmieją się. Patrz: czy ten kwiatek nie śmieje się? Nie wierzysz? — Wierzę. — Nie pytam się teraz. Sama wiem, że jestem szczęśliwa. — A trudne twoje myśli? — Ani jednej. Gonią się, jak chłopcy na łące; to nie męczy, albo męczy wesoło. Prawda, że ludzie są dobrzy? Kazali ci wrócić. Wszyscy ludzie dobrzy na całym świecie. — Znasz mały tylko skrawek świata. — To nic. Wiem, że tak jest. Czuję. Powtórz mamo jeszcze raz: Tak dziwnie wtedy powiedziałaś. — Nie wiem, co chcesz, żeby powtórzyć. — Mówiłyśmy, że nie możemy sobie miejsca znaleźć. Rozmawiałyśmy wieczorem przed barakiem. Nie pamiętasz? Poczekaj, jak to ty powiedziałaś? — Nieważne. — Właśnie, że ważne. Ty wiesz, a ja się dopiero uczę. Dla dziecka wszystko ważne. Wiem już: powiedziałaś, że jeżeli człowiek robi coś złego, to że nie umie inaczej, że nie rozumie. Tak właśnie jest z dziećmi. Nie wiedzą. — Nie tylko dzieci. — Mamo, muszę coś zrobić, coś takiego, żeby nie tylko dzieciom było łatwo i wesoło. Wszystkim, — małym i dużym. Wszystkim na świecie. Tym nawet, którzy już nie żyją. Serce mówi, że to mi się uda. Mama długo patrzy w jej oczy. Prosto w oczy. Długo. Głęboko. Uśmiechnęły się do siebie. — A żołądek nie mówi, że był dzwonek i trzeba wracać na kolację, bo się spóźnimy? — Wiem. Ale czasu szkoda. Żeby można było nie jeść i nie spać, tylko szukać miejsc dla ludzi. Każdy tam, gdzie będzie mu dobrze. I pielęgnować. Jak rośliny małe i duże, — jak drzewa. Idą drogą do domu; wchodzą do jadalni. Duża sala — koło ścian, stoły i ławki. Na stołach chleb w koszykach. Herbata w dzbankach. — Patrz. Wiersze na kolację. — Jajka. Śmieją się. Chociaż spóźniły się, nikt się nie gniewa. Nikt się na nie nie gniewa. Bo ludzie są dobrzy, jeżeli wiedzą i mogą. Noc się kiedyś skończy Wiec chodźmy zanim znajda nas To ostatni szept To będzie nasz ostatni raz Potem możesz być najbardziej niecierpliwa, ja Wezmę z twoich rąk To wszystko co mi dasz (to wszystko co mi dasz) To na naszej drodze rozstąpi się morze Będę wiedział ze pokonam ból, pokonam lęk Nim będziemy sami Łukiem ciał rozgrzanych Narysuje je i każdy mały dzień... Ref: Są ludzie, są serca , jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach Potem będę tak, tak bardzo niecierpliwy, aż zetrzesz z moich ust najmniejsze ślady dnia.... To na naszej drodze rozstąpi się morze Będę wiedział ze pokonam ból, pokonam lęk Nim będziemy sami Łukiem ciał rozgrzanych Narysuje je i każdy mały dzień... Ref: Są ludzie, są serca , jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach Są głosy, są słowa, których brak Są myśli i w tobie będę ja..... Są ludzie, są serca, jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach Są głosy, są słowa, których brak Są myśli i w tobie będę ja..... Są ludzie, są serca , jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach...... See also: JustSomeLyrics 31 ยังไงก็รัก-สมพล Lyrics Faithless Postcard Lyrics Paweł Gzyl „Przytul” – nawołuje tytułem swej nowej płyty Stanisława Celińska. Przy okazji premiery albumu aktorka i piosenkarka opowiada nam o tym, że warto kochać siebie i innych. Niedawno wystąpiła Pani w dwóch koncertach na festiwalu w Opolu. Czy lubi Pani śpiewać na deskach tego słynnego amfiteatru? Tak. To już któryś raz. U mnie od Opola wszystko się zaczęło. Dlatego mam do tego festiwalu sentyment. W tym roku były jednak jakieś techniczne problemy. Nie słyszałam się dobrze na scenie i przez to nie miałam przyjemności w śpiewaniu. Zadebiutowała Pani w Opolu w 1969 roku. To był inny festiwal niż teraz? Trudno mi oceniać. Ale kiedyś były wybitne nazwiska i wspaniałe piosenki. Ewa Demarczyk, Czesław Niemen, Marek Grechuta. Teraz nie ma artystów tego formatu. Czyli poziom artystyczny chyba się jednak obniżył. Jak to się stało, że wystąpiła Pani w 1969 roku w Opolu? Kiedy byłam na studiach w szkole teatralnej, założyłam z kolegą z uczelni Piotrem Lorenzem kabaret COŚ. Zrobiliśmy przedstawienie i wystawialiśmy je w „Dziekance”. To nie było dla mnie nic nowego, bo właściwie śpiewałam od zawsze. Już kiedy byłam na pierwszym roku, napisałam na „fuksówkę” śmieszne teksty do znanych przebojów, żeby je zaśpiewać. Z kolei na czwartym roku zrobiliśmy dyplom z francuskich szlagierów. Kilka utworów z tego programu zostało pokazanych w telewizji – w tym mój „Czas wiśni”. Zobaczył to na ekranie Edward Fiszer, który wówczas dyrygował Opolem. I zaprosił mnie, żebym zaśpiewała na festiwalu „Ptakom podobni”. Piosenka się spodobała i dostała Pani nawet propozycję nagrania płyty dla Polskich Nagrań. Dlaczego nie skorzystała Pani z tej okazji? Czasem człowiek ulega pewnym sugestiom i nie do końca trafia w to, co powinien robić. Kończyłam wtedy szkołę i grałam w jednym z „dyplomów” – w „Greku Zorbie”. Po spektaklu czekał na mnie profesor Aleksander Bardini. Został specjalnie, żeby powiedzieć mi jedno zdanie: „Stasiu, słyszałem, że jedziesz do Opola. Pamiętaj, że ten festiwal to takie odwrotne piwo – więcej piany niż napoju”. (śmiech) Tak mi to wbił do głowy, że moim największym marzeniem było grać w teatrze. Kiedy jechałam do Opola, wiedziałam już, że dostanę etat w Teatrze Współczesnym. Dlatego śpiewanie zostawiłam na drugim planie. Cieszyłam się, że trafię do teatru, który miał być moim drugim domem. Jak muzyka pojawiła się w Pani życiu? Urodziłam się w domu muzyków, więc ta muzyka była ze mną od zawsze. Mój tata był pianistą. W domu stał fortepian i tata pięknie na nim grał. Niestety umarł, kiedy miałam trzy lata. Mama była z kolei skrzypaczką, często ćwiczyła w domu. Przed okupacją miała jechać na studia do Paryża, ale wybuchła wojna i wszystko przekreśliła. Kiedy wróciła z obozu, skończyła studia w Polsce. Wszystko to sprawiło, że od dziecka śpiewałam i tańczyłam. To był mój żywioł. To dlaczego zdecydowała się Pani na aktorskie studia? Już jako siedmiolatka grałam w jasełkach dwie role – Anioła i Heroda. Obsadziła mnie w nich moja wychowawczyni – siostra Urszulanka. Potem, mając dwanaście lat, przeczytałam biografię Heleny Modrzejewskiej. I zachwyciłam się teatrem. Mama nie posłała mnie do szkoły muzycznej, bo bała się, że wybiorę sobie trudny zawód jak ona. No to wybrałam sobie łatwy i zostałam aktorką. (śmiech) Mimo to ciągnęło Panią do śpiewania. Bo mi się to podobało. W Teatrze Nowym robiłam ambitne spektakle łączone ze śpiewaniem – choćby „Księgę Hioba”. Tam jest piękny tekst w tłumaczeniu Czesława Miłosza, poprzetykany „Pieśniami” Jana Kochanowskiego. I to mi odpowiadało – bo była w tym piękna literatura. Ja jej chciałam i znajdowałam ją w teatrze. To była inna półka niż zwykła piosenka rozrywkowa, która w ogóle mnie wtedy nie interesowała. Ale zaczęła Pani występować na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. To było coś innego? Tam była niezwykła atmosfera. Ludzie wchodzili oknami, żeby nas posłuchać. Piosenka aktorska była dla mnie poważną odskocznią od teatru. Dlatego chętnie ją śpiewałam. Czasem nawet odmawiałam występów w filmie, by móc tam wystąpić. Kiedy Jerzy Skolimowski zaproponował mi rolę w „Ferdydurke”, odmówiłam, ponieważ łączyłoby się to z rezygnacją z recitalu, który wtedy planowałam zrobić. Wybrałam śpiewanie i zrobiłam recital „Zorba i inni” w Teatrze Nowym w Poznaniu, a premiera odbyła się podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Dostałam na festiwalu nawet nagrodę imienia profesora Aleksandra Bardiniego. Z tych wrocławskich występów chyba wszyscy najbardziej zapamiętaliśmy piosenkę z 1994 roku – „Uśmiechnij się! Jutro będzie lepiej!”. Początkowo to miał być normalny utwór. Ale pomyślałam, że zrobię z tego taką „pigułę” trwającą zaledwie minutę. Na jej potrzeby stworzyłam niezwykłą postać – skrzyżowanie Mussoliniego z jakąś Zofią Grzyb. (śmiech) I to się bardzo spodobało. Kiedyś wsiadam taka smutna do tramwaju, a jakaś pani mówi do mnie: „Uśmiechnij się!”. Równie znany był „Song sprzątaczki”. Ten wspaniały tekst Jonasza Kofty jest zawsze aktualny – bo zawsze trzeba posprzątać to, co ktoś nabrudzi. Przełomem w Pani śpiewaniu okazało się spotkanie z Maciejem Muraszko. Jak do tego doszło? Kiedyś nie do końca podobała mi się spokojna i delikatna muzyka. Lubiłam generalnie wrzeszczące baby. Ale koledzy w Teatrze Nowym słuchali dużo Cesarii Evory. Ja też po nią sięgnęłam i zaczęło mi się to podobać, bo działało na mnie kojąco. W 2009 roku przyszedł do mnie Maciej Muraszko z „Atramentową rumbą”. Ujęło mnie to, że tekst był mocny, a muzyka łagodna. Pojechaliśmy z tym do Opola i w głosowaniu publiczności zajęliśmy czwarte miejsce. To nie było złe, bo przecież pokazałam tam zupełnie inną Stasię. Ta muzyczna przemiana odpowiadała zmianom, jakie wtedy zaszły w Pani życiu? Bardzo. Podobno człowiek zmienia się co siedem lat. I tak było ze mną – od 2009 do 2015 roku. Porządkowałam wtedy swoje życie. Najpierw nagrałam płytę, którą wymyślił Teatr Nowy – „Nowa Warszawa”. To już było takie przejście pomału na inną stronę. Dlatego Maciej zaczął zbierać dla mnie materiał na cały album. Przy okazji przekazywał mi swoje uwagi, których ja zaczęłam słuchać. Tak narodziła się „Atramentowa”, która była już całkowicie inna: spokojna i przytulaśna. Bardzo się wszystkim spodobała, a kiedy zdobyła podwójną platynę, poczułam, że jestem na dobrej drodze. Musiałam jednak coś wybrać. Dlatego zrezygnowałam z filmu Agnieszki Holland i z teatru Warlikowskiego. Bo wiedziałam, że koncerty promujące „Atramentową” będą wymagały ode mnie energii i czasu. Mało tego: musiałam oszczędzać głos, który bardzo sobie zdzierałam w mocnych przedstawieniach. Uznałam jednak, że gra jest warta świeczki. I miałam rację. Na czym polega to dobre porozumienie między Panią a Maciejem Muraszko? Na tym, że ja mogę napisać ostry tekst, a on i tak napisze łagodną muzykę. Nasze piosenki nie są jeden do jednego. On proponuje piękną melodię, która niesamowicie niesie tekst. Dzięki temu przekaz staje się zrozumiały dla ludzi. A oni potrzebują takich piosenek i za te piosenki dziękują. Maciej ma takie fajne powiedzenie: „Chcę, żeby melodia płynęła tak spokojnie jak woda z kranu”. (śmiech) I taka jest jego muzyka. Co ciekawe, on potrafi napisać utwory w różnych gatunkach. I to jest też ważne, bo nasze płyty nie są jednostajne, ale kolorowe. Jak to się stało, że przy „Malinowej” postanowiła Pani już pisać własne teksty? Zawsze coś tam sobie skrobałam. Kiedyś pisałam felietony dla prasy. Nawet chciałam być pisarką. I grałam Marię Dąbrowską w „Nocach i dniach”. Dlatego czasem poprawiałam teksty innych autorów. W końcu Maciej mówi żartem: „To może coś sama napisz?”. Zrobiłam to więc i sprawiło mi to wielką przyjemność. Ja się tego w dalszym ciągu uczę. Szukam wyrazu dla swoich myśli. Do tego musi to ładnie współgrać z muzyką, żeby trafiało do ludzi. Tekst piosenki jest bowiem czymś zupełnie innym niż wiersz. Jego napisanie wymaga pewnych umiejętności, które pomału nabywam. Jeśli chodzi o aktorstwo, to powiem nieskromnie – umiem prawie wszystko. Jeśli chodzi o pisanie, ciągle się tego uczę. Woli Pani śpiewać własne teksty niż innych autorów? Wiem, że w tekstach, które sama piszę, jestem prawdziwa ja. Trochę naiwna i łatwowierna, ale mówiąca pewną prawdę. Poprzez swoje piosenki chcę ludziom pomóc. Bo tekst, w którym jest tylko narzekanie, łatwo jest napisać, zwłaszcza teraz. Tymczasem w większości z moich piosenek można znaleźć jakąś radę. Dlatego po koncertach przychodzą do mnie ludzie i płaczą, całują, czasami nawet w rękę. To miłe, ale krępujące. Dziękują mi za to, że niosę im pocieszenie. Z czego czerpie Pani inspirację do pisania tekstów? Czasem ktoś mi coś podpowie. Kiedyś po koncercie przyszła do mnie pani i pyta: „Czy może Pani napisać piosenkę dla wdów?”. „Spróbuję” – powiedziałam, ale nie było to takie proste. Jak tu pocieszyć wdowę? No ale napisałam. Przyszła potem pani, która straciła męża, a miała czworo czy pięcioro dzieci i powiedziała, że bardzo jej pomogłam tą piosenką. Nosi ona tytuł „Nasi nieśmiertelni” i mówi, że się kiedyś spotkamy. Nadzieja, która jest w tym tekście, pociesza tych, którzy stracili bliskich. Czasem piszę też piosenki dla moich bliskich. Mam przyjaciółkę, która miała trudne dzieciństwo. I postanowiłam napisać dla niej piosenkę. Psycholodzy mówią, żeby wziąć zdjęcie ojca lub matki i wygarnąć wszystkie pretensje. A ja dodaję do tego, że trzeba tej osobie przebaczyć. Bo to właśnie przebaczenie jest gwarancją, że ta trauma się skończy. Napisałam też piosenkę dla mojej córki, która jako dwunastoletnia dziewczynka pomogła mi odzwyczaić się od palenia papierosów. Ten utwór mówi, by słuchać swoich dzieci, bo są czyste i nieskażone. Pierwszą piosenką, która promowała Pani nowy album „Przytul”, była „Kołysanka dla Oksanki”. Jak powstała? Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, pokazywali często w telewizji taką zapłakaną buzię dziewczynki. Wtedy cała płyta była właściwie już gotowa. Napisałam nawet odezwę do Putina, w której zwracam się do małego Wowy, żeby się opamiętał. Bardzo się to ludziom spodobało. Myślałam więc, że dam sobie już spokój z tą wojną. Ale ta dziewczynka nie dawała mi spokoju. Dlatego napisałam tę piosenkę. Naszą odpowiedzią na zło, jakim jest choćby ta wojna, powinna być miłość. Śpiewa Pani o niej w utworze „Miłość siłę ma”. To właściwie jest modlitwa o miłość. O miłość trzeba się modlić? Ta miłość teraz powinna być ogromna, by przeciwstawić się ogromnej nienawiści. Kiedy się widzi to morze zła, jakim jest wojna, trudno o taką miłość. Dlatego trzeba prosić o miłość Boga, który jest przecież miłością. Ludzie różnie rozumieją dziś miłość. A Pani? Przede wszystkim jest tolerancją. Dawaniem wolności drugiemu człowiekowi. Miłość nie krępuje, tylko wyzwala. Jeśli ktoś nam bliski ma jakąś pasję, to nie powinniśmy zabierać mu tej pasji w imię miłości. Kiedyś na „Malinowej” zaśpiewałam: „W imię miłości wybaczam/ W imię miłości odchodzę/ W imię miłości wracam”. Bo czasem dla miłości trzeba nawet odejść. Jeśli się kogoś kocha, a tej osobie ktoś inny daje szczęście, to w imię miłości trzeba wtedy odejść. Mam takiego wspaniałego bioenergoterapeutę, który mi powiedział: „W miłości najważniejszy jest dystans i szacunek”. „Jak to w łóżku dystans?” – pomyślałam. A tu okazuje się, że ten dystans polega na tym, by nie oblepiać kogoś sobą, ale szanować to, czego on chce i pragnie. Dać mu wolność. To jest bardzo ważne. W piosence „Miłość siłę ma” śpiewa Pani: „Raz jeden nie potępiać innych ludzi”. Na tym też polega miłość? W 2020 roku udało mi się wygrać Opole piosenką „Niech minie złość”. To był swego rodzaju protest-song – i wtedy od dłuższego czasu chciałam napisać taki utwór. Ale nie bardzo mi wychodziło. W pewnym momencie wymyśliłam jednak linijkę: „Nie chcę nikogo oceniać/ wszystkiego o nim nie wiem/ wolę pochylić się nad kimś/ niż rzucić w niego kamieniem”. Inspiracja przyszła oczywiście z Pisma Świętego: „Niech ten, kto jest bez winy, pierwszy rzuci kamieniem”. Tak to już jest: bardzo łatwo sądzimy po pozorach i przyklejamy etykietki. A tymczasem ktoś jest chory albo kogoś stracił – dlatego jest agresywny. Mój bioenergoterapeuta mówi, że jeśli ktoś nas atakuje, to znaczy, że chce od nas pobrać energię. Trzeba się wtedy nad tym pochylić, a nie powiedzieć „A to jest bandyta”. To samo teraz z Putinem. Kiedyś zadałam sobie pytanie: „Czy Bóg wybaczy Putinowi?”. I odpowiedź jest tylko jedna: tak – wybaczy. To jest niesamowite w chrześcijaństwie. W piosence „Trzy siostry” śpiewa Pani o chrześcijańskich cnotach: wierze, nadziei i miłości. Trudno żyć według tych zasad? Czy trudno? Trzeba o nich pamiętać. Bo tak, jak tam napisałam: „Trzy siostry nam pomogą/ Wiara, nadzieja, miłość”. Najważniejsza wydaje mi się nadzieja. Szczególnie, kiedy się upada. Bo to nadzieja rodzi miłość, a wiara to sens nadziei. To pomaga nam w życiu. Ja wierzę w proste zasady. Choćby w to, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To mi się często sprawdza. Gdzieś tam są boskie plany, o których my nie wiemy. Najgorzej, jak człowiek się załamie. „Nigdy się nie poddaj gorzkim myślom” – śpiewam. I trzeba o tym pamiętać. W pandemii zaczęły się szerzyć różne złe rzeczy. Alkoholizm, depresje. Ale wtedy też ludzie brali częściej zwierzęta ze schroniska. Bo poznali, na czym polega bliskość z drugą istotą. To wszystko trzeba przerabiać w sobie w myśl zasady, która każe nam widzieć szklankę do połowy pełną, a nie pustą. No właśnie: o tym, że spokój i szczęście daje nam przede wszystkim inny człowiek, śpiewa Pani w „Z tobą” i „Porozmawiajmy”. Dlaczego tak się dzieje, że potrzebujemy drugiej osoby? Bo potrzebujemy odbicia naszych myśli i uczuć. Żywej energii i żywej istoty. Kiedyś miałam sunię, która mieszkała ze mną, a nawet jeździła ze mną na koncerty. I kiedy odchodziła, wróciłam do domu, zobaczyłam te swoje piękne meble i pomyślałam: „Po co mi to wszystko, kiedy jej tutaj nie ma?”. I wróciłam do szpitala, by być z nią w jej ostatnich chwilach. Stąd powstała też piosenka „Weź psa” na „Jesiennej”. W ostatnim utworze z tej płyty śpiewam: „Nawet jeżeli będziesz bogaty/ I kolor życia miał złotosrebrny/ nic ci to nie da/ szczęście cię minie/ jeśli nie będziesz czuł się potrzebny”. Człowiek musi mieć kogoś, kim się będzie opiekował i kogo będzie chronił. Kogoś, kto wymaga naszej miłości. Wtedy będzie czuł, że jego życie ma sens. Śpiewa Pani też o nieoczywistej miłości w piosence „Marzenia”, która opisuje kogoś, kto kocha drugą osobę, ale ukrywa tę miłość. Skąd taki pomysł? Kiedyś wyobraziłam sobie pracę w korporacji, gdzie ludzie zasuwają od rana do wieczora jak mrówki. Jakiś pan podoba się jakiejś pani, ale ona nie śmie mu o tym powiedzieć, bo tak wszyscy są tam zabiegani. Ona nie chce, by on się dowiedział, co ona czuje. Nie chce, by zobaczył w jej oczach niepokój. Nie chce burzyć bowiem jego życia. Dlaczego tak się dzieje? Bo często boimy się miłości. Zwłaszcza kobiety. Boimy się powiedzieć: „Hej, może się spotkamy po pracy?”. Marzenia są potrzebne, ale czasem trzeba podjeść do tego drugiego człowieka i powiedzieć mu, co czujemy. Tymczasem boimy się odrzucenia. Co zrobić, by to przezwyciężyć? Trzeba siebie zaakceptować. Ja się pogodziłam z samą sobą i mam obecnie do siebie większą miłość, niż kiedy byłam młoda. O dziwo, teraz bardziej siebie lubię. Ale wiem, że kobiety często nie potrafią siebie pokochać. Czują się stare i niepotrzebne. Nawet trzydziestolatki. Dlatego początkiem wszelkich zmian jest pokochanie samego siebie. To też jest z Pisma Świętego. Przecież tam Jezus mówi: „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Jeśli ktoś siebie nie kocha, to powstają z tego różne kompleksy i choroby. Marilyn Monroe nie kochała siebie – i jak skończyła? Złe traktowanie w dzieciństwie sprawia, że nie potrafimy polubić siebie. A to jest bardzo ważne. Dlatego często na koncertach mówię: „Bardzo proszę od jutra co rano stajemy przed lustrem, wypowiadamy swoje imię i mówimy: kocham cię”. To bardzo trudne. Zwłaszcza kiedy ma się ileś tam lat. Ale warto spróbować. W piosence „Porozmawiajmy” śpiewa Pani o wybaczeniu, na które musimy się zdobyć, by pokochać siebie i drugą osobę. Dlaczego tak trudno się nam na to zdobyć? Bo trzeba przeskoczyć samego siebie. Kiedy ktoś nam zawinił, najchętniej dałoby mu się w ryj. Tymczasem jak to Indianie mówią, żeby kogoś dobrze poznać, trzeba wejść w jego mokasyny i przejść w nich kilkaset mil. Zło trzeba dobrem zwyciężać. Kiedy podejdziemy do kogoś i powiemy „wybacz mi”, to ten ktoś na pewno powie: „to ty mi powinnaś wybaczyć”. Dobrze więc jest też zadbać o to, by nam wybaczono. Tak. To daje spokój i pewność, że zło zostało zlikwidowane. Mówiliśmy, że źródłem miłości jest Bóg. Zwraca się Pani do Niego w piosence „Daleko stąd”: „Moja dusza marzy, by spotkać Go”. Skąd u Pani tak głęboka wiara? Moja babcia, która była bardzo mądrą kobietą, zaprowadziła mnie, kiedy miałam niespełna trzy lata, do kościoła. Ja byłam dzieckiem niesfornym, bo nie bardzo się mną zajmowano. Było tuż po wojnie i wielka bieda, tata chorował, a mama ciągle pracowała. Wszyscy myśleli więc, że ja rozsadzę ten kościół. Babcia się jednak uparła i wzięła mnie. A ja wdrapałam się w tym kościele na schodki od ambony i... zamarłam w zachwycie. To był początek mojej wiary, ale też początek mojej miłości do teatru. Bo pojawiła się we mnie fascynacja światem, który jest piękny, uporządkowany i uduchowiony. Potem oczywiście różnie bywało. W pewnym momencie życia zaczęłam się borykać z uzależnieniem. Nie chciałam nigdzie pójść się leczyć, ale modliłam się bardzo gorąco. I w pewnym momencie zostało mi to odjęte. To był cud. Skoro go doznałam, muszę się nim dzielić z innymi – i wszystkim „polecać” Pana Boga. Bo On może naprawdę bardzo pomóc. Zresztą wiele innych osób to potwierdza. Śpiewa Pani: „W moim sercu jest u siebie/ Tu Jego dom”. To znaczy, że musimy szukać Boga w sobie? Tak. Jeśli nie mamy Boga w sercu, to nie mamy gdzie Go szukać. Wtedy tak, jakby Go nie było. To jest ta rewolucja chrystusowa. W Starym Testamencie Bóg był surowy i każący. A od czasów Chrystusa jest miłością. I ta miłość jest we mnie. Jeśli tak jest – to ja też jestem kimś innym i postępuję inaczej – według zasad miłości. Oczywiście to jest nieustanna walka. Żeby być dobrym, trzeba być silnym. Puentą całej płyty jest utwór „Sen”, gdzie śpiewa Pani: „Tam nie ma zła/ Tam dobro jest/ I wieczny dzień”. Tak będzie w niebie? Mam nadzieję. W to wierzę. Wszyscy tego chcemy. Przecież ta dobra energia, którą mamy w sobie, nie może tak gdzieś zniknąć z chwilą naszej śmierci. Tylko przechodzi w coś innego. Chciałabym, żebyśmy w tym innym wymiarze mogli się spotkać – z Bogiem, ale też z naszymi bliskimi, którzy odeszli przed nami. Jako dusze. Tak, jak śpiewam w tej piosence: idę tam i inni ze mną idą. Bo tam jest dobro. Oczywiście trzeba sobie na to zasłużyć. Dlatego dobrze jest być dobrym. Ja nie twierdzę, że jestem znowu taka dobra. Ale staram się i pracuję nad tym. Taka korekta siebie na co dzień jest niezbędna. Bo jeśli człowiek daje innym miłość, to jest szczęśliwy. I wtedy po ulicy chodzą uśmiechnięci ludzie. To jest obopólna korzyść.

są ludzie są serca tekst