Nałóż na środek głowy pasek od szlafroka, podobnie, jak zakładasz opaskę. Weź do ręki niewielkie pasmo włosów znajdujące się najbliżej twarzy i zacznij zwijać je wokół paska Do pierwszego pasma dobierz kolejne i kolejne, owijając je wokół paska. Pasma włosów zaplecione wokół paska zwiąż na końcu gumką i powtórz
Przeciągnięta przez klamrę końcówka paska męskiego powinna zawsze znajdować się po naszej lewej stronie. Inną czasem problematyczną kwestią jest, jak zmierzyć pasek do spodni. Otóż powinien mieć taką długość, by zapiąć go na środkową dziurkę (lub w przypadku parzystej liczby dziurek: jedną z dwóch środkowych dziurek.
Przygotowanie do tuningu rozpoczynamy od rozluźnienia wszystkich zaciągnięć. Dopiero po tym możesz zacząć dostosowywać własną sylwetkę. Poluzuj go jednak ostrożnie, aby sprzączka nie wypadła z ustalacza. Aby to zrobić, nie musisz całkowicie luzować pasków, a jedynie je wydłużać. Najlepiej zrobić to kładąc plecak na
Płaszcz damski comma;Mieszanka wiskozy i wełny lana;Luźny krój;Jednolity kolor;Prążkowany półgolf;Kryta listwa z zatrzaskami;Kieszenie z patką;Zakończenia • rękawów z prążkowanego ściągacza;Długość tyłu w rozmiarze 36: 91 cm;Szerokość ramion w rozmiarze 36: 55 cm;Szerokość klatki piersiowej w rozmiarze 36: • Długość płaszcza długie
Apaszki, chusty oraz szaliki są zdecydowanie jednymi z moich ulubionych dodatków, bez względu na pogodę czy porę roku. To właśnie dzięki nim każda stylizacja
Jak dopasować pasek od spodni do butów? Zadbany mężczyzna to mężczyzna dobry ubrany. Szkoda zatem, że tak wielu panów nie przykłada wagi do takich szczegółów, jak dopasowanie paska do butów. Albo próbują eksperymentować na tym tle, co często… źle się kończy.
nGnoBH.
Obecnie rozmawiamy o: na Facebooku Ciekawe wątki Aktywne użytkowniczki Ponudze was jeszcze bo szukam na do tego płaszcza i nie moge znleźć a raczej nie wiem jaki musze mu rękawy skrócićno i zmienić pasek bo ten orginalny mnie mi coś,macie fajne pomysły a niektóre z was już mi nieraz extra wielkie z góry,bo ja już coś musze kupić no prosze was,hmmm Zmieniany 1 raz(y). Ostatnia zmiana 2010-10-22 14:23 przez morena31. Przykro nam, ale tylko zarejestrowane osoby mogą pisać na tym forum.
Michalak Katarzyna Seria Poczekajka Tom 1 Poczekajka "Badz soba, a zwlaszcza nie udawaj uczuc. I nie badz cyniczna wobec milosci, albowiem w obliczu wszelkiej oschlosci i rozczarowan, ona jest wieczna jak trawa". Desiderata Tobie, Amre, kimkolwiek jestes. PROLOG Prolog, jak to prolog: o wszystkim i o niczym Domek koloru serca margerytki, zanurzony w slonecznym, letnim popoludniu, zdawal sie drzemac. Polprzymkniete okiennice sprawialy wrazenie opadajacych sennie powiek. Pszczoly, polatujace nad slodkorozowymi kwiatami pnacych roz, nucily sobie tylko znana mantre. Bury kot sasiada lezal rozkosznie wyciagniety na stercie zdjetej ze sznura poscieli, znaczac biel przescieradel pieczatka lap. Bylo letnie, pachnace miodem popoludnie… Nagle w cisze wdarl sie ostry szczek, sprawiajac, ze kot, dom i pszczoly wstrzymaly na chwile oddech. Wielki, czarny jak klab burzowych chmur pies zaszczekal ponownie. Ochryple. Przejmujaco. Wsparl sie lapami na cembrowinie studni. Pochylil sie, zagladajac do srodka. Zaskomlal. Spojrzala w gore, gdzie na tle niewzruszenie blekitnego nieba kleksem czernial leb zwierzecia. –Co ja tu robie? – rzucila pytanie, a echo odbilo je od scian studni. Nikt nie odpowiedzial. Omdlewajace od wielogodzinnego wysilku rece zeslizgnely sie z lancucha. Przerazona objela go ramionami i zastygla w bezruchu. Gdyby z jej slynnego poczucia humoru pozostal choc ogryzek, stwierdzilaby, ze wyglada jak skrzyzowanie pingwina z misiem koala. Niestety, ogryzek pozarl zwatpienie i strach. –Co ja robie w tej pieprzonej Poczekajce?! ROZDZIAL I 0 Czarnym Ksieciu prosto z marzen, sabacie, na ktory trafic nie mozna, i trzonku od sekatora, co przytomnosci pozbawia Zaszedl ja od tylu. Cicho. Jak wojownik plemienia Czukczow, Dakotow czy jakos tak. Zreszta Patrycje, zaczytana, oderwana od lecznicowej rzeczywistosci, bujajaca wsrod czarow, zaklec i urokow, nietrudno bylo podejsc. Prawdopodobnie nawet traby jerychonskie musialyby sie bardzo wysilic, by zwrocic uwage uroczej pani doktor. A co dopiero jacys tam pacjenci, obowiazki wiceszefowej, praca… Jaka znow praca?! Tu! Klepnela otwarta dlonia w okladke periodyku, tutaj jest prawdziwe zycie! Wlasnie to prawdziwe zycie wyrwal z rak Patrycji Ten Wstretny Artur, w skrocie TWA. Rzucila sie nan z pazurami jak kotka broniaca swych… Nie, to oklepane porownanie. Jeszcze raz. Rzucila sie na niego jak… jak… no, jak rozbitek tkwiacy piaty rok na zaludnionej nim jedynym wyspie, ktoremu wyrywano ukochana lekture. –Co ty czytasz, wariatko?! – TWA spojrzal na okladke i prychnal na pol z rozbawieniem, na pol z ironia – "Wiedzma Polska", no coz by innego… –Oddaj! warknela, ale uciekl do sasiedniego gabinetu, zatrzasnal jej drzwi przed nosem i przytrzymal noga Po chwili uslyszala ryk smiechu. –Jak wyczarowac nowego kochanka, Pipi, bo umre, ty starego sobie najpierw wyczaruj! Wziac wodki czystej dwie kwarty… A bimber moze byc? Mocniejszy jest, wyjdzie ci facet czerwonoskory. Nie chcialabys takiego Indianina, popijajacego wode ognista na laweczce przed swoim tipi? Szalwi, rozmarynu i lubczyku kapke, kapke z nosa chyba… Sluchaj! To jest dobre: Krwi miesiecznej kropli dwie – i kroplomierz to sobie gdzie wsadzisz? I co z ta krwia, bo nie pisza? Kolko na czole masz namalowac? Sobie czy jemu? –Spadaj, Artur! – wrzasnela. 1 oddawaj moja gazete! –No to albo mam spadac, albo oddawac. Wole spasc, bo ciekawa jest… – W tym momencie zapadla niepokojaca cisza, a po niej nastapil kolejny ryk, zmieniajacy sie niemal w kwilenie. Mogla sobie wyobrazic, jak Artur za drzwiami zatacza sie ze smiechu i lzy splywaja mu po policzkach, – Sluchaj, Pa… Patrycja – wykrztusil – koniec jest najlepszy A gdy juz milosna nalewka sie przegryzie, wypij na zdrowie. Kochanek sam sie znajdzie. Do konca dnia byla totalnie rozkojarzona. Zreszta nie omieszkal dokuczac jej przy kazdej okazji, wywrzaskujac – bezpiecznie zamkniety w sali operacyjnej – zlosliwe komentarze albo uwagi. –Masz jeszcze jakies uroki milosne w tym periodyku? Tylko prosze cie, nie praktykuj na mnie! Oddam ci ua dobrowolnie, byleby tylko ani kapki krwi miesiecznej… –Zamknij sie! –A na sabat kiedy sie wybierasz? Masz juz miotle? Blyskawice czy Nimbusa dwa tysiace? Jak na niej latasz, nie podwiewa ci sukienki, bo chcialbym popatrzec… –Zamknij sie!!! –A zapalenia ten… tego… przydatkow od tych lotow nie dostaniesz? Zlapala lancet, by zadzgac sukinsyna, ale ten, wciaz sie smiejac, zamknal sie w swoim gabinecie. Ze tez musiala czytac to cholerstwo, gdy tylko kupila… Szit! Szit! Do konca zycia Ten Wstretny Artur bedzie sobie z niej dwo- rowal! Juz chyba wolala, kiedy pedzil zycie rozpieszczonego synalka bogatego szefa z dala od lecznicy, clubbingujac co noc, a potem spiac do wieczora (innymi slowy: nie istniejac w Patrysinej rzeczywistosci), niz jak udawal lekarza, czajac sie pod drzwiami jej gabinetu, obserwujac skrycie kazdy jej ruch i przyprawiajac o zawal serca niespodziewanym pojawianiem sie, wtracaniem we wszystko tudziez glupimi komentarzami. Pod koniec dyzuru TWA ostroznie uchylil drzwi gabinetu, podszedl do Patrycji odkazajacej stol po ostatnim pacjencie i pociagnal ja lekko, niemal pieszczotliwie, za warkoczyk. –Ej, nie gniewaj sie, co? Znasz mnie przeciez, lubie pozartowac. A tego kochanka naprawde nie musisz szukac, masz go przed soba. – Przykleknal na jedno kolano. Dasz sie przeprosic, pani mego serca? – Artur nadal sie przekomarzal, choc wyczula w jego glosie powazniejsza nute, ktorej sie obawiala, od kiedy po raz pierwszy dala chlopakowi do zrozumienia, ze miedzy nimi moze byc tylko przyjazn. Widac nie byl przyzwyczajony do odpowiedzi odmownych, bo ponawial starania o Patrysina reke (badz jedynie cnote – na jedno wychodzi). Ody wiec teraz odwrocil dlon Patrycji i ucalowal jej wnetrze, cofnela sie, ale nie puscil. Pokrecila glowa, coraz bardziej zla: –Przestan sie wyglupiac. Wstan. –Tylko jesli zgodzisz sie towarzyszyc mi jako przyszla oblubienica na dzisiejszej imprezie. Szykuja sie calkiem niezle balety. Zobaczysz, fajnie bedzie. – Wstal z kleczek, ujal dlon Patrycji i przyciagnal dziewczyne do siebie. Potanczymy, poprzytulamy sie jak za dawnych dobrych czasow. Napijemy sie piwka… –Do tego piwka to ty pierwszy – zauwazyla zgryz- liwie. – Swego czasu, majac do wyboru mnie albo piwko, wybrales… –To bylo na studiach – przerwal jej. – Szczeniece lata. Teraz to teraz, a impreza zapowiada sie… –Taak – tym razem ona wpadla chlopakowi w slo- wo. – W temacie imprez jestes ekspertem. Nie opusciles zadnej, od kiedy otrzymales dyplom lekarza i wrociles do Warszawy. Imprezujesz noc w noc… –Stac mnie, to imprezuje. Najwyrazniej trafila w czuly punkt przeciwnika. –Twojego ojca stac, nie ciebie. – Usmiechnela sie ironicznie. – Ty, nierobie, nawet na kufel piwa od roku nie zapracowales. Artur odepchnal dziewczyne od siebie i wycedzil: –Wiec moze ty, wiedzmo, zabierzesz mnie na sabat? Cisnal w nia gazeta i wyszedl, trzasnawszy drzwiami tak mocno, ze plakat reklamujacy szczepionke spadl ze sciany. Patrycja, nie mogac opanowac drzenia dloni, przetarla stol raz jeszcze, po czym opadla na krzeslo. Co do Artura – niech spada z tymi imprezami. Co do sabatu – owszem. Wybiera sie. W najblizsza sobote. Szkoda tylko ze adres podany w ogloszeniu nie istnieje. Siedziala smutne i zla na lawce kolo dworca PKS-u, zastanawiajac sie nad powrotem. Z autobusow co chwila wysiadaly kobiety, bynajmniej nie wygladajace na autochtonki, chyba ze w tutejszej miejscowosci na co dzien gania sie w dlugich czarnych kieckach i wymyslnych fryzurach. Usilowala podazac za nimi, udajac, ze ona tak tylko z psem spaceruje, ale nic z tego. Za kazdym razem dochodzily do tego samego zakretu i znikaly za nim jak zaczarowane. Czego mozna sie bylo przeciez spodziewac. Patrycja siedziala wiec w parku, z coraz wiekszym zniecheceniem patrzac na kolejny pekaes wypelniony zapewne sabatowiczkami, gdy… az krzyknela z zaskoczenia: przed nia, tam, gdzie jeszcze przed chwila nie bylo sic, a przynajmniej nic godnego uwagi, stala kobieta w dlugiej sukni I czarnego aksamitu. Kocie oczy mruzyla w przyjaznym usmiechu. Dlugie kasztanowe wlosy, w promieniach zachodzacego slonca plonace czerwienia, splecione w niedbaly warkocz, miala przerzucone przez ramie. Nie mozna bylo powiedziec o nieznajomej, ze jest piekna a jednak emanowalo z niej jakies dostojenstwo, szlachetnosc czy moze tajemnica – ktore sprawialy, ze nie dalo sie minac nieznajomej obojetnie. Rowniez przepiekny medalion na jej szyi – kamien oprawiony w srebro – przyciagal wzrok. –Na sabat? – Bylo to raczej stwierdzenie niz pytanie. Patrycja potaknela gorliwie, odrywajac oczy od medalionu. –Chyba nie myslalas, ze podamy prawdziwy adres? Po prawdzie, Patrycja tak wlasnie myslala. –Jeszcze by sie jakichs oszolomow nazlatywalo… – Nieznajoma wykonala niesprecyzowany ruch reka. –Potrzebna ci miotla i kot! – Dzgnela palcem powietrze, po czym… zniknela tak nagle, jak sie pojawila. Miotla i kot, powtorzyla dziewczyna w myslach, gapiac sie z niemadrze otwartym ustami w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stala czarownica. Otrzasnela sie po chwili, toczac ciezkim wzrokiem po parku, az wreszcie jej spojrzenie zatrzymalo sie na dziadku zamiatajacym alejke. Twarz dziewczyny wykrzywil paskudny usmiech. Dziadek, widzac to spojrzenie i ten usmiech, przycisnal miotle do piersi jak najcenniejszy skarb i zaczal uciekac, Patrycja dopadla go jednak bez trudu… Przyciskajac miotle do piersi jak najcenniejszy skarb, Patrycja stala przed drzwiami lecznicy dla zwierzat, zastanawiajac sie: wejsc czy nie. No, same klody pod nogi jej dzisiaj rzucaja; najpierw zmuszajac do rozboju w bialy dzien, potem do bezowocnych poszukiwan kota chetnego na sabat Niestety, kotow w tym miasteczku nie uswiadczysz. Zapewne wszystkie bawily obecnie na tajnym wiedzminskim zlocie, zlopiac nalewke z waleriany i gawedzac leniwie z czarownicami, choc to nie Wigilia. Ja tez tak chce! Zdecydowana na wszystko, pchnela drzwi lecznicy. Owional ja znajomy zapach medykamentow i zwierzecego strachu. –Na sabat? – zapytal z dobrodusznym usmiechem lekarz. Czy oni tutaj powariowali?! Patrycja splonila sie po cebulki wlosow. Cale miasteczko wie, ze na sabat przyjechala?! Widac to po niej, czy co? No, okej, troche widac: czarna suknia, rozwiane wlosy, medalion, no i ta cholerna… –Potrzebny pani kot do kompletu? – Wskazal broda nieszczesna miotla. Patrycja zdobyla sie jedynie na slabe skiniecie glowa. – Pozycze swojego. Pafnucy uwielbia latac. –Latac?! – Jej brwi same poderwaly sie do gory. –A po co pani miotla? Aaaa… To pani pierwszy raz? Zaraz, zaraz, o jakim pierwszym razie on mowi? – No to powodzenia! – Klepnal dziewczyne w plecy dlonia wielka jak patelnia, skutecznie wyduszajac resztki oddechu, po czym wreczyl jej wielkiego, pregowanego, mruczacego jak silnik diesla kocura. Chwycila zwierze pod pache, pod druga pache wziela miotle – zdobycz wojenna – i ruszyla z powrotem do parku. –I co dalej, w morde jeza?.' – pytala sama siebie. Zaszyta w najciemniejszych krzakach, siedziala okrakiem na miotle, trzymajac przed soba mruczacego nieprzerwanie kocura. –Mam sie odbic? – Sprobowala, czujac sie jeszcze bardziej glupio. Tak to robil Harry Potter. Niestety, nie byla Harrym… Majac w oczach lzy rozczarowania, zamarla nagle bez ruchu. Ktos przedzieral sie ku niej przez chaszcze. Moze to obrabowany dziadek?! Nie odda miotly poki sil! –Szit! – uslyszala przeklenstwo i odetchnela z ulga. To byla znajoma czarownica. Na widok Patrycji uniosla brew. –Co ty wyprawiasz z ta miotla? Nie zamierzasz chyba na niej latac? O! Czesc, Pafnucy, ty to zawsze sie zalapiesz… –Wiedzma podrapala kocura za uchem, na co rozmruczal sie jak opetany. –J-jak nie do latania, to do czego? – zajaknela sie Patrycja. –Sprawdzian determinacji. – Czarownica parsknela smiechem. – Pafnucy mial sterowac, czy wypatrywac ladu? – Chichotala jeszcze chwile, po czym spowazniala. – Co tu robisz? Patrycja rozejrzala sie, glowkujac, co by tu odpowiedziec. Nic inteligentnego nie przychodzilo jej do glowy. –Nie pytam, czemu siedzisz w tych krzakach, tylko po co przyjechalas?! – Czarownica zirytowala sie Patrysina ignorancja. –Chce odnalezc Amrego. –A szukalas w schroniskach dla zwierzat? – zapytala kobieta ze wspolczuciem. –To nie pies, to moj Wymarzony Ukochany! – wy- krzyknela Patrycja swiecie oburzona. Amre… W schronisku dla zwierzat… No, tez cos! – Tak go roboczo nazwalam. –Aaaa… Wiec chcesz sobie wyczarowac nowego kochanka? Dziewczyna przytaknela gorliwie. –No coz… Skoro musisz… Bedziesz musiala wykazac sie wiara i odwaga. Przytaknela jeszcze gorliwiej. –Niezwykla wiara i odwaga! – powtorzyla czarownica z naciskiem, na co Patrycja przytaknela najgorliwiej, jak potrafila. – Okej. Niech ci sie przyjrze… – Polozyla na ramionach Patrycji obie dlonie i z tym samym przyjaznym usmiechem obejrzala sobie dziewczyne od stop do glow. – Fajna podopieczna mi sie trafila. Jestem Berenika, twoja przewodniczka od teraz az do konca. –Do konca czego? – Patrycja poczula, jak wloski jeza jej sie na karku. –Och – znow to niesprecyzowane machniecie rekaty zadecydujesz. Czy wiesz, jak zostaje sie wiedzma? Oczywiscie nie wiesz, bo niby skad – odpowiedziala sama sobie. – Gdy odchodzi jedna z nas, zbieramy sie na sabacie takim jak ten dzisiejszy i przyjmujemy do naszego grona nowa adeptke. Dzisiaj bedziesz to ty. –Wiedzialyscie, ze przyjade?! – wykrzyknela z niedowierzaniem Patrycja. –Moja droga – tym razem jej usmiech zrobil sie protekcjonalny – tutaj nie zlatuje sie byle kto, co to karty potrafi rozlozyc czy w szklana kule godzinami sie gapi, az mu oczy wyplywaja i mozg sie lasuje. Spotkasz dzis smietanke polskiego wiedzminstwa, co przyszlosc potrafi przepowiedziec ot, tak! – Pstryknela palcami i rozesmiala sie, ale tym razem byl to smiech tak sympatyczny, ze Patrycja zawtorowala jej z wyrazna ulga. –Rozumiem, ze wkraczam w zaklety krag na miejsce ktorejs z pani przyjaciolek? Berenika zamyslila sie. –Nie nazwalabym Matyldy czyjakolwiek przyjaciolka – nie musimy sie przyjaznic, by tworzyc Krag – mimo to bedzie nam jej brakowalo. Moze nie tyk jej, co tych pysznych grzybkow. Marynowanych. – Puscila oko. Chodz ze mna. Z wiedzma przewodniczka okazalo sie, ze na sabat jest calkiem blisko. Za zakretem, za ktorym do tej pory czarownice tajemniczo znikaly, w zywoplocie bylo niewidoczne z chodnika przejscie. Patrycja stanela przed nim z mina ni to zdegustowana, ni rozczarowana. –Tak po prostu? Przez dziure w zywoplocie? –A co ty myslalas, ze portal ci otworze? – Berenika spojrzala na podopieczna z przygana. – Harrych Potterow sie za duzo naczytalas. No, ruszaj przez dziure i ciesz sie, ze mozesz dzis wieczorem z nami byc. Stary dwor, do ktorego przywiedziono Patrycje, wprost stworzony do goszczenia wiedzm, czarownic i innych odmiencow, z zewnatrz wprawdzie wygladal jak wymarly, w srodku jednak tetnil tej nocy zyciem. I magia. Wierzeje otworzyly sie same i Patrycja oczarowana stanela w progu. Sala balowa w pelni zaslugiwala na to miano. W srebrnych kandelabrach plonely setki swiec, rzucajac rozmigotane refleksy na twarze zgromadzonych wiedzm. Bylo ich wiedzm – okolo trzydziestu. Staly rozszczebiotane w grupkach, przechwalajac sie jak male dziewczynki, a to fryzura, a to krojem sukni, a to wymyslnym makijazem. Podtykaly pod oczy rozmowczyn magiczne medaliony, dzielac sie nowo odkrytym zakleciem czy urokiem specjalnie na te okazje wyszperanym w czarnoksieskich annalach. Wygladalyby jak stado przekupek, gdyby nie oczy… W oczach tych kobiet byla madrosc wielu pokolen poprzedniczek. Tych spalonych na stosie i lamanych kolem za to tylko, ze mialy rude wlosy czy spojrzaly nie tak. Tych wyrzuconych poza nawias spolecznosci, o ktorych przypominano sobie, gdy krowa zachorzala czy kurzajka na nosie nie dala sie zdrapac. Tych, ktore sluzyly na dworach jako jasnowidzace doradczynie wladcow, za co na koniec placono im zawsze ta sama moneta: smiercia. Rzadko szybka i bez- bolesna. –Witaj w klubie – Berenika przerwala Patrycji te ponure rozmyslania, podajac kubeczek z bursztynowym napojem. –Trucizna? –Nie. Kolejny sprawdzian determinacji. –Duzo ich jeszcze przede mna? Berenika z usmiechem pokiwala glowa ale kocie oczy pozostaly powazne. Patrycja gestem desperata wychylila kieliszek do dna i straszliwie sie rozkaszlala. –No, no, Nalewke Wiedzmuni pijemy malymi lyczkami i nigdy do konca – pouczyla Patrycje czarnowlosa czarownica, odziana w przepiekna ciemnozielona suknie, stojaca obok Bereniki. – Ostatnie krople naleza sie naszej pani – Magii. Strzasnela resztke plynu ze swojego naczynka do ognia plonacego na kominku. Plomien buchnal jadowita zielenia. Patrycja, jej wzorem, oddala ostami lyk ogniowi plonacemu na kominku i… nagle poczula sie jak u siebie. Na jej ustach pojawil sie wniebowziety usmiech, na policzkach rumience, w ciele sila i odwaga cywilna. Wstala nieco chwiejnie i klasnela. Wiedzmy ucichly, przygladajac sie dziewczynie z ciekawoscia i sympatia. –Frzypylam tutaj, szepy wyszarooowac sobie noweho chochanka. To znaszy Amreho. Amre to nie pies, tylko moj chuchochany – wyjasnila, zastanawiajac sie, ale jakos tak 2 boku, czy mowi wystarczajaco ukladnie i na temat. Pomozecie? –Pomozemy! – zakrzyknely chorem wiedzmy. Rozesmialy sie z dawno przebrzmialego zartu ktory swego czasu zartem nie byl i, przepychajac sie jedna przez druga, zaczely tworzyc krag ze splecionych ramion. Reka za reke, lokiec przy lokciu, powoli zamykaly Patrycje wewnatrz magicznego oka cyklonu, ktory za chwila mial dziewczyne porwac i uniesc daleko ponad czas i przestan, tam, gdzie czekal on. Patrycja, podtrzymywana za ramiona przez Berenike. zamknela oczy i pozwolila sie poniesc tej potedze. Potedze Kregu, wirujacego coraz szybciej w rytm gardlowego "mmmm" unoszacego wloski na karku, odbierajacego zmysly. Kolory, swiatlo i cien, rozmazujace sie w jedna szara smuge. Twarze zlewajace sie w jedna twarz. Twarz znajoma. Moja twarz. Moje oczy – o zrenicach rozszerzonych podnieceniem, moje wlosy rozwiane, jakby przez sale przelatywal orkan, moje usta, nucace to – odbierajace zdrowe zmysly -,,mmmmm". Patrycja czula, jak unosi sie razem z wirujacym Kregiem ponad sale, ponad dach, ponad chmury, jak ulatuje wprost w rozgwiezdzone niebo i nagle spada niczym jastrzab na ofiare ofiare. I widzi, jak… …pod domkiem koloru serca margerytki zjawia sie jezdziec na wspanialym, czarnym jak zrenica kota rumaku, pochyla sie ku Patrycji i mowi: –Dokumenty poprosze. Wrocil! Jakie dokumenty?! Patrycja zamrugala, rozgladajac sie polprzytomnie. Skostniala z zimna siedziala na lawce w parku, tym samym, z ktorego wyruszyla za Berenika. Przed nia, miast jezdzca na wspanialym, czarnym jak zrenica i tak dalej, stal policjant z dezaprobata wypisana na pucolowatej twarzy. Jak to, policjant?! A Amre?! Przeciez to mial byc Amre! Patrycja bliska lez siegnela do torebki po dowod. Policjant przypatrywal sie jej jeszcze chwile. –Pani z sabatu wraca? – zapytal domyslnie i juz machal na nia reka, juz wracal do radiowozu, odjezdzajac w sina dal. Nawet nie zdazyla skrzywic ust w czyms, co z zalozenia mialo byc uroczym usmiechem, choc pewnie i tak by nie wyszlo. Zamiast walczyc z mimika oparla ciezka glowe na rekach. Rany boskie, alez mnie leb nap… boli. Co ja pilam?! Chcialo jej sie wyyy…c. Opanowala z niejakim trudem owa chec i rozejrzala sie jeszcze raz. Krajobraz nie roznil sie od tego sprzed sabatu. W parku pod kasztanem nie wyrosla zolta jak kurczatko Chatka. Czarny Ksiaze nie zmaterializowal sie na drodze do niej prowadzacej. –To byl tylko sen. – Patrycja potrzasnela glowa czujac naplywajace do oczu lzy. – Piekny, ale tylko sen. Wstala, by powlec sie na dworzec PKS-u gdy… pierwsze promienie slonca zatanczyly na medalionie ktory jeszcze niedawno zdobil dekolt Bereniki, a lsnil na szyi Pat- rycji. Z niedowierzaniem uniosla klejnot do oczu. Pod krysztalem gorskim oprawionym w srebro, widniala sentencja; "Badzi wierna, Idz". To nie byl sen. W blasku swiecy litery zdawaly sie plonac zywym ogniem. "Badz wierna" Komu, u moze czemu? "Idz", Kiedy i dokad? Gdzie szukac odpowiedzi na te pytania? Gdzie szukac Jego – mezczyzny z wizji? Patrycja sie rozejrzala. Siedziala przy sekretarzyku w swej sypialnio-jadalnio-bawialni (malenka kawalerka spelniala wszystkie te role), bedac pewna jednego: na sto procent nie jest to Chatka z wizji i na dwiescie procent nie ma tu Amrego. Jedyna istota zywa, oprocz Patrycji, rzecz jasna, byla Panda-pies Patrysina przyjaciolka, powierniczka i towarzyszka wszelakich niedoli, obecnie zajmujaca pol dywanu – - suka rasy czarny terier rosyjski, ktora z zalozenia miala byc psem obronnym. Niestety, nawet po kursie prowadzonym przez policjanta pozostala lagodna jak czarna wlochata owca, co Patrycji snu z powiek nie spedzalo. Osobiscie, majac na co dzien do czynienia z psami siejacymi postrach wsrod przechodniow, wolala miec w domu czarna owieczke zamiast psa mordercy. I miala. Dywanik przed lozkiem, o ktory potykala sie co rano, Tenza dywanik, slyszac szeptane przez pancie slowa, uniosl wlochate ucho. –"Badz wierna. Idz" – Powtorzyla na glos Patrycja. Na slowo "idz" Panda-pies poderwala sie z miejsca, gotowa wyruszyc natychmiast. Dokadkolwiek. Jej pani pokrecila jednak glowa. –Widzisz?– Skierowala pysk psa tam, gdzie tykal zegar. – Nie widzisz.– Odgarnela z oczu psa gesta grzywke. – O ktorej jest spacerek? No wlasni., A ktora jest teraz? No wlasnie, Spij. – Pies z ciezkim westchnieniem opadl na podloge, ponownie zmieniajac sie w dywan, Patrycja zas zamyslila sie gleboko. Magii moze pomoc tylko magia. A odnalezc to, co niezgubione, mozna tylko za pomoca… Zza oprawionych w skore tomow Sienkiewiczowskiej Trylogii, ktore dostala od matki na osiemnastke, wyciagnela almanach pt. Szkola czarownic. Zatrzymala sie na chwile na bardzo interesujacym rozdziale – Zdejmowanie (tudziez rzucanie) klatw i urokow, po czym przeszla do wlasciwego, zatytulowanego rzeczywiscie Odnajdowanie tego, co niezgubione. –Wez cukru naparstek, dwie garstki soli, z nimi m wschod idz- po kiego grzyba? – Patrycja zdumiala sie glosno. Panda-pies podniosla ucho. – To nie do ciebie, Pandzia. Czytajmy dalej, niczemu sie nie dziwiac. Ciekawe, jak daleko na ten wschod, bo nie precyzuja, A wpierw do spowiedzi – nie no, rady dla czarownicy… Wahadelko ladnie pros, potem krec do woli, sama sie nie turbuj, niech sie ono biedzi. Ten przepis mi sie podobal – wykrzyknela. Cukier, sol i wahadelko. Spowiedz i wschod innym razem… Z pudeleczka wyscielanego aksamitem wyciagnela wahadelko i poczela nim jezdzic po mapie Polski. Ono zas z tysiecy miejscowosci istniejacych w Polsce stanowczo wskazalo malenka kropke na Mazurach, otoczona pradawna puszcza, zwana Stare Kielbonki. Patrycja, podekscytowana, skoczyla na rowne nogi. Tak! Tak! To musi byc to! Wahadelko nigdy sie nie myli! No, oprocz tych przypadkow, kiedy sie myli. Ledwo doczekawszy do weekendu, uzbrojona w prowiant, lekture i cierpliwosc, wsiadla w pekaes (o dziwo, Warszawa z Kielbonkami laczyla bezposrednia linia), po czym mszyla ku Amremu. Jak ruszyla, tak – po pieciu godzinach – stanela. Przez cala droge, zamiast czytac kolejny numer "Wiedzmy Polskiej", imaginowala sobie, jak to wysiada z autobusu posrodku pradawnej puszczy, zaglebia sie w las waska sciezyna, dzielnie pokonuje kilometry dzielace ja od chatki zagubionej posrod wiekowych debow. Oczyma wyobrazni widziala, jak staje przed malym zoltym domkiem, slyszy tetent konskich kopyt i wtedy… Ziiiuuuuu… Ziiiiuuuu… Kielbonki, miast siedliskiem Amrego, okazaly sie byc przeloTIRowka. Pradawna puszcze wycieto Bog wie kiedy, zas na jej miejscu wyroslo skrzyzowanie tras wschod zachod i polnoc poludnie. Po kilku minutach spedzonych na owym skrzyzowaniu Patrycja wolalaby juz szukac Chatki na Marszalkowskiej w godzinach szczytu. Efekt bylby podobny, a przynajmniej do Domow Centrum mozna bylo na zakupy wstapic i pizze zjesc. Tu zas, oprocz skrzyzowania, nie bylo zupelnie nic. Co gorsza, z Kielbonek nie bylo takze ucieczki -jak juz do nich trafilas, musialas tam pozostac, bo jedynym polaczeniem z cywilizacja byl autobus, ktorym Patrycja wlasnie przyjechala. Wracal nazajutrz i gdyby nie sympatyczny kielboniak ze stacji paliw, ktory wynajal niebodze pokoj za jedyne sto zlotych, dziewczyna nocowalaby na przystanku. Gdy w koncu wsiadala do autobusu, niemal ucalowala kierowce. Amre nie jest kielboniakiem. A wahadelko jest glupie. Trzeba siegnac po tarota, a jesli i on naklamie… Moze szklana kula? oczu niemali sie scinaly – bo ni stad, ni zowad siadla klimatyzacja. Ciekawe, jak dlugo jeszcze bedzie bladzila po omacku, goniac za cieniem? Kiedy podda sie calkowitemu zwatpieniu i zaprzestanie poszukiwan? Ostatni raz – wymamrotala zdretwialymi z zimna ustami. – To bedzie ostatni raz! Aha. Tarot jest glupi. Szklana kula tez. Tym ostatnim razem wyladowala w… szpitalu. Choc po prawdzie miejscem docelowym byla Ukraina, bowiem atlas otworzyl sie Patrycji na stronie setnej, a palcem utrafila (doprawdy moglaby przedtem podejrzec) w okolice Ry- maczi. Hmm… Amre nie jest kielboniakiem, nie jest swiniarowczykiem, nie jest tokarczykiem, nie jest wylazyjczykiem, wiec moze jest… rymaczijczykiem (rymaczem?), a te wszystkie poprzednie nietrafione miejscowosci to sprawdziany determinacji, w ktorych lubowala sie Berenika? Bo Berenika miala nieustannie te sama odpowiedz na wszelkie Patrysine pytania, tudziez watpliwosci: "Badz wierna. Idz". Namierzywszy cel na mapie, Patrycja zaopatrzyla sie w suchy i mokry (bo upal byl, jak na maj w strefie umiarkowanej przystalo, nic z tej ziemi) prowiant, nowa porcje nadziei i paczke psiej karmy dla Pandy-psa. Dosiadla swego srebrzystego rumaka (czytaj: forda z prawie sprawna klimatyzacja) i ruszyla na spotkanie z przygoda. Granice w Dorohusku przekroczyla juz nastepnego dnia rano, ryczac na caly glos z wyjaca jej do wtoru suka: Laly, aj mister lalyt aj hew nolbady ool maj oooooooln. Celnik, patrzyl na nia podejrzliwie, wysluchal metnych wyjasnien typu; "zapragnelam zazyc kapieli w tym pieknym, czystym jeziorze…eee… jak mu tam bylo… niech sprawdze… w Jagodzinskim! No wlasnie! Jagodzinskim" – "A ten pies szczepiony aby?" – "No,masz! " Tym razem miala przeczucie, rozpaczliwe przeczucie, i nikt – doslownie nikt! nic powstrzymalby Patrycji przed poszukiwaniem Amrego w okolicach miejscowosci… jak jej tam bylo? Rymaczi. Wracajac do tematu: granica przekroczyla rano. Poszwendala sie po Ukrainie do poludnie i pod okiem tego samego celnika – "Jak tam kapiel? Udana? Hehehe" – wrocila na lono ojczyzny. Cokolwiek zrozpaczona. Oraz wsciekla i zla. Nie w smak jej bylo wracac do wiezienia, jakim zdala sie jej nagle byc Warszawa. Kurde! Przeciez byla juz nawet za granica! To nic, ze pare godzin, ale byla! Gdzie, do jasnej cholery, ukrywa sie ta chalupa?! Czy naprawde jest skazana na zywot zdziwaczalej starej panny od kotkow i pieskow? Zjechala na pobocze, oparla glowa na kierownicy i zatkala z zalu nad soba. Widziala juz oczyma wyobrazni siebie za lat parenascie, otoczona tabunem kwadratowych yorkow z rozowymi wstazeczkami na glowkach, wracajaca do domu, w ktorym nikt, oprocz setki kotow, na nia nie czekal. Ani Amre, ani… Panda-pies, ktorej wyobraznia cale szczescie nie siegala tabunu yorkow, szczeknela radosnie. Patrycja uniosla glowe i nagle przestala sie spieszyc, bo jej wzrok padl na wygladajaca calkiem milo tabliczka z nazwa restauracji. O! I jakis palac jest calkiem niedaleko, a te Patrycja byla entuzjastka dworkow, zamkow i palacow wszelakich, skrecila bez namyslu w tamtym kierunku. Asfaltowa droga znudzila sie Patrycji rownie szybko jak poprzednio. –Pojedziemy na skroty – rzucila do Pandy-psa i wjechala w las, z kazdym uderzeniem serca oddalajac sie od dorohuskiej przelotowki. Droga na skroty ma zazwyczaj ten urok, ze okazuje sie byc pare razy dluzsza niz ta, ktora miala skracac. Tak bylo i w tym przypadku, ale Patrycji nawet sie podobalo: jechala waska, wytyczona przez koleiny drozka, rozkoszowala sie cieniem rzucanym przez wiekowe drzewiszcza, zapachem sosen i krzakami, ktore za wszelka cene probowaly dostac sie do srodka samochodu przez zapraszajaco otwarte okna. Tak, tak, Patrycja z wlasciwa sobie radoscia rozkoszowala sie spacerem po lesie. Do czasu. Spiewala wlasnie razem z Panda-psem Leca, bo chca, gdy samochod zakrztusil sie i stanal. Nie chcial dalej leciec. O losie, losie… Za co?! Za co mnie doswiadczasz tak ciezko?! Patrycja po raz kolejny obchodzila piekielna maszyne, co i rusz kopiac ja w kolo – tak, jak to widziala na filmach. Z tym, ze na filmach po paru kopnieciach samochod ruszal. Po chwili udalo sie Patrycji podniesc maske, rozgonic reka kleby pary, wydobywajace sie z rozwartej paszczy auta, i zajrzec – z nieukrywana ciekawoscia-do srodka. Ostatni raz ogladala to, co kryje sie pod maska, przy zakupie forda, a i wtedy patrzyla raczej na taka fajna czesc, co robila "ping!", a nie na to, co pokazywal sprzedawca. Teraz wiec powtornie podziwiala te fajna czesc, co robi "ping!", i dopiero skowyt Pandy-psa, zamknietej w dusznym wnetrzu, sprawil, ze dziewczyna oprzytomniala. Zebrala do kupy informacje, ktorymi dysponowal jej scisly umysl: 1. Samochod jest niewatpliwie zepsuty. 2. Znajduje sie. w samym sercu puszczy. 3. Jest glodna, pies tez, chce im sie pic i wyc. 4. Komorka – no jakzeby inaczej! – nie ma zasiegu. W takiej sytuacji nalezy isc na polnoc, czyli tam, gdzie na drzewach rosnie mech. Mech rosnie po stronie polnocnej czy poludniowej? Kurcze, trzeba rzucic moneta. Orzel, a wiec na polnocnej… Dywagacje Patrycji na temat marszruty przerwal dzwiek coraz natarczywiej domagajacy sie jej uwagi. Byl to warkot traktora. Stanela posrodku drozki, gotowa zatrzymac pojazd nawet za cene zycia. Zamachala rozpaczliwie rekami. Traktor zawarczal zdumiony, by po chwili znieruchomiec. Z jego wnetrza wykaraskal sie… Ha! I tu powinien sie pojawic elf, A najlepiej elfi ksiaze. Ale "zycie to nie je bajka"; z wnetrza wykaraskal sie chlopak mniej wiecej w wieku Patrycji, w czarnym berecie z antenka (mimo trzydziestu stopni w cieniu) i szarej pikowanej kamizeli made in PRL. Mial ci on mila, pucolowata twarz zroszona potem, oczy jak wegielki i rece jak dwa bochny chleba. Jednym slowem, sprawial calkiem mile i swojskie wrazenie, a Patrycji ani przez moment nie przyszlo do glowy, ze znajduja sie sami w lesie oraz ze moze stac twarza w twarz z gwalcicielem nieletnich. Prawie rzucila sie chlopakowi na szyje. Przystopowala doslownie krok od niego. –He? – zapytal. –Zepsul sie. – Patrycja machnela reka w kierunku krnabrnego forda. Nieznajomy rzucil okiem w strone parujacego samochodu. –Ma woda? – zapytal. Patrycja przyjrzala sie fordowi. Na akwarium nie wy- gladal. –Nie ma – odparla pewnie. –No to bierzom go! – Chlopak wyciagnal zza pazuchy linke (czy to normalne, by facet nosil za pazucha linke holownicza?), uwiazal forda niczym krasule do haka i dosiadl z powrotem swego mechanicznego rumaka. Dopiero warkot silnika wytracil Patrycje ze stanu zdumienia. Juz po chwili znow rozkoszowala sie spacerem po lesie, i radoscia spiewajac: Wiec chodz, pomaluj moj swiat, na zolto i na niebiesko, a Panda-pies wyla jej do wtoru. Tak, tik, byly uratowane! Swiat odzyskal kolory, a komorka zasieg – dzien znow zrobil sie pogodny. Slonce zatanczylo na mijanym drogowskazie "POCZEKAJKA 1"-jaka sympatyczna nazwa – niech na niebie stanie tecza, malowana twoja… staaac! –Stoj! Zatrzymaj sie! – krzyknela Patrycja, ale oglu- szony warkotem traktora chlopak ani myslal sie zatrzymac. Nic zastanawiajac sie dluzej, wyskoczyla z samochodu, bowiem przed chwila na wlasne niedowierzajace oczy ujrzala domek z wizji. –To jego kombaaajn Bizooon. To jego kombaaajn Bizooon – mruczal pod nosem Janek. Nie smial spiewac na glos, majac za plecami sluchaczke. No wlasnie, jak sie ma ta dziwna istota, ktora znalazl chwil kilku temu na lesnej sciezce? Odwrocil sie i wrzasnal co sil w plucach. Silnik zgasl. I Janek wyskoczyl z szoferki i pognal przed siebie, jakby ruszylo za nim stado bizonow. Ogladajac: sie raz po raz, wiedzial jedno potrzebno mu wsparcie, bowiem znaleziona w lesie istota… … zamienila sie w miedzwiedzia – - szeptal po raz kolejny, streszczajac wydarzenia, ktorych byl swiadkiem. Dwaj towarzyszacy mu mezczyzni, pucolowaty blondyn i rudowlosy wasacz, krecili z niedowierzaniem glowami, ale – uzbrojeni w mlotek oraz siekiere, ot tak, profilaktycznie – postepowali za Jankiem, Dotarli do stojacego na srodku drogi ciagnika, przycupneli za nim i po chwili wyjrzeli ostroznie. Za kierownica srebrnego forda siedzial… –A nie mowilem! – szepnal Janek, a w szepcie tym zabrzmial triumf. – Miedzwiedz! Wasacz poklepal go z uznaniem w ramie. Szykowalo sie niezle polowanko. Tak zastala ich Patrycja wracajaca spod chatki. Nie potrafila opanowac podekscytowania, ale widzac zaaferowanych czyms, poszeptujacych miedzy soba, uzbrojonych w mlotek, siekiere i widly, mezczyzn – jakos specjalnie nie zdziwila sie, ze jest ich trzech, a byl jeden – zwolnila kroku, pochylila sie jak i oni, po czym – ponad ich ramionami – wyjrzala zza traktora. –Co jest? – - zapytala cicho. Mezczyzni wrzasneli. Wrzasnela i ona. Panda-pies, zasiadajaca za kierownica forda, rozszczekala sie jak nawiedzono. Przez chwile wszyscy czworo, nie liczac psa, przygladali sie sobie w oslupieniu, po czym mezczyzni spurpurowieli na twarzach i uciekli wzrokiem. –Miedzwiedz, co? – Wasacz szturchnal Janka lokciem. Patrycja, nic nie rozumiejac, miala zamiar – tak jak na filmach – przedstawic sie w jezyku na wpol migowym: –Ja – Patrycja. Wy – kto? – ale nie zdazyla. Janek, najwidoczniej skonfundowany, wskoczyl na siodelko ciagnika, dwaj jego kumple za nim. Spojrzeli wyczekujaco na dziewczyne, wiec rada nierada wgramolila sie z powrotem do forda. O Chatke zapyta, gdy dotra do centrum Poczekajki. Na szczescie do owego centrum bylo blisko. Centralnym punktem Poczekajki byl "Sklep Sporzywczy" (dokladnie tak: "Sporzywczy") i stojaca naprzeciw chalupa z napisem "PAB" nad drzwiami. Dwoch sprawiedliwych, wygrzewajacych sie na laweczce przed "Sporzywczym", przenioslo leniwe spojrzenia z butelek piwa, ktore dzierzyli w dloniach, na podjezdzajacy zaprzeg. Ujrzawszy srebrnego forda, wyraznie sie ozywili; jak na komende uniesli butelki do ust i osuszyli do dna. Janek z kumplami wysypali sie z ciagnika. –Dziekuje za podwiezienie do cywilizacji. – Patrycja usmiechnela sie przyjaznie. – Znajde tu jakiegos mechanika? –Kazden tu mechanik, ale tu potrzebna raczej woda – odparl Janek. –Woda? – zdziwila sie. – Dla psa? –Nie, dla chlodnicy. –Aha. Zreszta, mniejsza o wode… A ten domek to czyj byl? –Jaki domek? – Tym razem on sie zdziwil. –Ten taki ledwo zywy. Po drodze go mijalismy. Tam, gdzie ja wyskoczylam, a potem panowie wyskoczyliscie.,. –Aaaa… Chatka Wiedzmy? –Wiedzmy? Mieszkala w niej prawdziwa wiedzma? rozentuzjazmowala sie. –E tam, zaraz prawdziwa. Jedno czarowanie, co jej wychodzilo, to rzucanie urokow milosnych na poczekajczan – zasmial sie pucolowaty blondyn. Reszta mezczyzn mu zawtorowala. –I coscie z nia zrobili? Splonela na stosie? – Patrycja juz oczyma duszy widziala dramatyczna scene: piekna wiedzma o plomiennym spojrzeniu i rozwianych kruczych wlosach dumnie wchodzi na stos. Potyka sie niechcacy o jeden, rzuca "urwe nac!" – ale tego nie bylo w scenariuszu buchaja plomienie i… blondyn kreci glowa: –Zostala slabantowa w Gotowce, Patrycje zatchnelo. –Co to jest slabantowa? –Slabantowa to ta, co podnosi i opuszcza slabanty wyjasnil przysluchujacy sie do tej pory dryblas z wasami. – "Drozniczka" na to mowia w wielkim swiecie. –A dlaczego w gotowce? Kupiono ja czy co? – Nie- wolnictwo tu uprawiaja? –Gotowka to miasteczko za lasem. –Szkoda – westchnela Patrycja. Zapowiadalo sie tak romantycznie, a skonczylo jak zwykle prozaicznie. – A Chatka czyja jest w takim razie? Okazalo sie, ze Chatka jest bezpanska. A skoro nie ma wlasciciela, nic nie stoi na przeszkodzie, by jej wlascicielem mogla stac sie Patrycja] Nadciagalo poludnie, a samochod jak stal, tak stal. Nadal nic chcial leciec, Zebralo sie nad nim cale konsylium poczekajczan z antenkami na glowach, a srebrny ford kpil i Z dolowanej do chlodnicy wody, i ze zmienianego na jakis dziwny oleju, i z kopania w kolo, i z robienia "ping" ta fajna rzecza, ktora mial pod maska, Patrycja, nieco znudzona magicznymi zabiegami, ktore nie dawaly rezultatu, przywiazala Pande-psa do soltysowego plota. Pozostawiwszy samochod i Pande-psa w dobrych rekach Janka, ruszyla na piechote ku Gotowce, chcac dopytac w urzedzie gminy o wymarzony domek. Gotowka zas jak to gotowka: nie za wiele jej, na najwazniejsze sprawy wystarczy, na wieksze jej brak. Mile panie urzedniczki – bo tylko w takich wlasnie malenkich sennych Gotowkach panie urzedniczki bywaja jeszcze mile, a juz dla wnoszacych nieco ozywienia w codzienna rutyne warszawianek, chcacych nabyc "nieruchomosc rolna zabudowana", w ktorej ponoc straszy, potrafia byc wrecz przemile – wytlumaczyly Patrycji, ze Chatka, owszem, moze byc jej, pod warunkiem, ze wygra na nia przetarg. Na razie, coby urocze dziecko – bo Patrycja na swoje dwadziescia piec lat nie wygladala, a juz na pewno nie w krotkich spodenkach i warkoczykach – spalo spokojnie, moga jej owa Chatke dac w dzierzawe, a przetarg oglosic ograniczony i z prawem pierwokupu. Patrycja w rewanzu nakupowala ptasich mleczek – paniom w prezencie i sobie na sniadanioobiadokolacje, bo robilo sie nieco pozno, gdy ruszyla w droge powrotna do Poczekajki. Po drodze opedzlowala polowa pudelka, druga polowa dzielac sie z przygodnie spotkanymi kawkami. Mijajaca Patrycja kobieta na rowerze prychnela; "Tym miastowym to sie we lbie przewraca. Do czego to podobne, zeby wrony czekolada karmic!". Patrycja usmiechnela sie, zmieszana, a potem, gdy kobieta zatknela za za- kretem, z tym wieksza przyjemnoscia rzucala kawkom kawalki czekoladek. Matka patrzylaby na nia z takim samym potepieniem jak nieznajoma. I rzucilaby taka sama uwage. –Macie, ptice! – Patrycja cisnela w gore garsc okruchow. Do Chatki dotarta tuz po zachodzie slonca. Gdy zza drzew wylonilo sie wytesknione siedlisko, zwolnila, by rozkoszowac sie chwila ni to trimufu, ni glebokiej wdziecznosci losowi (i sobie), ze dotrwala, ze znalazla, ze… uwierzyla. Las tulacy Chatke w objeciach milczal teraz tym szczegolnym rodzajem przedwieczornej ciszy, gotujac sie do snu. Powietrze pachnialo zniewalajaco: maciejka samosiejka i zywicznymi sosnami. Patrycja, wstrzymujac oddech, by nie zaklocic tej ciszy i tego spokoju, przeszla przez furtke i ruszyla zarosnieta sciezka ku domowi. Zdazyla zrobic pare krokow, gdy… cos krzyknelo, cos ogromnego przed nia wyroslo, cos ciosem w skron wynioslo ja na orbite, by za chwile majtnac o glebe, a potem… Potem ujrzala niebo pelne niepokojaco jasnych gwiazd i… wszystko zgaslo, –O Boze… czyjes westchnienie, moze nawet jej wlasne. – Zabilem ja! Zyje pani? – Nie, to nie moglo byc jej wlasne, bo nawet po uderzeniu czyms ciezkim w glowe nie mowilaby do siebie per pani, Chyba, –Zyje pani?! Zamrugala i usilowala zogniskowac wzrok na czarnej plamie wolajacej don glebokim basem, –Zyje… – Plama westchnela, tym razem z ulga, i zaczela mamrotac modlitwe, jak sie Patrycji wydalo, za zmarlych. Dziewczyna uniosla glowe i zaklela z bolu tak strasznie, ze sama sie zdziwila. Do tej pory nie umiala przeciez klac. –Nie, nie! Prosze nie wstawac! Wezwalem pogotowie! –Ktos mnie napadl – poskarzyla sie Plamie placz- liwym tonem. Nadal nie widziala twarzy, –Nie ktos. To ja, – Plama umilkla – czy raczej umilkl, bo to byl ten Plama – zawstydzony.– Zrywalem ziola. Nagle pani tak znienacka na mnie wyskoczyla, no to ja sie odwinalem, lokciem niechcacy potraktowalem,.. No tak, jesli Plama ma lokiec tak potezny jak glos, to nic dziwnego, ze pozbawil Patrycje przytomnosci. – …i chyba nawet trzonkiem sekatora – to by wyjasnialo krew splywajaca z czola. – Ja wiem, ze to nie przystoi ziola w opuszczonym siedlisku szabrowac, dlatego wieczorem sie zakradam, zeby ludzie nie widzieli, ale przeciez w zboznych intencjach. Ziolami pomagam leczyc. I ludzi, i zwierzeta… –Mam prosba – Patrycja uniosla ciazace powieki, przerywajac Plamie w pol zdania. Czy moglby mi pan zabandazowac czyms glowe? Krew mi oczy zalew i jakos tak mi… I jakos tak film jej sie urwal ponownie, A potem znow ruszyl, –Hej, jak sie mamy? – Mlody doktor o glosie radosnym jak poranek – choc bylo juz naprawde pozno – pochylil sie nad przytomniejaca Patrycja, swiatlo latarki zaswiecilo prosto w zalzawione oczy. Nie czekal na odpowiedz. Zakomenderowal "na trzy!" i Patrycja na "trzy" zostala przerzucona z ziemi na nosze. W nastepnej chwili nosze rabnely o scianke szoferki, az dziewczynie podskoczyla rozlupana przez Plame glowa. Nadal nie miala okazji odpowiedziec na pytanie, jak sie maja. – Niech ksiadz wskakuje – uslyszala i odpowiedz uwiezla jej w krtani. –Ksiadz?! Po co mi ksiadz?! Ja jeszcze zyje! – krzyknela, probujac zeskoczyc z noszy. – N ic jest ze mna tak zle! Doktor zasmial sie: –Sprawca zdarzenia jest ksiedzem. Plama kradnacy ziola po nocy jest ksiedzem?! Patrycji glowa sama opadla. Nie, no… To juz przechodzi wszelkie pojecie. Mozna zrozumiec, ze ja napadli – to sie zdarza-ale zeby napadajacym przy uzyciu trzonka ostrego narzedzia byl ksiadz wielkosci dzwonnicy, kradnacy po ciemku ziola w wiedzmim ogrodzie?! Mniejsza o ziola! On jej malo nie zabil!!! Plama usiadl przy noszach, poklepal ramie dziewczyny krzepiacym gestem i usmiechnal sie przepraszajaco. Byl wielki niczym yeti, tylko – w przeciwienstwie do yeti – czarny, a nie bialy. Drzwi karetki sie zatrzasnely. –Trzymajmy sie! – rzucil w przestrzen ksiadz. – Jak znam tego kierow… Samochod ruszyl z kopyta. Zatelepalo nim i noszami wewnatrz takze. Wpadl w dziure na drodze. I zaraz wyskoczyl z niej jak rasowy rumak. Ksiadz wyrznal slowa w sufit. Patrycja bylaby spadla z noszy, a potem poniewierala sie gdzies po podlodze, gdyby nie pasy, ktorymi ja przypieto. Oboje spojrzeli po sobie oczyma rozszerzonymi przerazeniem. Ksiadz zaczal szeptac modlitwy, ale kolejny wyboj, na ktorym podskoczyli, sprawil, ze przygryzl sobie jezyk. Umilkl wiec i tylko patrzyl… Patrycja lezala jak trusia. Podczas dwudziestokilometrowej podrozy do zamojskiego szpitala miala wielokrotnie pozalowac nie tylko przybycia do Poczekajki, nie tylko wdarcia sie po nocy do cudzego obejscia, lecz takze faktu wlasnych narodzin. Ale juz nastepnego dnia o tej samej porze byla najszczesliwsza Patrycja na swiecie. ROZDZIAL II O zyrafie Matyldzie, trzech skarbach najcenniejszych i zlej macosze, ktora wypuscic rajskiego ptaka z klatki nie chce Ksiadz Plama – Patrycja nadal go tak nazywala, choc naprawde mial na imie Antoni – od samego rana rozpieszczal poszkodowana. Jeszcze przed sniadaniem, ale juz po tym, jak Patrycja wykombinowala, ze po poludniu wypisze sie na wlasna prosbe, bo co bedzie w szpitalu gnic i lozko zajmowac (choc przyjemnie sie lezalo w izolatce, do ktorej co i rusz zagladal ktorys z lekarzy), przyniosl narecze jasminu, a takze: sok z burakow (na odnowe czerwonych krwinek), pomarancze (na witamine C), winogrona (na ladna kupe) oraz prase codzienna – "Codziennik Zamojski" – i kobieca, czyli tygodnik "Hallo!", popularny wsrod kobiet znajacych jedynie pismo obrazkowe, bo tresci pisanej bylo w nim mniej wiecej tyle, co w ksiazeczkach do kolorowania. Pogwarzyli, jak starzy znajomi, o podrozy karetka (niedola zbliza), a potem o sprawach praktycznych. –Panda-pies ma sie dobrze, pani Patrycjo – zapewnil. –Z upodobaniem poluje na moje kury, a gdy uda jej sie jakas zlapac – a udaje sie rzadko – przynosi, kladzie kolo nog i smieje sie calym pyskiem, jakby mowila: "Zobacz, jakie toto fajne, jak szturchniesz nosem, to tak smiesznie zaczyna uciekac, no zobacz" – szturcha nosem, a kura, drac sie w nieboglosy, zaczyna zwiewac… – - Rozesmiali sie oboje. –Moze niech ksiadz Pande-psa uwiaze, moze skrzywdzic jakas nieboge, nawet niechacy. –Predzej kury pozamykam, bo jak ktos ma tu komus krzywde zrobic, to szybciej kury pani psu, a nie na odwrot – juz jedna taka probowala Pandzi trzecia dziurke w nosie dziobem wykluc. Za kumata to ta pani sunia nie jest, ale prezencje ma odpowiednia. W koncu rozmowa zeszla na ziololecznictwo, bo obojga ten temat interesowal, choc Patrycja byla tylko teoretykiem amatorem, a Plama praktykiem profesjonalista. –Naparstnica rosnie jedynie w ogrodku wiedz… to znaczy Kamionkowej, po nia – - naprastnice – wlasnie sie wieczorami zakradam. Teraz szczegolnie mi potrzebna, bo zyrafe probuje leczyc. –Zyrafe?! – wykrzyknela dziewczyna ze zrozumiala ciekawoscia. Moze sie Plama przejezyczyl, moze chcial powiedziec "krowe", ale mu nie wyszlo? –Zyrafe – potwierdzil, jakby zyrafy stadami walesaly sie po polskich drozkach, powszechne niczym mucki. – Zyrafe Matylde. W naszym zoo. Ja zootechnike tez konczylem i kierownikiem hodowli w zamojskim zoo jestem – dodal, jakby to wszystko tlumaczylo. – - Ten konowal, co byl ostatnio – miesiac na szczescie – nie wiedzial, co Matyldzie zaaplikowac, a mnie to na niewydolnosc serca wyglada, wiec jej naparstnicy podrzucam. Mam nadzieja, ze nowy lekarz nie bedzie mial nic przeciwko temu, bo zwierzakowi sie wyraznie poprawia. Patrycja opadla na poduszki. Praca w zoo byla dla niej szczytem marzen. Szczytem tak odleglym, ze nawet glosno sie do tego marzenia nie przyznawala. Przerzucala w klinice pieski, kotki i chomiki, ale tak naprawde chciala leczyc zebry z niewydolnoscia. Westchnela. Byla dziewczyna. Zaden normalny zoo- dyrektor nie zatrudni baby w roli lekarza. Doktor Kolasinski – ten z pogotowia, co ja wczoraj przywiozl – w tym momencie wsadzil glowe przez uchylone drzwi i zapytal wesolo: –Jak sie mamy, pani doktor? –To pani jest lekarzem? – zdziwil sie Plama, nie wiedziec czemu. –Nieludzkim. Nieludzkim! – zasmial sie Piotrek. –Jest pani lekarka weterynarii?! – wykrzyknal ksiadz nieco podejrzanym tonem. Przytaknela niepewnie. –Czy to grzech? –Z nieba nam pani spadla! –Wam, czyli komu? – zapytala ostroznie. –Dyrektorowi! Zyrafie! Mnie! – zaczal wyliczac z emfaza, a Patrycja poczula nagle jak cos, co przed chwila bylo zalem, ze "zaden zoo-dyrektor baby nie zatrudni", rozlewa sie cicha nadzieja w sercu i poza nim. – O, tutaj, tutaj pani ma, Patrycjo droga! – Trzesacymi sie z podekscytowania dlonmi otworzyl "Codziennik" na stronie z ogloszeniami, gdzie jak wol stalo w ramce i wytluszczonym drukiem: Ogrod Zoologiczny w Zamosciu poszukuje lekarza weterynarii. Patrycja nie doczytala do konca, zerwala sie z loza bolesci, niepomna na wstyd dziewiczy i przykrotka szpitalna koszulke, po czym rozkrzyczala sie: –Panie doktorze! Doktorze Piotrku Kolasinski! Ja musze sie natychmiast wypisac! Na wlasne zadanie! Nic nie bylo w stanie powstrzymac Patrycji przed ucieczka ze szpitala do zoo. Sekretarka Ylonka – tak przedstawil blond bostwo Plama – udawala, ze Patrycji nie dostrzega. Siedzialy w trudnym do zniesienia milczeniu-Ylonka, pilujac tipsy, Patrycja, obgryzajac skorki-i obie mialy pewnosc, ze nigdy sie nie polubia. Patrycja nawet potrafila tamta zrozumiec: po pierwsze sekretarka z zalozenia miala zniechecac petentow odpychajacym zachowaniem, coby szefowi du… glowy nie zawracali, po drugie: kochala sie w Dyrektorze na zaboj, wiec kazdy osobnik plci pieknej byl dla Ylonki zagrozeniem, po trzecie: Patrycja musiala przedstawiac soba dziwny widok, z glowa owinieta snieznobialym bandazem i wlosami sterczacymi sponad niego wygladala na zbiega z oddzialu zamknietego. Zabrzeczal interkom. –Niech wchodzi. – Ylonka skonczyla pilowanie paznokci i odprowadzila Patrycje podejrzliwym spojrzeniem. Gdyby to od niej zalezalo, postawilaby na progu wykrywacz metali, a gdyby jeszcze bardziej zalezalo, zrobilaby kazdemu wchodzacemu rewizje osobista, coby nikt niczym ukochanemu Dyrektorowi nie zagrozil. Patrycja, nieco przygaszona takim przyjeciem – zwykle potencjalni szefowie witali ja milej – przekroczyla zaczarowny prog dyrektorskiego gabinetu, wstrzymujac oddech. Dyrektor, ktory zapewne wiele niezwyklych zjawisk oraz istot w zyciu widzial, zaniemowil na dluga chwile, po czym przeniosl spojrzenie na zarumienionego z radosci i przejecia Plame, ktory entuzjastycznie przedstawial Pat- rycje. "Po co mi przyprowadziles to cos?", zdawaly sie pytac brazowe oczy. "Jako eksponat?". Niee… Patrycja pokrecila lekko glowa. Dyrektor nie wygladal na takiego, ktory obraza kogokolwiek nawet w myslach. Wygladal na czlowieka prawdziwie dobrego. I takim sie okazal. Po pierwszym zaskoczeniu zaproponowal Patrycji herbate i wciagnal dziewczyne w niezobowiazujaca pogawedke o ogrodach zoologiczych. Podczas owej ,,niezobowiazujacej" wyciagnal z rozmowczyni wszystko, co chcial wiedziec o jej dotychczasowym doswiadczeniu lekarsko- weterynaryjnym (calkiem sporym, jak na mlody wiek, bowiem zaczela praktykowac jeszcze przed studiami w zaprzyjaznionej lecznicy) oraz zoologiczno-weterynaryjnym (zerowym, jesli nie liczyc wycieczek do zoo w charakterze zwiedzajacej). –Duzo czytalam – zapewnila Dyrektora zarliwie, bo bardzo pragnela zostac tu juz na zawsze, to znaczy nie w jego gabinecie, ale w Ogrodzie. – Czytalam o leczeniu gadow. I swinek morskich! –To dobrze – pokiwal glowa-mamy tu sporo swinek morskich. W pierwszej chwili myslala, ze z niej kpi, ale nie – byl smiertelnie powazny. No, moze nie tak smiertelnie; w oczach mial usmiech. –Na karme – wyjasnil, nim zdazyla sie stropic. – Dla gadow. Bo ich mamy tez sporo. "Sporo" okazala sie sporym niedomowieniem, o czym Patrycji miala sie juz, niedlugo przekonac. –Chyba nie boi sie pani wezy? – Dyrektor zajrzal ciekawie w pociemniale zrenice dziewczyny i siegnal do terrarium stojacego w rogu gabinetu, –Nie, no skad! – odparla, pilnujac, by glos jej nie zadrzal. W zyciu nie miala w rekach weza i wcale nie pragnela miec. To zimne, oslizgle…- nagle znalazlo sie na kolanach Patrycji. Dzielnie powstrzymala okrzyk zgrozy i odruch ucieczki. Nastepnie, rownie dzielnie, zmusila wlasna dlon – powatpiewajac(czy to aby na pewno jej dlon – do dotknieciu skory zwierzaka. Ku zaskoczeniu dziewczyny waz okazal sie calkiem mily w dotyku. Byl wygrzany pod lampa i suchutki. Pod palcami przyjemnie przesuwaly sie drobne luski, lsniace i gladkie. Gad wysunal jezyczek, by obejrzec glaszczaca go reke. –Lal! – wykrzyknela zaskoczona. – Chyba nie jest jadowity? –To mlody boa. On nie gryzie, on dusi. – Dyrektor usmiechnal sie. – No i? Nadal ma pani ochote zajac sie leczeniem nie kotkow i pieskow, u pytonow i anakond, ze o tygrysach nie wspomne? W odpowiedzi podniosla nan rozjasnione szczesciem oczy, w ktorych drukowanymi literami wypisane bylo 3xTAK: Chatka, Amre, zoo. Decyzje zostaly podjete i wprowadzone w zycie w tempie natychmiastowym. Z gabinetu Dyrektora wypadla, dzierzac w dloniach umowe na okres probny. Pobiegla do najblizszego bankomatu, by wyplacil cale jej oszczednosci potrzebne na wadium za Chatke, i pognala na dworzec PKS-u, by zdazyc do Gotowki, nim zamkna urzad gminy. Mile panie urzedniczki, wspominajac ptasie mleczko, wydaly potrzebne dokumenty bez zbednego grymaszenia. Patrzyly na dziewczyne z mieszanina sympatii i poblazania Ot, letniak sobie bogata warszawianka upatrzyla, niech wiec sie cieszy, urocze dziecko, ze oddamy jej niechciana przez nikogo rudere. Przynajmniej straszyc nie bedzie porzadnych ludzi, wracajacych nocna pora przez krzyzowki. Chatka byla od tej pory niemal Patrysina… Patrycja stanela przed furtka. Serce lomotalo jej tak, jakby za chwile mialo ruszyc do skuwania odpadajacego ze scian tynku, kruszejacych murow, peknietych nadprozy. Dziewczyna wstrzymala oddech i przekroczyla zaczarowana granice miedzy ich a moje. Odetchnela gleboko, podeszla do drzwi, rozejrzala sie, czy nikt nie patrzy, uklekla i pocalowala prog. Zasmiala sie pelna piersia, radosnie jak male dziecko na widok upragnionej zabawki. Miala ukochana prace, miala upragniona Chatke, miala – prawie – obiecanego ksiecia. Byla wolna! Chwycila za klamke, by wejsc do srodka. Klamka zostala jej w reku. Hmm… Przyjrzala sie kawalkowi zelastwa, niepewna, co z nim zrobic, po czym pchnela poczerniale ze starosci drzwi. Drgnely jak obudzone z dlugiego snu, a potem… po prosta padly na wznak. Z wewnatrz, wprost w twarz nowej wlascicielki tego domu i tych drzwi, i nawet klamki, buchnela chmura kurzu. Patrycja, krztuszac sie i prychajac, otarla twarz, otrzepala wlosy i juz, niczym niezrazona, miala przekroczyc prog domostwa, gdy… Chatka zaczela trzeszczec niepokojaco, jakby lada moment miala lec w gruzach. –Tylko sie nie przewroc! – Patrycja zlozyla dlonie jak do modlitwy i powtorzyla zbielalymi wargami: – Tylko sie nie przewroc! Ksiaze musi pod ciebie podjechac! W srodku runelo cos z hukiem i dziewczyne obsypala kolejna chmura pylu. Stala przez chwile, wstrzymujac oddech. Chatka tez stala. –Dobry domek. – Patrycja poklepala pozbawiona drzwi oscieznice. – Wroce do ciebie. Z fachowcem. Tylko doczekaj. –Chyba do konca zdumialas! – Hanka, zjawiskowo piekna blondynka, do tej pory spokojnie przypatrujaca sie dosc chaotycznemu pakowaniu, wytrzeszczyla oczeta pomalowane na wsciekly blekit. Przyjaciolka Patrycji zwykla mowic to, co mysli bez owijania w bawelne. – Jak to: na stale? –Ojejku, tobie trzeba wszystko wielkimi literami powtarzac? – Patrycja spokojnie owinela w bibulke jednorozca z alabastru i wlozyla go do pudelka, – Rzucam miasto i wyprowadzam sie na wies. Reka z pilniczkiem, pracowicie opilowujaca i tak doskonale opilowane paznokcie, opadla. Kiedy Hanka przerywala j manicure, znaczylo, ze jest naprawde poruszona. –I co ty tam bedziesz robila? W bierki grala? Patrycja poslala przyjaciolce pelne urazy spojrzenie. –Nie wiem, czy pamietasz, ale jestem lekarzem weterynarii i to calkiem niezlym. –Owszem, od psow, kotow i chomikow, ale nie od zoo! –Och – Patrycja machnela niefrasobliwie reka – bizon to jak wiekszy pies, tygrys jak kot, a anakonda – tu I opuscila ja wena tworcza – anakonda… no… jak chomik, tyle ze bez lap. Hanka przez chwile marszczyla brwi, usilujac wyobrazic sobie bizona prowadzonego na smyczy, tygrysa wygrzewajacego sie. na parapecie i chomika rozciagnietego w anakonde. Bez lap. Nie bardzo jej to wychodzilo. Chomikowi rowniez nie. Patrycja zas spokojnie siegnela po kolejnego jednorozca. Hanka wyrwala jej figurke z reki i dziewczyna zmartwiala na dwa uderzenia serca, sadzac, ze tamta chce roztrzaskac cenny przedmiot o sciane, ale ona zakrzyknela tylko dramatycznie: –Porozmawiaj ze mna! –A co innego robie? – zdziwila sie Patrycja. –Pakujesz sie! No przeciez widze. – Z ociaganiem odlozyla jednorozca. –Aha. No tak. Dobrze. – Patrycja usiadla przy stole i wskazala przyjaciolce krzeslo naprzeciwko siebie. –Napijesz sie jasminowej herbatki? –Chrzanie herbatke! Twoja matka sie wscieknie, gdy rzucisz prace w klinice! –Bede miala wlasna. –Tym bardziej sie wscieknie, ze masz cos wlasnego! A gdy oznajmisz, ze te klinike bedziesz miala nie pod jej nosem, a na jakims zadupiu… – Hanka pokrecila glowa z dezaprobata. – Gdybys mi powiedziala, dlaczego tak naprawde to robisz. Zakochalas sie w jakims przystojniaku i potrzebujesz czasu, by go usidlic? Patrycja pokrecila glowa z usmiechem godnym Mony – Przeciez mozesz mi zaufac – indagowala Hanka. Jestem twoja przyjaciolka od zawsze. Patrycja polozyla dlonie na jej ramionach i uscisnela lekko. To proste: przynajmniej raz w zyciu chce spelnic moje marzenie, a nie matki. Przynajmniej raz w zyciu chce pojsc moja droga, a nie ta, ktora powinnam isc, bo tak twierdzicie wy. –Chcemy dla ciebie jak najlepiej! – - Hanka stracila ramion dlonie przyjaciolki. –Skad wiesz? Skad wiesz, ze to, czego ty chcesz, jest najlepsze dla mnie? Ty papiez jestes?! Masz monopol na nieomylnosc?! – wybuchla Patrycja. – To moje zycie, moj wybor i moje marzenia! Ty i te twoje marzenia… Jak nie ksiaze na bialym koniu, to… Zaraz, zaraz! – Hanka zlapala Patrycje za reke w chwili, gdy dziewczyna chciala umknac z jednorozcem pod pacha do kuchni. – Jedziesz tam czekac na tego cholernego Amrego! No niee… Nie wierze, nie wierze, ze ty inteligentna i wyksztalcona kobieta – uwierzylas w pijacka wizje… –Uwierzylam – - wycedzila Patrycja. – Wlasnie za- czela sie spelniac. Chatka nie jest juz wytworem mojej wyobrazni. Jest jak najbardziej realna. –Kupa rabnietych bab wmowila ci, ze pod ta pieprzona rudere podjedzie ksiaze z bajki! – Hanka stracila resztki opanowania. –Wlasnie, ze podjedzie! Na mozg ci sie rzucilo z samotnosci! Powinni cie zamknac w psychiatrowie! Staly naprzeciw siebie jak dwa gotowe do walki koguty. No, kury. Jezeli jestes moja przyjaciolka… – zaczela groznie Patrycja, –Od dwudziestu lat jestem, jesli nie zauwazylas! Myslisz, ze latwo przyjaznic sie takiemu komus jak ja z corka mecenas Marynowskiej?! Wiesz, jak trudno wytrzymac z twoja matka?! –No, to akurat wiem. Hanka zachlysnela sie nastepnym oskarzeniem, sciagnela brwi i zastanowila nad absurdalnoscia tego, co powiedziala. Patrycja parsknela smiechem. Obydwie nagle otrzezwialy i, chichocac, opadly na krzesla. –Zamorduja cie w tym lesie albo, co gorsza, zgwalcasapnela Hanka, ale juz bez przekonania Patrycja tylko sie usmiechnela. Doprawdy, priorytety Hanki bywaly malo zrozumiale. –Nie mozesz jej powiedziec o sabacie i wizjach. Gotowa naprawde cie zamknac. – Hanka odruchowo sciszyla glos, jakby obie dzialaly w konspiracji. – Jesli tylko miaukniesz o Amrem, koniec z toba. Pamietaj, ze twoja matka, najwspanialsza pani mecenas, jaka ziemia nosila, ma-jesli nie w kieszeni, to w mackach osmiornicy – pol Warszawy. –Nie boj sie. Nawet nie miaukne – odparla Patrycja nonszalancko, ale jej serce skulilo sie jak kuropatwa na widok jastrzebia. Faktycznie, koneksji Haliny Marynowskiej nie mozna bylo lekcewazyc. –Zamydl jej oczy tym ogrodem zoologicznym. Zawsze mialas hopla na punkcie zoo. Powiedz, ze masz umowe tylko na dwa miesiace. Wiedzac, ze szybko wrocisz, latwiej wypusci cie z rak. –Masz racje. Od kiedy ty taka madra sie zrobilas? –Patrycja przyjrzala sie przyjaciolce tak, jakby pierwszy raz widziala ja na oczy. Kamuflowalam sie. Musialam wykazac sie niezlym sprytem, by – bedac twoja przyjaciolka nie stac sie automatycznie jej wrogiem – usmiechnela sie Hanka. Trzeba sie niezle nagimnastykowac, zeby uspic jej czujnosc, a tak jak ty jestes dobrym lekarzem, tak ja dobra aktorka. I gra w serialu mozgu mi bynajmniej nie wyzarla. Wrecz przeciwnie. –Wiem, – - Patrycja przytulila sie do przyjaciolki. W naszym duecie ja bylam ta madra, a ty ta piekna. –Dlatego przetrwal dwadziescia lat. Moze czas, by stalo sie na odwrot? Spoznisz sie. – - Hanka rzucila okiem na zegar. – Lepiej jej nie draznic. Patrycja miala wiec jedyna przyjaciolke po swojej stronie, a to juz cos. Teraz musiala wygrac znacznie trudniejsza batalie, Ale tez walczyla o to, co najcenniejsze – o wolnosc. Im blizej byla pola bitwy, tym wolniej szla. Kremowy budynek, lsniacy swiezo polozona dachowka sprowadzona z Wloch, juz wygladal ciekawie zza gestego zywoplotu. Nienawidzila tego domu, mimo ze miejsce, w ktorym stal – Zoliborz Oficerski! (co zawsze podkreslala pani Halina) – bylo naprawde przesliczne. Uliczka cicha i czysta. Park pelen rozspiewanych ptakow. Kwitnace jasminy. A Patrycja czula, jakby z kazdym jej krokiem zapadal mrok. Nie mogla zatrzymac czasu, szczegolnie w chwili, gdy na ganku stanela matka. Jak zwykle nienagannie ubrana, uczesana, jakby przed chwila opuscila salon fryzjerski, z nieodlaczna szmatka w rece. Bo dom musial byc – i byl – tak jak cale zycie mecenas Marynowskiej, nieskazitelnie czysty. Od piwnic po dach panowal w nim lad i porzadek. Byl czysty niczym izolatka w szpitalu zakaznym tuz po dezynfekcji. Byl czysty niczym niebo w letni sloneczny dzien. Byl czysty niczym toaleta w McDonaldzie. Byl tak czysty, ze nawet kot czulby sie zobowiazany do wycierania lapek przed przekroczeniem jego progu. Oczywiscie, nie bylo mowy o zadnym kocie. Pani Halina nie znosila zwierzat. Nie znosila tez kawalerki swojej corki, w ktorej – dla rownowagi – panowal zawsze tworczy bur… lagan. Nie ma sie co Patrycji dziwic; bidula musiala jakos odreagowac osiemnascie lat scierania nieobecnego kurzu, skladania ubran pod linijke i mycia rak po kazdej czynnosci, nawet jesli ta czynnoscia bylo mycie naczyn. Ojciec Patrycji wytrzymal tylko dwa lata i odszedl ktoregos dnia do Krainy Wiecznych Lowow, gdzie nie bylo przerazliwie czystych palacow. Jego corka miala mniej szczescia. Musiala dozyc do pelnoletnosci i dopiero potem uciec na studia do Wroclawia, ktory byl na tyle daleko, ze matce nie chcialo sie co tydzien jej nawiedzac. Do Warszawy wrocila tylko dlatego, ze matka obiecala placic za wynajecie kawalerki – na Zoliborzu oczywiscie, a Artur, odrzucony ze sto razy adorator ze studiow, zalatwil Patrycji prace w klinice swego ojca. Dziwnym trafem, nad ktorym wolala sie sie nigdy nie zastanawiac, Patrycja nie mogla znalezc pracy w zadnej z lecznic wroclawskich. Powrot wiazal sie wprawdzie z zamieszkaniem niedaleko rodzicielki – a Patrycja wolalaby byc raczej dalej niz blizej – ale przynajmniej pani Halina rekompensowala inspekcje, to jest wizyty u corki, hojnym napiwkiem zostawianym dyskretnie na srodku stolu, ktory zajmowal pol malenkiej jak chustka do nosa, za to bardzo przytulnej, kuchenki. Coz, zwiaxki uczuciowe Patrycji z matka byly skom- plikowane. Teraz dziewczyna siedziala jak na szpilkach w salonie zoliborskiego palacu, denerwujac sie,ze na szkle kryjacym blat stolu zostawila wyrazny odcisk palca, mogacy posluzyc jako dowod rzeczowy przeciwko niej. Mecenas Marynowaka uniosla wyregulowane brwi w zdumieniu polaczonym z narastajaca dezaprobata. Patrycja zawsze miala wrazenie, ze zaraz odleca niczym dwie kawki, wypuszczone litosciwie z klatki. Co spotkanie podrywaly sie tak, gotowe do opuszczenia swej wlascicielki raz na zawsze. I zawsze zostawaly, by przy nastepnej okazji poszybowac w gore. Patrycja nienawidzila i tych brwi, i tej dezaprobaty dla wszystkiego, co czynila nie po mysli matki. Od przyjscia na swiat poczawszy. –Zmieniasz. Wiec. Praca – rzekla matka, po kazdym wyrazie stawiajac wyrazna kropka. Dzieki temu zwykle stwierdzenie nabieralo dramatyzmu. Patrycja na razie przyznala sie do najmniejszego "przestepstwa", a juz wiercila sie na twardym krzesle niczym uczniak. – Na. Jaka? –Otwieram prywatna praktyke. Boze, wybacz mi to male klamstwo. Przeciez wiesz, ze ona i tak wyciagnie ze mnie cala prawde. Kawki, to znaczy brwi, opadly. Klaun zmienil maske z gniewnej na aprobujaca, –No, bardzo ladnie, corko, bardzo. Zawsze cie do tego namawialam. Do czego to podobne, by Marynowska, z tych Marynowskich, pracowala niczym wyrobnik u podrzednego lekarzyny, – Zaraz, zarazi Doktor Herc, wlasciciel paru klinik, na wspomnienie ktorego matka zawsze piala, teraz zostal zdegradowany do "podrzednego lekarzyny"?! –Otworzymy prywatna klinika. Oczywiscie nie martw sie o pieniadze. Mysle, ze domek ogrodnika daloby sie przerobic na gabinet, a ty znow zamieszkasz ze mna – musisz przeciez byc dyspozycyjna cala dobe. Jedyny warunek: psa bedziesz musiala oddac! Ale… –To bedzie mala praktyka. – Patrycja desperacko przerwala wzbierajacy slowotok. Matka, kiedy chciala, potrafila mowic szybko i duzo. – Pod Warszawa. Zamosc przeciez tez lezy pod Warszawa no nie? Brwi malo nie odlecialy. Tym razem na dobre. –Bedziesz. Dojezdzala? – Znow to cedzenie starannie wyselekcjonowanych slow. –Zamieszkam na wsi. Wyprowadzam sie. Powiedzialam to? Powiedzialam! Na glos! Ha! Jestem wielka! Nie boje sie! Wygralam bitwe, a jakbym juz wygrala cala wojne! No i co teraz, kochana mateczko? Spierzesz mnie po buzi? Zwiazesz i zmusisz, zebym zostala w Warszawie? No? Co teraz zrobisz? A moze zemdlejesz widowiskowo i bede mogla wymknac sie niepostrzezenie? –Nie chce mieszkac w tym domu. Wiesz, ze nigdy go nie lubilam. Chce miec wlasne zycie daleko stad. Jak najdalej od ciebie, dokonczyla w myslach. Pani Halina stala przez dluga chwile, milczac. Jak zawsze w takich momentach, umysl kobiety skupial sie na jednej jedynej mysli: jak z jej lona mogl wyjsc ktos tak diametralnie od niej rozny? Byly z Patrycja jak ogien i woda. Biel i czern. Cisza i burza. Rozne porownania przychodzily jej do glowy, gdy myslala o corce. A co jedno, to trafniejsze. Pani mecenas nie akceptowala prostego faktu, ze zywa istota niekoniecznie musi byc klonem tego, kto ja poczal (owieczka Dolly byla wyjatkiem potwierdzajacym regule). Ulokowala w jedynacz ce wszystkie ambicje, prowadzila Patrycje od urodzenia przez najlepsze przedszkola z dwoma jezykami obcymi, najbardziej snobistyczne prywatne podstawowki i licea Pierwszy bunt nastapil, gdy corka stanowczo odmowila pojscia na stadia prawnicze – nie chciala kroczyc wygodna, wytyczona przez matke droga. Chciala leczyc te male smierdzace stworzenia zwane psami i kotami, o chomikach me wspomninajac, ktorych nigdy w domu mecenas Marynowskiej nie bylo, nie ma i nie bedzie. Drugi bunt pani Halina zazegnala blyskawicznie. Patrycja nie dostala pracy we Wroclawiu i, chcac nie chcac, musiala wrocic do Warszawy, gdzie zaproponowano jej staz w jednej z najlepszych klinik. Tym razem to jedynaczka postawila warunek: nie bedzie mieszkala w zoliborskim palacu wynajmie kawalerke. Zycie zawodowe mecenas Marynowskiej to sztuka kompromisu. Znalazla wiec corce malenkie, urocze mieszkanko tak daleko, by Patrycja nie czula sie kontrolowana, a zarazem tak blisko, by jej matka mogla codziennie wpasc z niezapowiedziana wizyta. "Po sasiedzku", jak mowila, smiejac sie, choc Patrycji bylo coraz mniej do smiechu. Pod czujnym okiem matki byla jak rajski ptak zamkniety w zlotej klatce, ze zlotym lancuszkiem owinietym wokol skrzydel, by bron Boze ich nie rozwinal i nic odlecial, gdy ta, co go wiezi, nieopatrznie zostawi drzwiczki klatki uchylone. Teraz bylo inaczej. Lancuch petajacy skrzydla pekal, drzwiczki byly otwarte na cala szerokosc. Za nimi wabilo blekitne, czyste niebo oznaczajace wolnosc. –Zaproponowano mi stanowisko ordynatora w tamtejszym ogrodzie zoologicznym. Na okres probny, dwa miesiace, ale chce – musze! – podjac to wyzwanie. –Bedziesz ordynatorem w zoo?! – Matka opadla na antyczna otomane, ktora, nigdy nieuzywana w tak drastyczny sposob, zaskrzypiala w protescie. – Ordynatorem w zoo – wyszeptala pani Halina. – Jak ja to powiem Izie?! A Joli Rojnowskiej?! Cenily cie jako chirurga w slawnej Klinice Swietego Franciszka. Teraz… ordynator w zoo. Nie! –Zerwala sie na rowne nogi. – Zabraniam ci! –Nie mozesz mi zabronic – rzekla Patrycja cicho ze spokojna pewnoscia w glosie. – Odchodze. Wyjezdzam. Rozpoczynam wlasne zycie. Musisz sie z tym pogodzic i musza sie z tym pogodzic twoje przyjaciolki. –Nie zrobisz mi takiego wstydu. Nie pozwole na taka kompromitacje! Staly naprzeciw siebie. Matka i corka. Wrogowie. –Kompromitacja? O czym ty mowisz?! Nie wyjezdzam do Irlandii na zmywak! Bede jednym z nielicznych specjalistow… -…w zoo – dokonczyla matka jadowitym tonem. Patrycji lzy stanely w oczach. Argumenty skonczyly sie nagle, zreszta od poczatku byly zbedne. Jak wiele razy przedtem, mogla tylko wybiec, trzasnawszy drzwiami. Nieee, ten raz od poprzednich cos roznilo! Za drzwiami czekalo czyste, blekitne niebo… Mecenas Marynowska opadla na krzeslo. Na jej twarzy nadal malowaly sie szok i niedowierzanie. I strach. Tracila kontrole nad dzieckiem, a utrata kontroli nad jakimkolwiek puzzlem w zyciu tej kobiety oznaczala potencjalna porazke. Zagrazala karierze i ambicjom, ktore bynajmniej nie konczyly sie na stanowisku sedziego Trybunalu Konstytu- cyjnego. Poczucie bezpieczenstwa, jakie pani Halina zyskala przez ostatnie lata, zaczelo sie chwiac, a ona nie mogla dopuscic, by caly jej swiat legl w gruzach przez zwykly kaprys jej corki. No tak. Matka mogla uczynic tylko jedno: smiertelnie obrazona rzekla, ze jej noga nie postanie w domu Patrycji, poki ta nie zmadrzeje, co znaczylo – oprocz radosnej swobody – obciecie wszelkich subwencji tudziez dotacji mieszkaniowych. Calkiem niezla, jak sie Patrycji do tej pory wydawalo, pensja, z ledwoscia wystarczala na czynsz za wynajem, jakies tam oplaty i wyzywienie. O drobnych szalenstwach takich jak ksiazka czy kolejny jednorozec Patrycja mogla zapomniec. Teraz oddawala sie tym smetnym rozmyslaniom, pakujac naczynia do kartonow. Spodziewala sie wprawdzie, ze matka okaze niezadowolnie, troche sie podasa, ale w koncu stanie po stronie corki w zmaganiach z losem, widzac, jak bardzo Patrycja sama zmagac sie chce i potrzebuje. Jak bardzo pragnie zamieszkac w Chatce i pracowac w zamojskim zoo. Po cichu Patrycja liczyla na hojne kieszonkowe, z ktorego po wyjezdzie zamierzala sie utrzymywac, bo wynagrodzenie zaproponowane jej w zoo bylo doprawdy skromne. Jednak nic z tego. Nie ma zlituj sie dla wykletych pociech. Jezeli oczekiwanie na Amrego sie przeciagnie, a ona sie nie sprawdzi i nie przedluza jej umowy – straci szanse na wykup Chatki, a wtedy z podkulonym ogonem bedzie musiala wrocic do Warszawy i zostanie – wsrod fanfar i triumfow – zupelnie ubezwlasnowolniona. Wyjezdzajac, kupuje bilet w jedna strone. Hanka, zerkajac raz po raz na zatroskana mine przyjaciolki, ofiarnie wiazala niezliczone ksiazki sznurkiem i ukladala je w stos pod oknem. –Jak dlugo zamierzasz czekac? To pytanie nie dawalo Patrycji spokoju. Jak dlugo moze czekac na zapadlej wsi, dojezdzajac do pracy dzien w dzien ponad dwadziescia kilosow, na blizej nieokreslonego osobnika, ktorego twarzy nawet nie widziala? Jak dalece zawierzyc moze wizji, bedacej prawdopodobnie niczym wiecej jak tylko skutkiem czarciej nalewki? Tylko Berenika znala odpowiedz. Czarownica z iscie elfim refleksem przykryla ekran komputera, na ktorym to bezczelnie rznela w pasjansa, wzorzysta brokatowa narzuta, i z zawstydzonym usmiechem zwrocila sie do Patrycji: –Czasem lubie podpytac Los za pomoca nowoczesniejszych metod – wyjasnila. Dziewczyna wzruszyla ramionami. Miala powazniejszy problem na glowie niz pasjanse Bereniki. –Nie wiem, czy dobrze robie, wyprowadzajac sie. Nie wiem, ile przyjdzie mi czekac – wyrzucila z siebie jednym tchem. – Moja matka… – urwala, czujac dlawienie w gardle. –Tak. Twoja matka – mruknela Berenika, zapalajac dwie swiece stojace w rogach malego stolika nakrytego czarnym plotnem. – Cesarzowa, ktorej imperium rozsypuje sie w gruzy. Zobaczmy. – Siegnela po talie kart drzemiaca do tej pory w jedwabnym woreczku. Glupiec – pierwszy z Wielkich Arkanow – zerknal na Patrycje z ciekawoscia w blekitaych oczetach… Czarownica rozlozyla karty i sciagnela brwi. –A, jest tutaj, jest. – Popukala palcem w karte z kobieta na tronie. – Masz jednak poteznych sprzymierzencow. Tego chcialabym poznac. – Uniosla karte z Eremita. – 0, ja tez jestem! – ucieszyla sie jak mala dziewczynka, odslaniajac karte Najwyzszej Kaplanki, ale zaraz spowazniala, odwracajac rewersem nastepna karte. – Dziesiatka bulaw. Ciezkie brzemie niesc bedziesz, kurde. Ugniesz sie pod nim i upadniesz nie raz. Ale powstaniesz, by dojsc do konca drogi. Tutaj – rzucila Patrycji Rycerza Mieczy -jest twoj Amre. Ani blisko, ani daleko. Zawieszony posrod marzen i snow. Ha! Poetka sie ze mnie zrobila. –Powiedzialas, ze ani blisko, ani daleko. Moge prosic bardziej precyzyjnie? – Patrycja obracala w dloniach karte przedstawiajaca Czarnego Ksiecia. –Nosisz go w sercu, jednoczesnie nie wierzac w jego istnienie. I dopoki wen nie uwierzysz, nie spotkacie sie. –Faktycznie. Mam watpliwosci, czy przybedzie. Obie opadly na oparcia krzesel i siegnely po filizanki z aromatyczna herbata. –Gdybym miala pewnosc, czekalabym do konca zy- cia – zapewnila Patrycja z naglym zarem w glosie. Czarownica wzruszyla ramionami. –Moja droga, pewna mozesz byc tylko smierci. –Ale przeciez wizja! –Nawet magia jest bezsilna wobec zwatpienia. Przeciez w nia nie watpie – mruknela dziewczyna bez przekonania, –Przyszlosc jest zmienna i ty sama ja kreujesz swoimi wyborami. Swoim mysleniem – pozytywnym, negatywnym… –Skoro przyszlosc jest zmienna, jak mowisz… – Patrycja usmiechnela sie przebiegle. i. – …skad wiedzialysmy, ze przybedziesz na sabat? dokonczyla za nia Berenika i rozesmiala sie z glupiej miny podopiecznej. – To akurat bylo pewne jak w banku. Tak pewne, jak Chatka z wizji. Dla prawdziwie wierzacej ona sama bylaby wystarczajacym dowodem na istnienie Amrego – zganila Patrycje lagodnie. –Co mam wiec robic? –Karty mowia wyraznie: "Badz wierna. Idz". Z tym "blogoslawienstwem" dziewczyna wyszla, a Berenika niespiesznie siegnela po telefon. Wystukala numer i az parsknela smiechem, slyszac niesmiertelne: –Czesc, wnusiu. –Skad wiedziales, ze to ja? Jasnowidzem jestes? –To swoja droga. Numer mi sie wyswietlil. Czego potrzebuje moja protegowana? Berenika usmiechnela sie z rozrzewnieniem na mysl o latach spedzonych u boku mentora. –Wysylam do ciebie przesylke, dziadku. Priorytetowa! –Bede czekala do skutku – rzekla Patrycja, stresciwszy Hance ezoteryczny seans z Berenika, i dzwignela ostatnie pudlo z ksiazkami. –Przyjade, gdy sie juz urzadzisz, sprawdzic, czy nie zbaczasz na zla droge. – Przyjaciolka odprowadzila Patrycje do samochodu. –W naszym duecie od zbaczania na zla droge jestes ty. Usciskaly sie serdecznie. Otarly lzy. Matka sie nie martw. Bede nad nia pracowala szep- nela Hanka na pozegnanie. Gdy za Patrycja prowadzaca srebrnego forda pozostal warszawski smog, potem lubelski, a potem zamojski i goscinnie otwarly swe potezne ramiona bory otaczajace Poczekajke, odetchnela pelna piersia. Byla, kurde blaszka, wolna. Cala wies wylegla na powitanie nowej mieszkanki. No, no, slowo "powitanie" bylo stanowczo nieadekwatne do sytuacji. Mezczyzni, odziani w niesmiertelne kufajki i bereciki z antenka, kobiety w chustach na glowach, z umorusanymi dzieciakami przyczepionymi do spodnic – wszyscy oni stali w calkowitej ciszy, przygladajac sie, jak Patrycja wypakowuje z bagaznika caly swoj majatek. Nikt nic pomogl w dzwiganiu ciezkich pudel. Nikt nie przytrzymal furtki, zamykajacej sie co i rusz z upiornym skrzypieniem. Nawet Janek – wybawca z lasu – nie wyciagnal pomocnej dloni. Co innego bowiem wskazac droge zblakanej przejezdnej, co innego przed cala wsia opowiedziec sie po stronie przybledy, ktora wydzierzawila wyklete domostwo z zamiarem osiedlenia sie w nim na stale. Mieszkac na wsi oznacza: palic drewnem, czerpac wode ze studni, gdy prad siadzie, zakopywac sie zima w zaspach, latem w piachu, jesienia i wiosna w blocie, by dobrnac do najblizszego kosciola Niee… Miasto zamieniac na wies? Ten absurdalny pomysl nie miescil sie w lotnych, skadinad, umyslach ludzi na mieszkanie na tej wsi skazanych. Zadne z nich nie pozostaloby tutaj ni sekundy dluzej, gdyby dostali wybor miedzy Poczekajka a Warszawa. A moze Przybleda ma w tym jakis ukryty cel? Moze jest… sowieckim szpiegiem?! Niee… Ostatnim byla Slabantowa. Ale Przybleda zamieszka w jej chacie! To zbieg okolicznosci. Zbieg jak zbieg, lepiej trzymac sie od Przybledy z daleka, a nuz to jednak szpieg? Ludzie milczeli zlowrogo, I wtedy, gdy przedstawienie dobiegalo konca, a Patrycja, zupelnie nieswiadoma powyzszych dywagacji, taszczyla do kuchni letniej – bedacej jej tymczasowym dachem nad glowa – ostatnie pudlo z ksiazkami, przez tlumek przepchnal sie rosly, jasnowlosy mlodzian ubrany w stylu Krola- WiecznieZywego, czyli EIvisa Presleya. Zastapil Patrycji droge i rzekl: –Jestem Bak. Zenek Bak. Parsknela smiechem. No, nic nie mogla na to poradzic. On nie stropil sie zbytnio. Pochylil sie te niej i szepnal konfidencjonalnie, wionac nieswiezym oddechem prosto w twarz dziewczyny: –Te, lalunia, pomoc ci? Opanowala mimike. Nie to, zeby sie zdenerwowala, ale jakos stracila dobry humor. –Telalunia? Jaka znow telalunia? Dla ciebie jestem pani doktor! – Z tymi slowy wyminela podrywacza, kopnela furtke i weszla na podworze. Uparty byl, nic dal sie splawic tak latwo. Poszedl za nia, –Panda-pies! Czarna kupa klakow, przed chwila jeszcze jakby niezywa, zastapila Zenkowi droge i wywiesila jezor. Gdy facet, nadrabiajac mina, mimo wszystko zrobil nastepny krok, jezor znikl, za to z gardla psa wydobylo sie wymowne: –Hau. No, hau, mowie! Panda-pies sprawiala wrazenie wiecznie nacpanego misia koala, jednak swego czasu przeszla szkolenie na psa obronce i potrafila odpowiednio, choc z wlasciwym sobie opoznieniem i po glebokim namysle, reagowac na krotkie "Panda-pies!" wypowiedziane przez pancie innym niz zwykle glosem. Mlodzian, sztywny jakby tezca dostal, wycofal sie poza ogrodzenie i juz tam pozostal do czasu, gdy Patrycja zamknela sie w kuchni, a mieszkancy zaczeli sie rozchodzic. Zmartwionym wzrokiem potoczyla po swym obecnym lokum. Kuchnia letnia moze i byla w lepszym stanie niz Chatka, przynajmniej nie grozila zawaleniem, ale i ten stan pozostawial wiele do zyczenia. Nie ma co wspominac o braku biezacej wody – to zrozumiale, ze jej nie ma i nie bedzie – okopconym scianom przydaloby sie jednak malowanie. Patrycja nie miala czasu o tym pomyslec i teraz, czujac sie jak mysz w norze, szczerze zalowala pochopnej decyzji o przeprowadzce, ktora wygladala raczej na pospieszna rejterade. No coz, o wygodach pomyslimy jutro. Dobrze, ze prad chociaz jest. Bo jest, prawda? Prawda?! Pradu nie bylo. Noc zagladala przez okno klitki oswietlonej plomykiem jednej swiecy, gdy Patrycja skonczyla przystosowywanie kuchni do swoich najskromniejszych potrzeb. Na klepisku polozyla dywan – dziwne to bylo bowiem uczucie, czuc pod stopami nierownosc ziemi, na burych scianach powiesila wesole plakaty przedstawiajace lato na Karaibach. Pod okienkiem postawila biurko, a na nim laptopa, ktory klocil sie z otoczeniem bardziej niz te Karaiby. Niestety, nie bylo pradu, nie bylo pisania powiesci (Patrycja z powolania byla nie tylko lekarzem weterynarii, lecz takze grafomanka, z zapamietaniem tworzaca dziela swojego zycia: rozliczne romanse ze soba w roli glownej). W ciemnosciach rozpraszanych niklym plomykiem jednej swiecy mogla co najwyzej naskrobac pare slow do Amrego, oczywiscie wiecznym piorem, na pieknym czerpanym papierze. Drogi Amre! Od dzis jestem pelnoprawna mieszkanka zadup… (kurcze, czym to zetrzec?) uroczej wioski zwanej Poczekajka. Poddajac sie nastrojowi, postanowilam napisac do Ciebie ten list, bys wiedzial, ze jestem tu i czekam na Ciebie. Mam nadzieje, ze odnajdziesz mnie raczej wczesniej niz pozniej, bo dlugo tu, mimo calego uroku Poczekajki, nie wytrzymam. Jest strasznie, a nawet gorzej niz strasznie. Nie ma wody. Nie ma pradu. Nie ma neostrady. Normalnie pora umierac. Mimo to, a moze wlasnie dlatego (zawsze lubilam wyzwania) postaram sie dotrwac do momentu, gdy przybedziesz, jak mam to obiecane w wizji: w czarnej koszuli, czarnych bryczesach, na czarnym rumaku, z czarnym rozwianym wlosem. Czy Ty jestes w zalobie? Na zawsze Twoja Ana – Szit! – warknela, bo zrobil sie kleks. Siegajac po nowa kartke, gwaltownym ruchem reki przewrocila swiece. Zapadly egipskie ciemnosci. –Szit! – powtorzyla, macajac dookola w poszukiwaniu kaganka. Nadaremnie. Noc zapowiadala sie ciekawie. Swiatlo ksiezyca pozwolilo Patrycji odnalezc swiece. Przy jej chwiejnym blasku, lezac juz w miare wygodnym prehistorycznym lozku woniejacym plesnia i czyms, czego wolala nie identyfikowac, Patrycja czytala wstep do Poradnika oneironautki – czyli jak snic swiadomie: Pamietaj: sen w nowym miejscu zawsze sie spelnia. Dwa staje sie osiem, a trzynascie jednoscia. Wprawdzie Patrycja nijak nie mogla pojac tych wyliczen, a autorka zapomniala wyjasnic ich sens (zreszta rachuby owe mogly byc pozbawione wszelakiego sensu), jednak zdanie o spelnianiu sie snu bylo jak najbardziej jasne i logiczne. Zasnac. Zasnie. Zapamietac. Proste. Przytulila glowe do poduszki, gotowa wypelnic trzy Zet, zamknela oczy i… czyjes ciche, szybkie kroki po dachu sprawily, ze usiadla z wrazenia. Panda-pies-obronny, z wlosem zjezonym na karku, tylem probowala wejsc pod lozko, ale byla za duza, wiec szczeknela niepewnie: –Hau? Dziewczyna uciszyla zwierze ostrym syknieciem. Obie wstrzymaly oddech, nasluchujac. Znow! Jakby nad ich glowami przebiegl krasnoludek! Rany boskie, czyzby mieli tu krasnoludki? A moze to wlamywacz liliput? Liliput gwalciciel?! Patrycja drzacymi rekami zapalila swiece, wstala cicho jak duch (zreszta przypominala ducha w tej zwiewnej koszulinie) i siegnela po pogrzebacz lezacy obok kuchni weglowej. Lopatka na wegiel rabnela o podloge. Patrycja podskoczyla z przerazenia, a Panda-pies-obronny wskoczyla do lozka i schowala leb pod koldra. Patrycja siedziala do swita ze wzrokiem utkwionym w pociemnialym ze starosci suficie, jedna dlonia zacisnieta na zgaslej swiecy, druga na pogrzebaczu, mamroczac: "Dwa staje sie iloscia, a trzynascie jedenascie", czy cos rownie bezsensownego, a male, bose stopki tupaly i tupaly… Gdy wzeszlo slonce, rozkleila powieki, przetarla czerwone z niewyspania oczy i siegnela po Poradnik oneironautki. Moze jakies czary da sie uskutecznic, gdy pierwszej – tak waznej – nocy w nowym miejscu snu nie bylo? Niestety, almanach nie przewidywal takiego przypadku. Kurcze, czyzby autorka spala w kazdych warunkach? Nawet podczas przemarszu nad glowa oddzialu nieprzyjacielskich, zdradliwych krasnali? Patrycja zatrzasnela ze zloscia ksiazke i zaczela sie ociezale ubierac. Ladnie zaczyna pobyt w Poczekajce. Ladnie zaprezentuje sie nastawionej nieprzyjaznie miejscowej ludnosci. ROZDZIAL III O Tańczacej z Wężami, która płaksiwa bywa, Dziadku, co uroki rzuca i Holendrze – po raz pierwszy Panda-pies, idaca grzecznie przy nodze, z doskonala obojetnoscia znosila ujadajace na nia wsciekle wiejskie burki. Prawdopodobnie dlatego, ze poprzez gesta grzywke wcale ich nie widziala. Jej pani natomiast widziala az za duzo. Czula sledzace ja nieprzyjazne spojrzenia, slyszala dobiegajace zewszad komentarze, szepty i chichoty. Nic to, trzeba zacisnac zeby i naprzod! "Sklep Sporzywczy" (tak, tak: "Sporzywczy"!) zacheca! do odwiedzin szeroko otwartymi drzwiami i zapachem swiezego chleba. Dziewczyna na wszelki wypadek przypiela psu smycz, uwiazala go do chybotliwego plotu i weszla do srodka. Wygrzewajacy sie w porannym sloncu trzej poczekajczanie natychmiast podazyli za nia. Mloda, calkiem ladna ekspedientka, obrzucila cala czworke spojrzeniem wrogim i posepnym. –Dzien dobry pani – zagaila Patrycja z milym usmiechem. – Czy jest chleb? –Nie ma – odwarknela tamta. Patrycja uniosla brwi w niemym zdumieniu. Badz co badz miala przed oczyma polke uginajaca sie od bochenkow chleba. Zamrugala, czy aby na pewno nie jest to fatamorgana. Nie byla. Sklepikowa zaslonila wlasnym cialem regal z pieczywem, jakby Patrycja byla co najmniej sklepowym zlodziejem czyhajacym tylko, by bochny porwac i wywiezc za granice. –Skonczyl sie? – Patrycja zapytala lagodnie, zagladajac Sklepikowej przez ramie. –Dla niej nie ma. I nie bedzie. Ach, to tak?! Chca Patrycje glodem z Poczekajki wykurzyc! –Maki moge sprzedac, niech se upiecze. – Sprzedawczyni podparla sie pod boki gestem przyuwazonym w telewizji i zadarla hardo podbrodek. Trzej obserwatorzy zachichotali, tracajac sie lokciami. Jeszcze chwila, a zaczna robic zaklady o to, ktora wygra. –Zamiast chleba make, zamiast jajek kure, a zamiast mleka krowe poprosze. – Glos Patrycji, miast ociekac jadem, zaczal sie niebezpiecznie lamac. – Zapakowac. I z dostawa do domu. – Teraz ona podniosla podbrodek i chciala wymaszerowac przez drzwi, ale zatrzymala sie na staruszku, ktory wlasnie do "Sporzywczego" chcial wejsc. –Przepraszam. – Patrycja juz chciala go wyminac, gdy ten, oparlszy dlonie na jej ramionach, przytrzymal ja przed soba. –Klopoty, wnusiu? – zapytal szemrzacym, starczym glosem. Zaskoczona, zajrzala w wyblakle ze starosci oczy, blekitne jak platki niezapominajki. Zajrzala w madra twarz przeorana zmarszczkami. Usmiechnal sie, a serce Patrycji nagle odtajalo. Scisniete gardlo zlapalo gleboki wdech. Swiat pojasniaL – Sklepikowa chleba nie chciala sprzedac? – zapytal zadziwiajaco domyslnie. Dziewczyna zdobyla sie tylko na skiniecie glowa. – Zazdrosna. Do tej pory byla jedyna panna na wydaniu w Poczekajce, a tu nagle konkurentka sie pojawia. Oj, Marzenko, Marzenko… – Pokrecil glowa, na co sprzedawczyni pokrasniala po cebulki wlosow. – Bo kurzajek dostaniesz… – Sprzedawczyni niespokojnie potarla wierzch dloni. – Nie tym razem. – Dziadek machnal dobrotliwie reka i zwrocil sie do Patrycji: –Nie placzemy, wnusiu, tylko idziemy do dziadka na sniadanko, stol zastawiony czeka… No juz! – popedzil ja. widzac, ze stoi nieporuszona ze zdumieniem wypisanym na twarzy. – Ciesze sie, ze dotarlas – dodal cieplo. Stol, nakryty snieznobialym obrusem, faktycznie byl zastawiony – na dwie osoby. Patrycja wolala nie dociekac, czy Dziadek spodziewal sie czyjejs wizyty, czy zawsze oczekiwal zblakanego wedrowca, czy tez wiedzial, ze ze sklepu wroci z Patrycja. Doprawdy wolala tego nie wiedziec, tak jak wolala nie slyszec ciaglego "wnusiu" i nie widziec malego stolika, identycznego jak u Bereniki, na ktorym – tego Patrycja byla pewna – pod brokatowa kapa stal lichtarz i drzemal tarot. Przyjela staruszka z calym dobrodziejstwem dziwactw i teraz zajadala jajecznice ze skwarkami. –I tak biegaly, i biegaly calutka noc – dokonczyla miedzy jednym kesem pysznego wiejskiego chleba a drugim. – Oka nie zmruzylam. To na pewno chochliki podle jakies. –Moze byc chochliki-zgodzil sie staruszek, wycierajac broda serwetka w krasnale – ale pewniej to kuna harcowala. Patrycja zakrztusila sie, zakryla usta dlonia i pokrasniala. No tak! Ona tu – zamiast podejsc do problemu jak wyksztalcony badz co badz czlowiek i wynalezc inne, bardziej racjonalne wytlumaczenie – o chochlikach nawija. Ale wstyd… –Chochliki niegrozne, ino grzywy koniom splacza, a kuna kury wymorduje, jak sie jej harcowac pozwoli. – Dziadek wyciagnal starenka jak i on fajeczke i zaczal powoli nabijac ja tytoniem. – A chce dac ci trzy kurki, corciu, po Szarogesiej. Cala Poczekajka mi ich zazdrosci. Pilnuj ich jak oka w glowie i przed kuna chron. Przed poczekajczanami takze. Nie to, zebym swoim nie ufal, ale strzyzonego Pan Bog strzyze. –Strzeze – poprawila go Patrycja odruchowo. Dziadek zasmial sie krotko. –Bystra jestes. Kurek upilnujesz. Usmiechnela sie. –Nie smialabym wziac ich od ciebie, Dziadku. Wiesz, ja nie za bardzo znam sie na hodowli drobiu i nie wiem, jak kury przed kuna obronic. Pewnie kupie gdzies takie normalne kury, zeby nie bylo szkoda, jak… –Takich jak te po Szarogesiej nigdzie nie kupisz. One uczone sa. Wiedza, gdzie niesc sie porzadna kura powinna, a gdzie nie. Wiedza, czego skubnac, by zoltko w jajeczku ladna barwe mialo. O, tak… Byle czego do dzioba nie wezma jak moja Szarogesia nieboszczka… – Zamyslil sie i puscil kolko z dymu. – A kuna tez czlowiek, posilic sie musi. Jak nie u mnie, to u ciebie-dodal filozoficznie. Jakis sens w jego rozumowaniu byl, niezaprzeczalnie. – Masz psa? Masz. Zostawisz go na noc w obejsciu, raz dwa sie z kuna porachuje. W rym samym momencie obydwoje spojrzeli na Pande, psa, rozwalona rozkosznie na grzbiecie posrodku dziadkowej chatki. –No dobrze. – Dziadek widocznie doszedl do tego samego wniosku co Patrycja. – Pozycza ci mojego Kajtusia. Juz on kunie do rozsadku przemowi. Brzydki jak noc pazdziernikowa kundel Dziadka, uslyszawszy, ze o nim mowa, zamerdal namiastka ogona. Patrycja juz chciala podziekowac grzecznie za ewentualna pomoc: –Jesli juz mialabym sie zajac hodowla, wolalabym krowke mleczna… – Umilkla, bo patrzac w blekitne oczy staruszka i w zasnute bielmem zrenice nie mniej wiekowego kundla, po prostu nie mogla odmowic. –A teraz chodzmy, wnusiu, do pokoju. Napijemy sie dobrej, poziomkowej herbatki. Wierzaj mi: nigdy takiej nie pilas… Podczas gdy oni delektowali sie czarodziejskim napojem, powala wielki, czarny, wlochaty pajak zaczal tkac swa Filizanka z angielskiej porcelany, odstawiona gwaltownie na spodeczek, zaprotestowala cicho. –Wyobraza pan to sobie?! – Kobieta byla bardzo wzburzona. – Rzucila wspaniala prace, rzucila mnie i wyprowadzila sie do tej… Zaczekajki! –Poczekajki – Artur poprawil ja odruchowo, ale machnela gniewnie reka. –Co za idiotyzm! Co za… Tyle pieniedzy utopilam w tych jej studiach, tyle nerwow i lez… A ona?! Odrzuca. To. Wszystko. – Uderzyla otwarta dlonia w blat stolu. – Zadnego szacunku, zadnej wdziecznosci! Tylko ta slepa pogon za mrzonka… "Przynajmniej raz w zyciu chce spelnic moje marzenia". Zagladanie bizonom pod ogony zamiast praktyki w stolecznej klinice?! Oszalala! Moze powinnam ja ubezwlasnowolnic? –Na to nie ma pani szans. Patrycja jest zupelnie normalna. Pop… dziwna, ale normalna. Mecenas Marynowska westchnela ciezko. Otarla niewidoczna lze. –Panie Arturze, ja nie moge jej stracic. Nie moge stracic kontroli nad moja corka, ona jest taka nieprzystosowana. Potrafi sie zapomniec. Potrafi zbladzic, byle tylko… Nie pozwole sie skompromitowac! – krzyknela nagle, ponownie uderzajac otwarta dlonia w stol. Artur az drgnal, bo tak wyprowadzonej z rownowagi pani Halinki nie widzial nigdy. A spotykali sie za plecami Patrycji dosyc czesto, by omowic strategie postepowania. Mecenas Marynowskiej zalezalo na synu doktora Herca, wlasciciela sieci warszawskich klinik, bynajmniej nie weterynaryjnych, Arturowi zas zalezalo na skoligaceniu sie z rodzina Marynowskich. Mniejsza o checi Patrycji – glownej zainteresowanej. To "dzieki" Arturowi i pani Halince dziewczyna nie znalazla pracy we Wroclawiu. Dzieki nim dwojgu musiala wrocic do Warszawy, wpadajac wprost w otwarte ramiona matki i odrzuconego amanta. Artur, wpatrzony w filizanke z herbata, mieszal cukier srebrna lyzeczka, by nagle msciwie zmruzyc oczy. –Prosze sie nie martwic, pani Halinko. – Uniosl wzrok i poklepal kobiete po drzacej dloni. Pohamowala sie, by jej nie cofnac. – Cos przyszlo mi do glowy. Jest pewien mezczyzna… – zwiesil glos. Pani Halina zgodnie z przewidywaniem dala sie zlapac na haczyk. –Mezczyzna? – zapytala z nadzieja. – Specjalizuje sie w porwaniach? Przywiezie Patrycje z powrotem? –Wbrew jej woli? Nie te czasy. A nawet gdyby, to co? Trzymalaby pani corke w piwnicy? Pani Halinko… – Artur z udana przygana pokrecil glowa. – Niee… On dziala inaczej. Wie, jak podejsc kobiete, jak ja zdobyc. Jak oswoic, omotac… A potem zranic, mocno zranic, tak, zeby zabolalo. – Artur usmiechnal sie wrednie. – Wybije pani corci z glowy te wszystkie romantyczne brednie. Da jej troche uludy, a potem brutalnie sprowadzi na ziemie. Odrze z marzen. Az Patrycja pokornie, z podkulonym ogonem, wroci do pani i do mnie. I wiecej nie bedzie sie buntowac. –Dobry jest? –Nie znam lepszego. –Drogi? –Coz, jakosc kosztuje – westchnal teatralnie. Pani Halina bez slowa wyciagnela z torebki plik banknotow o najwyzszym nominale. Przeliczala dotad, az skinal glowa. –Na poczatek wystarczy. – Artur schowal pieniadze do wewnetrznej kieszeni marynarki. –Panie Arturze, pan sprobuje sprowadzic moja corke swoimi metodami, ja uzyje swoich wplywow. Jesli straci prace w tym zoo… –Obawiam sie, ze dyrektor zamojskiego zoo jest poza; pani wplywami – prychnal kpiaco, nim zdal sobie sprawe j z tego, co powiedzial. –Zdziwilby sie pan – glos kobiety stwardnial nagle, a Artur zobaczyl po raz pierwszy od rozpoczecia tej pogawedki, ze ma przed soba nie tylko zrozpaczona matke, ktorej corcia zeszla z drogi cnoty, ale bezwgledna mecenas Marynowska, ktorej macki w postaci wdziecznych klientow i znajomych z palestry siegaja Bog jeden wie, jak daleko. – Kazdy ma jakis slaby punkt, wystarczy znalezc i uderzyc. "Dajcie mi czlowieka, a znajde na niego paragraf – jak mawial Stalin. – Artur wzdrygnal sie mimowolnie. –Prosze pokwitowac. – Pani Halinka podsunela mezczyznie kartke z paroma skreslonymi pospiesznie slowami. – Podpisal bez protestu. – I zabrac sie do roboty. Nie jestescie tani, wiec badzcie skuteczni. Poslusznie siegnal po lezaca na stole nokie. Lukasz stanal przed lustrem. Nagi i piekny. Przeczesal palcami krucze wlosy, wciagnal brzuch. Zajrzal gleboko w swe czarne oczy, polyskujace tajemniczo niczym tafla studni bez dna, i usmiechnal sie do siebie tak, jak to tylko on potrafil: pol szelmowsko, pol uwodzicielsko. Ilez kobiet poszlo na zatracenie za samym tym usmiechem! Glupie baby. Jedna w jedna. Kto sieje takie idiotki?! Patrzac na swe odbicie w lustrzanej tafli, zasmial sie nieprzyjemnie. Cynicznie. O tak! Taki tez sie sobie podobal: zimny, wyrachowany dran. Gracz najwyzszej klasy. Supergracz! Naprezyl muskuly. Zagraly pod skora opalona na piekny braz. Kiedys to one sie smialy z pryszczatego, grubego, chorobliwie niesmialego nastolatka. Teraz… teraz mial kazda, po ktora tylko chcialo mu sie wyciagnac reke. I z przy jemnoscia, gdy juz nacieszyl sie kolejna ofiara i kolejnym zwyciestwem, niszczyl. Sycil sie zemsta za lata ponizenia i wysmiewan. Wtem jego wzrok zatrzymal sie na bliznie "zdobiacej" policzek. W oczach kobiet nawet ona dodawala Lukaszowi uroku, w nim mi wzbudzala wstret do samego siebie i pasje. Gdyby dostal w swe rece tego, ktory tak go oszpecil… Czarne oczy zwezily sie w waskie, gniewne szparki. Piekna twarz zeszpecil grymas nienawisci. Gabriel Romocki. To hrabia Gabriel Romocki zostawil na policzku Lukasza pamiatke po sobie i rodowym sygnecie. –Dorwe cie kiedys – szepnal, dotykajac opuszka palca bladej kreski. – Odnajde cie na koncu swiata, niech tylko ogary zlapia trop… Lukasz wzdrygnal sie, a potem wszedl pod prysznic, by ostrym, lodowatym strumieniem zmyc z siebie wspomnienia dawnych uczuc… A wszystko to, bo ciebie kocham, wygrywane przez telefon komorkowy przerwalo te chloste. Zerknal na wyswietlacz "numer prywatny". Odchrzaknal i niskim, aksamitnym glosem rzekl: –Haloo? Slyszac dziki smiech Artura po drugiej stronie, warknal juz bynajmniej nie aksamitnie: –Czego chcesz, palancie?! Gra sie rozpoczela. Pochylony nad ekranem blyszczacego, cieniutkiego jak platek laptopa (pamiatka po jednej takiej naiwnej pani country manager) wpatrywal sie beznamietnie w zdjecie usmiechnietej dziewczyny. Na pierwszy rzut oka – nic szczegolnego. Ot, kolejna milutka, glupiutka lasencja. Lukasz westchnal, pokrecil glowa, otworzyl plik pod nazwa "Pipi" i… –No, niee! Magia, tarot, czarne koty… I zoo?! Ona jakas rabnieta, w morde, jest! Cos ty mi tu podeslal?! –Nie rabnieta, tylko normalna inaczej – sprostowal Artur. – Piekna, mloda i bogata do tego, spodoba ci sie. Zreszta ty nie jestes zbyt wybredny, co? – Szturchnal Lukasza pod zebrem. –Nie jestem. – Zgodzil sie tamten z usmieszkiem szpecacym piekna twarz. – O, ja pieprze! Bialy kon! Skad ja jej, w morde, taka chabete wytrzasne?! –Holender ma tam stajnie-rzucil od niechcenia Artur. Zmruzone oczy Lukasza blysnely stala. –Holender, mowisz… – Slowa te zostaly wypowie- dziane w tak szczegolny sposob, ze nawet po plecach gruboskornego Artura przebiegl dreszcz. –Jeszcze nie zapomniales? –Ja nigdy nie zapominam zniewagi. –A tam, znowu zniewagi. Morde ci obil i tyle. Zreszta, Bogiem a prawda, nalezalo ci sie po prostu. Narzeczona mu tuz przed slubem rozdziewiczyles. – Artur zasmial sie krotko. – A wiesz, ze to ujma na hrabiowskim honorze. Coz to bylo za szalone lato… – Rozparl sie na fotelu, opierajac glowe o splecione rece. – Pachnace seksem i krwia. –Poeta sie z ciebie robi – prychnal Lukasz. –Dworek Holendra, Janeczka sliczna jak marzenie… Nasz pierwszy zaklad, twoja pierwsza wygrana i jednoczesnie przegrana. –Zamknij sie, Artur! –Pamietam, jak wpadlem do mieszkania: ona w kaluzy krwi, ty skomlacy pod oknem i Holender w jakims opetanczym szale, niszczacy wszystko, co mu wpadlo w rece… –Zamknij morde! – wysyczal ponownie Lukasz i tym razem tamten posluchal. – Jak go znalazles? –Przypadkiem. Wrzucasz w Google "Poczekajka" i na ktorejs tam stronie wyskakuje artykulik ze zdjeciem, o – takim malutkim – o Holendrze i jego azylu dla ocalonych z transportu smierci chabet. Samarytanin pieprzony. –Pokazesz mi pozniej te strone. Wrocmy do Pipi… -…tylko jej tak nie nazwij przypadkiem, nie cierpi, jak tak do niej mowie! Na plytce sa jej upodobania, wiesz: ulubiona muzyka, ksiazki, kiecki, zwierzaki, takie tam pierdoly, wszystko, co zapamietalem. No i typ faceta… –Niech zgadne – wpadl mu w slowo Lukasz – rycerski, szarmancki, troche dziki i niepokorny, najlepiej w typie tego, no, jak mu tam, Aragorna. Taki, co to o poezji pogada, a i w pysk przyleje, gdy trzeba. –No chyba nie jej?! – przestraszyl sie Artur. Nie jej! Wrogowi! – Lukasz przewrocil oczyma i zajal sie wertowaniem zawartosci pliku. – Boze, jakie to sztampowe. Kazda jedna na to leci… – westchnal ciezko, opadl na oparcie krzesla i teatralnym ruchem przeczesal palcami wlosy. Ulozyly sie pod dotykiem jego reki jak oblaskawiony czarny kot. Ciezki sygnet ze srebra i obsydianu, zdobiacy serdeczny palec, blysnal w swietle lampy. Artur zmarszczyl brwi: –Ale to trofeum sie Patrysi nie spodoba. Holendra tez lepiej nim nie draznic… Lukasz sciagnal pierscien. Z doskonale zagranym, rozmarzonym usmiechem przygladal sie przez chwile grze swiatel na jego powierzchni, po czym wypalil: –Warto bylo. Gabrys za jednym zamachem stracil rodowy sygnet i cnote Janeczki. Artur wybuchnal smiechem. –Te dupe tez mu sprzed nosa sprzatne… – dodal Lukasz, pukajac w zdjecie Patrycji, usmiechajacej sie do nich z ekranu laptopa. –Stary, stary, tylko nie dupe! – Artur zaprotestowal gwaltownie. – Jak sie tak przy niej wyrazisz… Z twarzy Lukasza zniknal cwaniacki usmieszek, w oczach blysnela znajoma stal. –Za kogo ty mnie masz, co? – zapytal twardym, odpychajacym tonem. – Jestem pro-fe-sjo-na-li-sta. Wstal, podszedl do lustra, w ktorym tak niedawno podziwial swoja sylwetke, wzial kilka glebokich oddechow, zrobil pare min zmieniajacych jego twarz w plastyczna maske, po czym odwrocil sie do przyjaciela, zaskakujac go po raz tysieczny. Stal w spojrzeniu pierzchla, ustepujac miejsca melancholii. Rysy twarzy zmiekly. Na usta zbladzil zadumany usmiech. Dlonie, splecione na piersiach, nie przypominaly juz krogulczych pazurow. Niskim, kojacym glosem zaczal: –Miasto… Szum, spaliny, ludzie o pustych twarzach… Cementowy moloch tlamszacy ambitna jednostke. Ja potrzebuje ciszy, czasu na przemyslenie tak wielu spraw! Tylko tu – zatoczyl dlonmi krag, wskazujac wyimaginowana lake, zalana potokiem slonecznych promieni-czlowiek moze byc naprawde soba. Tylko tu moze spotkac prawdziwa milosc. –I przeniosl spojrzenie na horyzont, jakby mial przed soba niekonczace sie lany zboz, a nie… sciane zapuszczonej garsoniery. Artur dopiero po dluzszej chwili odzyskal glos i wladze w dloniach i, rechoczac, zaczal bic brawo niezrownanemu aktorowi, co ten skwitowal zadowolonym usmieszkiem. –No dobra, wracajac do naszego biznesu. Co ta twoja Pipi ma do wziecia? –Troche oszczednosci i samochod. I bogata jak sto piecdziesiat matke. –Matke zostawiam na deser. Kto pokrywa koszty uboczne? Artur rzucil na stol plik banknotow. –Matka. –Zartujesz?! – Lukasz wytrzeszczyl oczy. – Matka wystawia mi wlasna corke? –Owszem – ucial krotko Artur. – I to nie byle jaka matka, tylko pani mecenas Marynowska. Tak, tak: ta Marynowska – od mafii i tym podobnego gowna. Lepiej wiec, zebys wywiazal sie z umowy, bo ktos cie niechcacy moze w kolano postrzelic. Lukasz przez chwile milczal, patrzac na zdjecie usmiechnietej Patrycji. –Ile mozna wyciagnac za to zlecenie? –Dziesiec, dwadziescia… Nie badz zbyt pazerny. Zawsze – jak wspomniales – pozostaje na deser sama pani Halinka, a ja wyceniam na ladnych pare milionow. Plus dom i samochod. –Gdzie mieszka i czym jezdzi? –Ma palac na Zoliborzu i czarne volvo. Lukasz gwizdnal cicho. –I do tej pory mi o niej nie wspomniales? Mialbym utrzymanie do konca zycia… –A ja wroga w Patrycji. Do konca zycia. –Jakies warunki? Pipi ma wrocic zdrowa psychicznie i wzglednie nie- naruszona do sponsorki. –Pierwszy raz wystawiasz mi jakas znajoma. Musicie jej bardzo nie lubic, ty i pani Halinka – zadumal sie Lukasz, patrzac na pieniadze. – Kosza ci dala czy co? –Kto? Pani Halinka?! – Artur az sie wzdrygnal. –Nie, Patrysia. –Dala mi, i to nie raz. – Artur spochmurnial. –To masz prawo dupencji nie lubic… –Alez ja ja lubie! Jest taka sympatycznie popieprzona… Lubie slodka mala Pipi, ale bardziej lubie zakladac sie z toba. – Chlopak usmiechnal sie szeroko. Lukasz uniosl w usmiechu kacik ust. –Stawka jak zwykle? –Taa… Zwyciezca bierze wszystko, lacznie z Patrysina cnota. –Zartujesz? Ona jest jeszcze…?! –Taa… Ostatnia dziewica Rzeczypospolitej. –Biore ja! Przebili. Tymczasem nieswiadoma stawki (cnota, wolnosc i samochod) Patrycja usiadla za rozchybotanym stolem, starszym od wegla kamiennego, i zapalila kaganek oswiaty, czyli lampe naftowa. Rozlozyla z namaszczeniem piekna (najpiekniejsza w sklepie z magicznymi precjozami "taka wie pani – zeby urok milosny wyszedl") papeterie i, strzepnawszy wieczne pioro, zaczela gryzmolic zawziecie. Skrzypiala stalowka tak niemilosiernie, ze Panda-pies po raz pierwszy zasnela w budzie na zewnatrz. Amre najmilszy! Za mna pierwszy dzien w pracy. Ale bylo! Malo nie postradalam reki! Zaczelo sie zupelnie niewinnie Waz to taka rurka pusta w srodku, przemknelo jej przez mysl. Trzymetrowy pyton, teraz zwiniety w ciasny klebek w najdalszym rogu terrarium, wgapial sie bez mrugniecia okiem (jemu bylo latwo, bo weze nie maja powiek) w Patrycje, a Patrycja wgapiala sie w niego. Gdy tylko przekroczyla prog gadziarni i stanela jak urzeczona przed pierwszym z pacjentow, uslyszala od Kierownika krotkie: –Nie je. Patrycja uniosla brwi, powstrzymujac sie od wzruszenia ramionami. Coz. Ona tez czasem nie jadla. Albo zapomniala, albo akurat sie odchudzala, albo byla zakochana Co za prob…? –Od pol roku nie je – sprecyzowala opiekunka. Ramiona same Patrycji opadly. Wlasciwie to wszystko jej opadlo. –To jak on zyje?! – zdziwila sie zdziwieniem czysto ludzkim, a nie lekarskim. –Karmimy go na sile – wyjasnil Kierownik – ale wolalbym, zeby sam zaczal jesc. A ona dopowiedziala sobie w myslach: " I wcale nie wierze, ze sie to uda takiej gowniarze jak ty, dopiero co po studiach. Skoro nie wyleczyl go doktor Lewandowski, to ty na pewno…". –A co by bylo, gdybyscie przestali go karmic? – przerwala wlasny myslotok Teraz on uniosl krzaczaste brwi. –Zdechlby! – Co za ignorantka! Mial te slowa wypi- sane na chudej pociaglej twarzy. Patrycja sie wkurzyla. Wprawdzie Kierownik pracowal ..na gadach" piec lat dluzej niz ona zyje, ale to nie znaczy. ze z gory moze ja przekreslac jako lekarza. –No, facet – zmruzyla zielone oczy, patrzac na weza – albo ja, albo ty. Pyton (Kierownik chyba tez) znienawidzil mnie od pierwszego wejrzenia. A ja – miedzy Bogiem a prawda – wcale mu sie nie dziwie. Od pol roku, co pare dni lapano go za leb, wyciagano z milo ogrzanej klatki, ciskano na zimna kamienna podloge i zaczynano sie znecac na wszelkie mozliwe sposoby. Na dzien dobry sondowanie zoladka z podaniem leku o konsystencji i barwie biegunki (o smaku sie nie wypowiem, bo nie probowalam). Potem kilka zastrzykow. Tak od serca. A co jeden to bolesniejszy. Na do widzeniu pobranie wymazow z najrozniejszych otworow cielesnych. Sama bym siebie na miejscu pytona znienawidzila… –Tu sie pani wbija domiesniowo. – Odchodzacy za obopolnym porozumieniem lekarz, ktory w tempie natychmiastowym wprowadzal Patrycje w tajniki weterynarii zoologicznej, dzgnal weza w grzbiet serdelkowatym paluchem. – Ale mozna i tu, i tu, i w ogole wszedzie – tyl od przodu niewiele sie rozni – byle nie w kregoslup, bo go sparalizuje i bedzie dziwnie pelzal. – Mezczyzna zarechotal. – Tutaj ("pani Luciu, prosze otworzyc pysk – nie swoj, a pytona, hehe") bydle ma tchawice, a tam gardlo, radze nie pomylic. To chyba wszystko. Powodzenia klepal dziewczyne po plecach i ulotnil sie z wyrazna ulga Patrycja odprowadzila go nieco oszolomionym spojrzeniem. Po chwili jednak otrzasnela sie i pochylila nad pytonem. Trzymany przez trzech pielegniarzy i opiekunke zwisal smetnie pol metra nad ziemia. Nowo mianowana pani doktor pochylila sie z ciekawoscia nad rozwarta paszcza. Zawsze myslala, ze waz to taka rurka pusta w srodku, a tu prosze: ma i tchawice, i przelyk. Calkiem podobny do rozciagnietego na pare metrow jamnika, ktoremu odjelo lapy. Ciekawe, jak sie toto leczy… Pyton byl sprytny. Niby taki nieruchawy. Cicha woda. A swoj rozum (wielkosci pestki wisni) mial. Udawal przez pierwsze minuty pytona umierajacego z glodu, by w pewnej chwili pokazac, kto tu tak naprawde rzadzi. Manipuluje sobie przy rozwartym pytonim pysku, zagladam do srodka (naprawde bylam ciekawa, czy jest, czy nie jest pusty). –Za blisko trzyma pani rece, pani doktorzdazylam uslyszec, gdy… Sluchaj, Amre, to byla sekunda. Pyton zebral sie w sobie i wystrzelil jak sprezyna, za nic majac uwieszonych u jego ciala trzech mezczyzn. Celowal w moja dlon i nie wierze, ze bral ja za swinke morska (kurcze, nie mam tak owlosionych dloni). Nie. On bral ja za to, czym byla. I mial szczere checi pozrec mnie w calosci, od tej reki poczynajac. Do teraz nie wiem, jakim cudem zdazylam cofnac dlon. Kierownik, ktory nie lubi kobiet, nie znosi lekarzy, a juz kobieta lekarz w ogole nie przekracza dolnej granicy jego systemu wartosci, pokiwal nade mna glowa i poszedl wysiadywac jajka (w inkubatorze). Ja zajelam sie udawaniem, ze wcale, ale to wcale nie jestem w szoku i nie drza mi rece. –No i jak tam, pani doktor? – uslyszala nad glowa tubalny bas Plamy. – Pierwsze koty za ploty? –Jakby to byl kot, to mialby cos wiecej niz ogon – mruknela, pochylona nad Ksiega leczenia zwierzat, do ktorej usilowala wpisac pierwszych pacjentow: pytona, makaka z czyms dziwnym na tylku i… –Jak sie nazywalo to male ruchliwe, ktore leczylam dzisiaj na biegunke? – zapytala, pochylajac sie jeszcze nizej. Zdradzilo ja drzenie glosu. –Ej, ej, tanczaca z wezami! – Plama podniosl twarz dziewczyny ujmujac ja pod brode i nim zdazyla umknac, dojrzal dwie lzy splywajace po policzkach. Otarla je gniewnym ruchem reki i pochylila sie znow nad Ksiega, – Poczatki zawsze sa trudne, ale ja tam w pania wierze. –I tylko pan. –No, nie tylko. Pyton tez. Moze nawet makak z wrzodem na du… posladku. – Usmiechnela sie blado. Jesli chodzi o Poczekajke, to porazka. Nie mam tu do kogo ust otworzyc. Panda-pies, gdy zaczynam do niej nawijac, tylko ziewa w odpowiedzi (czy ja naprawde jestem taka nudna i monotematyczna? No wiem, ze mowie tylko o zoo albo o Tobie, ale zeby wlasny pies…). Poczekajczanie, widzac mnie, trabia na butelkach piwa. Poczekajczanki, gdy mowie im "dzien dobry", umykaja wzrokiem (dobrze, ze nie czynia znaku krzyza i nie pluja przez lewe ramie). A z Dziadkiem jedynym mi zyczliwym – nie moge widywac sie zbyt czesto, "bo by nas ludzie na jezyki wzieli" (to jego slowa, Amre, kurde, on jest starszy ode mnie o pare wiekow!). Przyznam szczerze, ze to wyobcowanie z jednej strony mnie irytuje, bo do tej pory bylam raczej lubiana, z drugiej potrzebuje ciszy, spokoju i samotnosci. Mam o czym myslec. Wiesz, Kochany, gdy o zmierzchu – to moja ulubiona pora – siadam na schodkach i wsluchuje sie w te lagodna cisze, gdy razem z calym otaczajacym mnie swiatem pozwalam opasc powiekom… czuje wtedy, ze jestem tam, gdzie byc powinnam. Ze zawsze marzylam o tym miejscu i o tej ciszy, ze kocham Chatke, kocham te cisze, kocham usypiajacy las i bede tu trwala. Az do konca. Boze, alez ja egzaltowana jestem… W Poczekajce nie mam pacjentow. Jako lekarzowi tez nikt mi tutaj nie ufa. Jestem obca i koniec. Rownie dobrze moglabym byc zielona, miec antenki i pochodzic z Marsa. Czy z Wenus… Wszystko jedno. Jak dlugo trwa wnikanie w lokalna spolecznosc? I co, do cholery, mam zrobic, zeby pozwolili mi wniknac? Chyba nie musze wyjsc za maz za Zenka, co? Nie mow, ze musze, pliss! No dobra, nie rozczulamy sie nad soba. Jutro jest, badz co badz, nowy dzien. Chyba. Twoja A. ROZDZIAL IV O księżniczce z bajki zwanej Anaela, Wiedźmie, co komórki wtranżala i… księciu, który sie zmaterializował – chyba…? może…? na pewno! Anaela, mimo ponaglen, dluga chwile stala przed oficerem. Chciala cos powiedziec. Podziekowac? Przeprosic? Zabraklo slow. Jakie slowa wyraza wdziecznosc za uratowanie zycia? Jakie przyniosa wybaczenie za to, ze opuszcza go wlasnie teraz, gdy powinna przy nim trwac? Oczy, utkwione w twarzy Amrego, zwilgotnialy. Oparla twarz na jego piersi, by nie widzial jej lez, a potem zdecydowanym gestem zerwala z szyi medalion, wcisnela go Amremu w dlon, zamknela na bezcennym klejnocie jego palce i szepnela: –Pamietaj o mnie. Amre patrzyl przed siebie. Na chmurnej twarzy oficera nie widac bylo zadnych uczuc. Moze tylko mocniej zacisnal szczeki. Moze tylko szare oczy jeszcze bardziej pociemnialy… Chcial powiedziec, ze nigdy o niej nie zapomni. Chcial prosic, by zostala. Chcial wyjasnic, dlaczego zostac nie powinna. Ale nie rzekl nic. Wzynajacy sie w dlon medalion Anaeli, na ktorym zacisnal palce az do bolu, byl zapowiedzia cierpienia, jakie rozlaka obojgu miala przyniesc. Gdy odchodzila, odprowadzil spojrzeniem drobna postac. –O Boze, jakie to smutne… – zalkala Patrycja, padajac czolem w klawiatura. – Dwudziesta siodma strona, a juz ich rozdzielaja… I jak ja tych dwoje teraz skleje? Przeciez Amrego maja zaraz sciac! –Pani Patrycjo, moge poderwac? Do rozpaczajacej nad Amrem dziewczyny pytanie dotarlo z niejakim opoznieniem. Jego sens takze. Rozejrzala sie polprzytomnie, bo jeszcze przed chwila byla w zakletym Lesie Tysiaca. Zamrugala. Wizja prowadzonego na rzez oficera i opuszczajacej go Anaeli odfrunela, zamiast nich ujrzala… –Mnie ksiadz bedzie podrywal? –Nie! – Plama, bo to on pytal, podniosl rece w gescie obronnym, a potem, przestraszywszy sie widac, ze tak radykalne odrzucenie moze dziewczyne urazic, sprostowal, czerwieniac sie: – To znaczy, bardzo chetnie, gdybym nie byl ksiedzem. Patrycja z westchnieniem ulgi opadla z powrotem na krzeslo. Nie to, zeby miala cos przeciwko Plamie, ale… –Ziol chce poderwac w pani ogrodku. Przeciez nie bede sie noca zakradal. –Bardzo prosze. – Wykonala szeroki gest dlonia. – Noca raczej nie, bo znow trzonkiem sekatora oberwe. – Zasmiala sie, ocierajac dyskretnie dwie lzy zastygle w kacikach oczu. – Ziola w tamtym kierunku, prosze ksiedzadodala, wskazujac broda drzwi, po dluzszej chwili jego milczenia. Spojrzala w gore. Plama bardziej niz zielskiem zainteresowany byl tym, co Patrycja przed chwila splodzila. Wlasnie czytal dziewczynie przez ramie o tym, jak Anaela… Zamknela gwaltownie laptopa. Ksiadz podskoczyl. –Ej, no, pani Patrycjo. Niech pani nie bedzie taka nieuzyta. Dobre bylo! Tylko jak ona mogla mu ten wisiorek dac, skoro mial rece zwiazane z tylu? –Oj, czepia sie ksiadz. Jakos sobie poradzila. I nie zaden tam "wisiorek", a medalion! –Lubi pani fantasy? – To bylo raczej stwierdzenie niz pytanie, bo Plama podchodzil wlasnie do polki wypelnionej szczelnie ksiazkami i przeciagal palcem po grzbietach, – No, no, caly Gabriel A. Mroczny. –Uwielbiam go! –Ja tez! – przytaknal z zapalem rownym jej entu- zjazmowi. Patrycja poderwala sie z krzesla. Siegnela po jedna z ksiazek. –Ta jest niesamowita. Te Cienie… Kocham jego Cienie! –I Trzy barwy magii! – Plama wyciagnal inna ksiazke ulubionego autora. Dziewczyna spojrzala zdumiona na odzianego w sutanne mezczyzne, ktoremu gardlo podzynala koloratka. –Magia? Przeciez jest pan ksiedzem! Nie wolno panu… tak o magii. Kosciol zabrania – Czytac zabrania? Nie wiedzialem – usmiechnal sie. – Ja tylko ziolami lecze, droga pani doktor. Nie magia. Wlasnie po garsc naparstnicy dla Matyldy przyszedlem. jakby jej sie polepszylo, nie uwaza pani? Ide podrywac naparstnice. – Zasmial sie i wyszedl, zostawiwszy Patrycje ze wspomnieniem zyrafy i ich pierwszego – dramatycznego w przebiegu – spotkania. Dziewczyna usmiechnela sie i wrocila do pisania, wiazac tym razem Amremu rece z przodu. Pukanie do drzwi sprawilo, ze Patrycja oderwala rozanielone spojrzenie od ekranu komputera, na ktorym wlasnie elfi oddzial z nieziemsko przystojnym dowodca na czele odbijal Amrego z rak oprawcow. Z niejakim zdumieniem ujrzala wielki lysy leb wsuwajacy sie przez okno. Panda-pies miast sie zdziwic, rzucila sie na ow leb z przeciaglym warkotem, co spowodowalo jego natychmiastowe znikniecie. I nie byla to sprawka magii. Patrycja przewrocila oczami – jak nie Plama to Lysy Leb, przeciez ona nigdy nie dobrnie do szczesliwego zakonczenia tej powiesci! Nakazala suce zamknac jadaczke i pilnowac domu, a sama wyszla przed kuchnie letnia. Czekala tam na nia ekipa siedmiu przerosnietych krasnoludkow. Dziadek Aureliusz nas przysyla. W sprawie rozbiorki Tej chalupy. – Fachowiec rzucil zdegustowane spojrzenie na Chatke. –Ona jest do remontu! – Patrycja zaplonela szczerym oburzeniem. Jak sie szefowa uprze, to i wyrejmontujem, chociaz taniej byloby postawic nowa. Na logike rzecz biorac, racje facet ma, ale jak tu wy- amaczyc Fachowcowi, ze pod te wlasnie Chatke – nie zadna nowa! – ma w blizej nieokreslonej przyszlosci podjechac blizej nieznany osobnik, roboczo nazwany Amrem. Za psychiczna by ja uznal i remontu by sie nie podjal, czyz nie? –Rejmont? Moze byc i rejmont. Fachowiec smialo przestapil prog Chatki, niepomny na mitygujace gesty Patrycji tudziez jej niesmiale: "Moze bysmy porozmawiali przed domem?". Chatka zas zatrzeszczala ostrzegawczo, zionela chmura pylu, ale wytrzymala. –Pani droga – Fachowiec zasmial sie, choc brzmialo to raczej jak krztusiec -ja niejeden dom, co to do rozbiorki sie ino nadawal, wyrejmontowalem. Tu szefowa da stempelek, tam wesprzemy slupeczkiem, owdzie wymienimy deseczki… – Fachowiec nawijal infantylnie przez dobre pol godziny, nie baczac na protesty starego domu, Patrycja zas chodzila za Fachowcem na paluszkach, starajac sie nie oddychac. – Troche roboty i chalupka bedzie jak malowanie! – Klepnal od serca pokryta grzybem sciane. – O ile sie nie zawali. – Zafrasowal sie nagle. Chatka w odpowiedzi zatrzeszczala znaczaco. –No dobrze. – Patrycja z ulga wyszla na swiatlo dnia. – Ile to bedzie kosztowalo? Fachowiec umilkl i poczal drapac sie w lysiejaca glowe. Dlugo sie drapal. Tak dlugo, ze Patrycja zaczela obawiac sie inwazji wszy i juz miala polecic Fachowcowi jakiegos Raida w sprayu, gdy nagle… rzucil cene. Dziewczyna usiadla tam, gdzie stala. –Sto tysiecy?! – wykrzyknela. – Za sto tysiecy to ja palac postawie! –Palac to moze i nie, ale nowa chalupe daloby sie wyrychtowac – zgodzil sie Fachowiec. – Przecie uprze –Te wszystkie stempelki i slupeczki to chyba ze zlota beda! –Z debu. –To chyba z debu Bartka! –Jak szefowa nie chce, to nie – obrazil sie Fachowiec. –Chce, jak najbardziej, ale za polowe tej ceny! Tylko tyle kredytu dostalam… –Stoi! – Fachowiec naplul w prawice i wyciagnal ja do dziewczyny. Jeknela. Nie tyle ze zgrozy, ze bedzie musiala zapluta reke sciskac, co z rozpaczy nad wlasna glupota Gdyby potargowala sie dluzej, Fachowiec powstawialby te slupeczki za jedna dziesiata ceny wywolawczej. Sciskanie obslinionej prawicy zostalo Patrycji oszczedzone: –Hej tam! – Czyjs glos, dobiegajacy z podworka, odwrocil uwage Fachowca od przybijania piatki. – Zamawial ktosik krowe z dostawa do domu? Rany Boskie! Jaka krowa?! przemknelo Patrycji przez mysl. Wypadla przed dom. Wprawdzie wspomniala Dziadkowi, ze chetnie napilaby sie co rano mleka prosto od krowy, bo Sklepikowa nadal byla obrazona, ale to byla ot, taka uwaga, rzucona mimochodem, a nie zadna samospelniajaca sie przepowiednia! Owa przepowiednia stala teraz uwiazana do plotu, zujac w zamysleniu paki pnacych roz, i patrzyla na Patrycje przepastnymi oczyma rasowej dzersejki. Wygladala wypisz wymaluj jak krowka z kreskowki Disneya. Bezowa, dlugorzesa, sarniooka. Czy takim oczom mozna odmowic? Wprawdzie cena, jaka zaspiewal sobie hodowca rodowodowej zywizny, przyprawila Patrycje po raz drugi tego dnia o palpitacje serca, wprawdzie nie bardzo bylo gdzie nowej mieszkanki ulokowac, bo starenka obora grozila wzorem Chatki zawaleniem, a w kuchni letniej we trzy mieszkac nie beda, mimo to Patrycja nie oparla sie pokusie posiadania – nie wiadomo tylko, czy mleka, czy krowy. Fachowiec przygladal sie negocjacjom z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Na poczatku mruknal tylko: "Ja bym tego nie robil", ale, zgromiony wzrokiem przez wlasciciela krowy, umilkl. Patrycja oczywiscie, zapatrzona w krowie oczeta, nawet tego nie zauwazyla. Zaplacila, uroczyscie przejela postronek wraz z krowa i – po pospiesznym odjezdzie bylego wlasciciela – powrocila do Fachowca i dyskusji na temat Chatki. Nawet nie zdazyli przejsc do szczegolow. Dzwiek miazdzonego plastiku sprawil, ze obydwoje odwrocili sie jak na komende, z wlosem zjezonym na glowach. –Dzieki Bogu to pani – Fachowiec odetchnal z ulga, macajac sie po kieszeni. –Co j-ja? – wyjakala Patrycja, tak jak i on wlepiajac oczy w krowi pysk. –Pani komorka. To bydle ma szczegolne upodobanie do wtranzalania telefonow. Juz myslalem, ze to moj… Patrycja schylila sie, ujela w dwa palce kawalek czegos, co jeszcze przed chwila – moglaby przysiac! – bylo jej motorolka, po czym przeniosla pelne wyrzutu spojrzenie z krowy na Fachowca. –Przecie uprzedzalem. Fachowiec byl szybki w gebie, ale i szybki w rekach. Do remontu przystapil z rana nastepnego dnia, czemu z wielkim upodobaniem przygladali sie mieszkancy Poczekajki, zbici w zwarte stadko za plotem. Sciany zatrzesly sie od gluchych uderzen mlota. Kurz wylatywal drzwiami i oknami. Strzecha drzala jak nerwowy kon, czekajacy li tylko na starter, by ruszyc do… No, drzala po prostu. Patrycja – w odroznieniu od Fachowca i poczekajczan – spogladala na krzatanine z niejaka obawa. Obawa stala sie cialem, gdy nagle mloty zamilkly, a zamiast nich rozleglo sie przerazliwe trzeszczenie. Przez drzwi wyprysneli robotnicy, rojac sie na podworku jak pszczoly przerazone pozarem ula. Trzeszczenie przybralo na sile i przy przeciaglym "Ooooch" widowni… czesc dachu runela. Fachowiec podrapal sie zafrasowany po glowie i spojrzal niepewnie na oslupiala wlascicielke czegos, co jeszcze przed chwila w przyplywie dobrych checi mozna bylo nazwac domem, a teraz bylo juz li tylko jego polowa. Przez glowe wlascicielki przelatywaly natomiast nastepujace mysli:***!!!***!!!***!!! Mowilam, ze tak sie to skonczy!!! –Szefowa sie nie martwi – Fachowiec usmiechnal sie krzepiaco. – Naprawim i chata bedzie jak… – umilkl, widzac mine Patrycji. Widocznie dotarlo don to "3 x *** Ona natomiast rozwarla zacisniete piesci, obrocila sie na piecie i zniknela w oborze, by odreagowac stres. Na wejscie kopnela tak od serca slup podtrzymujacy strop, gdy jednak ow strop zatrzeszczal, jakby mowil: "Sluchaj, ty mnie, lalunia, nie kop, bo jak oddam…", Patrycja dala sobie spokoj z odreagowywaniem i zajela sie rozpakowywaniem nowiutkiej akumulatorowej dojarki. Wlasciwie po co Chatce strzecha? Blachodachowka rys pikna. Niee… Nie moze byc blachodachowka, Chatka z wizji miala strzeche! Ale moze ta wizja byla przeterminowana? Nalezaloby rzucic moneta. Tylko skad wziac monete w oborze pelnej pozerajacej wszystko co niejadalne krowy? Wyzej wymieniona, jakby na potwierdzenie, machnela ogonem, uderzajac pochylona ku wymieniu Patrycje prosto w twarz. Lypnela oczami, ktorych nie powstydzilaby sie oslawiona ranna lania, czy aby dobrze trafila, i chlasnela jeszcze raz. Dobrze trafila. Dziewczyna spojrzala na zwierze z wyrzutem, otarla policzek z krowiej kupy, ale nie rzekla ani slowa. Wlaczyla dojarke, sprawdzila ssanie i zrecznie – tak jak ja uczono na zajeciach z mleka – podlaczyla zwierze do urzadzenia. Krowa stala spokojnie, czekajac widac na odpowiednia chwile. Ten pozorny spokoj uspil czujnosc Patrycji i w tym wlasnie momencie… Zwierze wierzgnelo w bok, trafiajac swa pania w kolano, i wyprysnelo na podworze, ciagnac za soba warczaca cicho i groznie dojarke. Tlumek wydal kolejne "Ooooch", dzersejka zas runela przez uchylona furtke prosto w las. Patrycja, kustykajac, za nia. Toyota z warszawska rejestracja zatrzymala sie posrodku zamiecionego podworza. –No to co – Lukasz usmiechnal sie do Artura rozpartego na miejscu pasazera – zaczynamy show? –Ty zaczynasz. Ja jestem w odwodzie, w razie jakby Holedrowi znowu szajba odbila. –Tym razem nie jestem nagi i bezbronny – zasmial sie Lukasz. Sprezyna otwieranego noza jeknela cichutko. Ostrze wyskoczylo z rekojesci. – Jezeli znow ma sie polac krew, to na pewno nie moja. –Daj spokoj – zdenerwowal sie Artur – mielismy tylko po konia przyjechac. Nie uprzedzales, ze bedziesz sie mscil. –Bo nie bede. – Sprezyna jeknela powtornie. Ostrze zniklo w paszczy oprawki z kosci sloniowej. – Zostan przy samochodzie. Nie zagrasz zaskoczenia tak dobrze jak ja. –Chcialbym zobaczyc mine Holendra… – Artur zasmial sie krotko. –Jeszcze sie napatrzysz na jego miny do porzygania. Lukasz zniknal w podcieniu stajni. Gabriel Romocki, zwany takze Holendrem – od hopla na punkcie wiatrakow – nadzial na widly klocek slomy i przerzucil go do boksu snieznobialego Ofira. Kon spojrzal na swego pana wielkimi czarnymi oczyma pelnymi milosci. Bo Gabriela kochaly wszystkie stworzenia duze i male. Nie przeszkadzalo im, ze chodzi zarosniety jak jakis pustelnik, ze koszule nosi rozchelstane i nie zawsze czyste, ze wzrok ma ponury, a sposob bycia jeszcze gorszy. Nie. Dla zwierzat byl czulszy niz dla ludzi, bo one potrafily wybaczac, a ludzie nie. Neska-pies-wyjatkowo-obronny siedziala jak na szpilkach z patykiem w pysku. Jej oczy, wpatrzone w ukochanego pana, mowily: "Wiesz, wlasnie wszedl do stajni jakis obcy, ale widzisz – przynioslam ci patysia – moze rzucilbys mi go ostami, ostatniusienki! raz, nim zajmiesz sie rozmowa z tym kims?". Gabriel podniosl niechetnie wzrok, a potem wyprostowal sie i oslonil oczy dlonia, by w oslepiajacym swietle dnia widziec, kto tez go nawiedzil. –Daj spokoj, Neska – mruknal i ruszyl ku drzwiom. Nagle. –Witajcie, gospodarzu – sprawilo, ze drgnal jak dzgniety ostrzem noza. Znal ten glos. Az za dobrze. W pierwszym momencie chcial cofnac sie w przyjazny mrok stajni, ale bylo za pozno, ruszyl wiec ku przybyszowi. Tamten wszedl. Suka zawarczala, ale na znak swego pana usiadla, upuszczajac patyk. –Dzien dob… – Lukasz urwal, wpatrujac sie z niedowierzaniem w twarz Gabriela. – Prosze, prosze, co za spotkanie – zaczal wolno. – Artur! – krzyknal do czekajacego przy samochodzie chlopaka – Nie zgadniesz, kto w stajni gnoj przerzuca! Sam jasnie hrabia Gabriel Romocki! –Zartujesz! – Trzasniecie drzwiami i do srodka wbiegl trzeci aktor tej psychodramy. Brakowalo juz tylko glownej postaci zenskiej… -No, faktycznie, hrabia Gabrys jak zywy. Wez moze zwierzyne na lancuch, zeby nam spodni nie poszarpala – wskazal powarkujaca owczarke – bo bedziemy musieli jej nogi z dupy powyrywac w ramach rewanzu. Holender skinal reka suka wstala i z mina obrazonej ksiezniczki powlokla sie do budy. –Ty – Artur zwrocil sie do Lukasza – co on taki podejrzanie zgodny sie zrobil? Nie rzuca sie z piesciami, nie grozi… –Znalezliscie mnie wiec – stwierdzil cicho Holender. –Przypadkiem, przyjacielu, przypadkiem – odparl pogodnie glowny rozgrywajacy. –Nie jestem twoim przyjacielem – wycedzil tamten. –Patrz, jaki pamietliwy – wtracil sie Artur. – Moze by mu obic to i owo, to grzeczniejszy sie stanie? –Poradzimy sobie bez obijania. Tak wiec, przyjacielu, szukalismy stajni w poblizu i polecono nam te wlasnie. Skad moglem wiedziec, ze sam hrabia ja prowadzi? Jak zdrowie niedoszlej pani hrabiny? Wybacz to pytanie, ale ostatnim razem widzialem ja w kaluzy krwi, stad moja troska. Wzrok Holendra powedrowal nad jego ramieniem. Za plecami Artura, cicho jak duch, pojawila sie zjawiskowa postac. Dziewczyna, z rozpuszczonymi wlosami siegajacymi pasa, ubrana byla w suknie, ktora, kiedys moze snieznobiala, teraz wygladala jak odzienie zblakanej duszy. Piekne chabrowe oczy utkwione byly w Lukaszu, ktory odwrocil sie powoli i cofnal nagle z cichym okrzykiem. W tych oczach, niegdys pelnych opetanczej milosci, znalazl tylko… obled. –Ja pieprze – uslyszal stlumiony glos Artura i absurdalnie ucieszyl sie, ze to bylo tylko "pieprze". – Ales ja urzadzil. – To stwierdzenie bylo skierowane do Gabriela. –Pozwol, Janeczko – uslyszeli lagodny glos Holen- dra – to Lukasz i Artur. Pamietasz ich? Zjawa zniknela tak nagle, jak sie pojawila Gabriel odetchnal. Odetchneli tez Lukasz i Artur. –Czego chcecie? – W glosie mezczyzny bylo jedynie znuzenie. Jakby nagle cale napiecie, caly gniew splynal i pozostalo tylko owo znuzenie. I jeszcze brak nadziei. –Nie zaprosisz nas na herbate? Gdzie sie podzialy hrabiowskie maniery? –Zostaly w mieszkaniu Janki, na Mokotowie – mruknal Holender, ale chcac nie chcac poprowadzil ich do domu. Lukasz wszedl do wnetrza wiatraka niczym wlasciciel, –Tu sie wiec ukryl nasz zboj. – Jego glos wrecz ociekal kpina. – Uciekl przed sprawiedliwoscia, by wiesc bogobojne zycie ze sliczna Janeczka u boku… –Nie ucieklem. – Glos Holendra rowniez ociekal, narastajaca furia. – Swoje odsiedzialem. Jedynie ty wyszedles ze wszystkiego bez szwanku. –Mylisz sie, jasnie hrabio. – Lukasz stanal tak, by swiatlo padalo na jego twarz, na policzek przeorany swego czasu sygnetem. – Ja wyszedlem poblizniony, Janeczka szajbnieta po tym, jak rozwaliles jej sliczna glowke o kaloryfer. I tylko ty masz sie kwitnaco w tym spokojnym za- scianku. Usiadl za stolem. Holender, przymuszony spojrzeniem, usiadl naprzeciw niego. –Czego chcesz? – warknal. –Zadnej herbatki? Zadnym winem domowej roboty nie poczestujesz? – Lukasz pokrecil glowa z udawana dezaprobata. –Nie ciebie, skurwielu! –Spokorniej, Gabrielu Romocki, dobrze ci radze – syknal Lukasz. – Masz wyrok w zawiasach i jesli nie bedziesz grzeczniejszy, pojdziesz siedziec ponownie, wystarczy jeden moj telefon i podbite oko… – zwiesil glos dla wiekszego efektu. I nagle zmienil melodie: –Co tam. Stare dzieje. Przyjechalismy w te okolice na zasluzony wypoczynek. Odetchnac swiezym powietrzem. Zazyc nieco slonca… ruchu… – Patrzyl, jak z kazdym jego slowem przeciwnik odpreza sie, jak miesnie Gabriela powoli sie rozluzniaja. – Bedziemy konie pozyczac – rzucil i z przyjemnoscia obserwowal, jak tamten znow spina sie niczym tygrys gotowy do ataku. Tygrys z powybijanymi zebami i spilowanymi pazurami… –Nie ode mnie – wycedzil Holender. –Miejscowi nie wiedza, jak potraktowales narzeczona w dniu slubu? – Gabriel pokrecil niechetnie glowa. –Nie wiedza, ze siedziales w pierdlu? No tak, przegnaliby cie jak psa albo spalili to cudo nad glowa. Holender opuscil glowe, bo wiedzial, ze przegral. –Bede konia pozyczal. Siwka, ktorego widzialem w stajni – powtorzyl twardo Lukasz. – Tylko to. Place gotowka za dwa miesiace. – Wielkopanskim gestem cisnal na stol zwitek banknotow. – I nie boj sie. Zaden z nas slowa nie pisnie o tobie, o Jance, o nas. O konia tez mozesz byc spokojny. Zadbam o niego lepiej niz ty o narzeczona. – Z tymi slowami, pozostawiajac Holendra z glowa zwieszona na piersi, wyszedl. A za nim Artur. –Ale go zalatwiles, bez pudla! – W glosie chlopaka byl podziw, ale i strach. –"Zalatwiles"?! – prychnal Lukasz. – Ja sie dopiero rozkrecam! Ruszyl prosto do stajni, wiedzac, ze kazdy jego krok jest sledzony. Wyprowadzil snieznobialego araba na podworze, spokojnie osiodlal i rzucil juz z wysokosci konskiego grzbietu – A teraz jade zapolowac. Spial konia i pognal droga ku Poczekajce. Artur spojrzal w okno. Holender mial na twarzy ten sam wyraz szoku, bezsilnosci i pogardy do samego siebie, co lata temu, gdy narzeczona lezala u jego stop, wykrwawiajac sie minuta po minucie, niemal na smierc… –Ty jestes wiedzma, nie Zosia! Wracaj, bydle jedno, bo sie do pracy spoznie! Wiedzmo, stooojjjj!! – Patrycja gnala za krowa, ledwo lapiac oddech. Zwierze o kondycji prawdziwej sportsmenki (musialo widac duzo cwiczyc) nawet sie na swa wlascicielke nie obejrzalo. Truchtalo zawziecie lesna sciezka, pomrukujac z ukontentowania. Dojarke dawno diabli wzieli. Wprawdzie Fachowiec zdazyl krzyknac: –Niech szefowa da jej pobiegac! To bydle samo wraca. Jak zaraza! – Nie mogla jednak zostawic rodowodowej dzersejki, ktorej nikt nie chcial, na pastwe… Pandy- psa? Gdzies za placami uslyszala tetent konia. Moze to porywacz krow? Przyspieszyla. Tetent umilkl. Zwolnila. Wlasciwie do pracy sie nie spieszy. Gdyby mieli nagly przypadek, juz by dawno dzwonili… Nie, nie dzwoniliby, bo od wczoraj znow byla bez komorki – za sprawa Wiedzmy Zosi oczywiscie. Pokrecila glowa i zawrocila. Krowa, nawet tak rasowa jak Patrysina, przegrywala w konkurencji z bezcennymi ginacymi gatunkami. –Musze kupic nowy telefon – westchnela Patrycja i stanela jak wryta. Zapominajac o krowie… Snieznobialy rumak wdziecznie przeskoczyl nad pniem zwalonego drzewa. Jezdziec w bialej koszuli i czarnych bryczesach zachwial sie. Po chwili odzyskal rownowage i jedna reka prowadzac wierzchowca ku srodkowi polany, druga uniosl… miecz. Prawdziwy! Jednym cieciem skrocil o glowe mijana krzewine. Zeskoczyl na ziemie lekko jak elf. Miecz swisnal w powietrzu i wbil sie w drzewo, jaknawszy cicho. Patrycja przytknela do ust obie dlonie. Jej oczy zalsnily. Na policzki wystapil rumieniec podekscytowania. Trwala jednak w bezruchu, by nie sploszyc cudnego zjawiska, jakim byl jezdziec i kon. Ten pierwszy podszedl do drzewa, wyswobodzil orez i… Spojrzenie czarnych oczu spoczelo na Patrycji. Mezczyzna zmieszal sie wyraznie, ale trwalo to tylko chwilke. Przeczesal palcami wlosy potargane przez wiatr, po czym podszedl do dziewczyny i sklonil sie nisko. –Witaj, rusalko. Zjawilas sie, by zwiesc mnie nad skraj lesnego jeziorka i porwac w odmety? –Ja… eee… yyy… za krowa. Oczy nieznajomego rozjasnil usmiech. –Rusalko najsliczniejsza, czarem mnie omamilas. Pojde za toba chocby na kraj swiata. Za jeden twoj usmiech oddam pol zycia, za pocalunek karminowych ust – drugie pol, tylko dusze mi pozostaw. Co on pitoli? przemknelo Patrycji przez mysl zupelnie mimowolnie. Albo czytal w myslach, albo w oczach, bo natychmiast zaczal zaklopotany: –Prosze wybaczyc, zagalopowalem sie i to doslownie. Kim wiec pani jest, jesli nie rusalka? –Pa… Pa… – Moja droga, tylko na tyle cie stac?! Masz przed soba mezczyzne twych marzen i nawet konwersacji na jako takim poziomie poprowadzic nie umiesz?! Wstydz sie, dziewczyno, wstydz! Jednak nie umiala. –Papa! – pomachala nieznajomemu tuz przed nosem i chciala umknac, chora z zazenowania, ale przytrzymal jej dlon w delikatnym uscisku. –Juz pani ucieka? Nie wyjawiwszy chociaz imienia? Z daleka dobieglo teskne muczenie. Patrycja drgnela jak wyrwana z objec snu. Pytal o imie. Machnela reka w tamtym kierunku: –Wiedzma Zosia. Lukasz przygladal sie Patrycji w milczeniu, z trudem skrywajac pod maska zainteresowania narastajaca zlosc. Na Artura oczywiscie. Czy mu palma odbila? On, Lukasz Rowinski, slynny uwodziciel, ma zapolowac na te niedorozwinieta dziewuche? No, owszem, wyglada niczego sobie, ale inteligencja ci u niej na poziomie tej krowy, za ktora to "eee…" oraz "yyy…". Co ten kretyn mu podeslal?! –Ja tu mieszkam. A ty… yyy… a pan? – Patrycja wyczula szostym zmyslem mieszane uczucia nieznajomego i plakac jej sie nad wlasna indolencja umyslowa zachcialo. Nic jednak nie mogla poradzic – Amre w ludzkiej postaci, ktory wlasnie sie objawil, odbieral dziewczynie rozum. –Och, ja? – westchnal. – Niestety, jeszcze tu nie mieszkam. Choc chcialbym, naprawde chcialbym! To piekne miejsce. – Rozejrzal sie z zalem, po czym zerwal margerytke i wreczyl ja ze smutnym usmiechem Patrycji. Przyjela odruchowo, dopiero po chwili krasniejac z zawstydzenia. – Ech, marzyciel ze mnie, naiwny romantyk. Ale juz wkrotce… –Wkrotce? – wpadla mu w slowo, nie smiac odetchnac glosniej, by nie sploszyc nadziei trzepocacej sercem. –Tak, juz wkrotce. Dwa-trzy dni zdjeciowe i koncze z tym wszystkim, zaczynam nowe zycie! –Dni zdjeciowe? – powtorzyla niemadrze, ale juz niczego madrego sie po sobie nie spodziewala. Jestem aktorem. – Nieznajomy z zaklopotaniem przeczesal wlosy. – Krecimy wlasnie reklama jogurtow, stad ten miecz,.. Prosze nie pytac, co ma miecz do jogurtow, sam sie nad tym zastanawiam. – Usmiechnal sie z urocza autoironia, a ona pomyslala, ze za sam ten usmiech poszlaby za nim do nieba. Albo nawet i do piekla. Dokadkolwiek. To tylko reklama, ale chcialem troche potrenowac. Nawet do takich rol – tu skrzywil sie lekko i nawet z tym bylo mu do twarzy – podchodze serio. Ale to moj ostatni wystep. Zamieszkam gdzies na wsi, bede malowal, moze pisal… Koniec z chalturami! –Za dwa-trzy dni? – upewnila sie Patrycja. Przytaknal. – Tak… nagle pan to rzuci? Przemyslalem to, przemyslalem dokladnie. – Kiw- nal z przekonaniem glowa. – Mam dosyc swiata uludy, silikonowych kobiet i rozmow o pieniadzach! Oralem w teatrach klasykow, ale – prosze sobie wyobrazic – w srode Beckett, a w piatek jogurty albo proszki. A tu potoczyl wokol tesknym wzrokiem – tu nic bedzie takich dylematow. "Tak! Tak!", chciala zakrzyknac. "Tu nie bedzie! Zostan ze mna! Zamieszkajmy w Chatce Wiedzmy i zyjmy dlugo i szczesliwie!" Ale na szczescie sie pohamowala. Lukasz otrzasnal sie nagle z rozmarzenia, widac bylo jednak, ze powrot na ziemie jest dlan bolesny. Pani wybaczy. – Ujal jej dlon, ucalowal delikatnie i przytrzymal, zagladajac Patrycji gleboko w oczy. Tak gleboko, jakby chcial zajrzec na dno jej duszy. – Musze ruszac. Swiat komercji wzywa. – Usmiechnal sie przepraszajaco, po czym z miejsca wskoczyl na swego rumaka i odjechal lesna droga. "Jak cie odnalezc?!", chciala krzyknac, ale znikal juz za zakretem. Odjechal na taka odleglosc, by miec pewnosc, ze dziewczyna go nie uslyszy, i wybuchnal nieprzyjemnym smiechem. –Trafiony, zatopiony! –Nie ciesz sie tak, nie ciesz – odezwala sie postac oparta niedbale o pien sosny. – Ona nie jest taka latwa, jak sie na pierwszy rzut oka wydaje. – Artur, bo to byl on, wyszedl na drozke. Krowa Patrycji, szarpnieta brutalnie za lancuch, mruknela z dezaprobata i usilowala go ubosc, ale strzelil ja wierzchem dloni w nos. – Powzdycha do ciebie, powzdycha, ale jak otrzezwieje, da ci w pysk i za drzwi wyrzuci. Juz ja ja znam. –Wiec nie pozwole jej wytrzezwiec. Niech spija z mych ust slodki nektar, niech syci nim zmysly i cialo… –Stary – Artur przewrocil oczyma – to Pipi masz czarowac, nie mnie – rzekl, po czym wreczyl Lukaszowi lancuch, na ktorego koncu tkwila, lypiac nan ponuro, Patrysina "eee…yyy…". – No dobra, ja wracam do cywilizacji, ty sobie oswajaj rusalki. Reszte dnia nieszczesna Patrycja spedzila jak w transie. Chyba cos robila. A tak, byla przeciez w zoo. Podrzucili jej pare zakichanych lemurow. Wlasciwie to samica byla zakichana, a samiec zasmarkany. Pol godziny minelo, nim zwierzaki pozwolily sie zlapac w siec do badania. Najpierw odstawily rytual pt. "Wakacje w dzungli", czyli obrzucily Patrycje i pielegniarza, ktorzy wtargneli w niecnych celach do ich klatki, wszystkim, co mialy pod reka: byly tam resztki owocow ze sniadania, ale mogla sie tez trafic jakas kupa. W koncu zmeczone i zrezygnowane wpadly w zastawiona przez pielegniarza pulapke. –Ona jest w porzadku. – Patrycja odjela stetoskop od piersi samicy. – Teraz podam dlugo dzialajacy antybiotyk, a potem dokonczymy tabletkami. – Ale on… – Przeniosla spojrzenie na samca. Lezal zaplatany w siec i wbijal spojrzenie wielkich bursztynowych oczu w swych oprawcow. Oddychal duzo ciezej niz malzonka. – Jemu musze podac serie zastrzykow w dupsko. –Pani doktor, litosci! – jeknal pielegniarz. – Bedziemy go codziennie odlawiac?! –Bedziemy – przytaknela. – Wiem, wiem, ze to gorsze niz odcinek Zaginionych, ale nie zaryzykuje zapalenia pluc u tego lemura. Dyrektor by mnie zabil. To kolejny ginacy gatunek. –Nasz Dyrektor? – pielegniarz uniosl brwi. –Tez. Im dluzej Patrycja pracowala w tym miejscu, tym bardziej – jak wszyscy inni – zakochana byla w Pierwszym Po Bogu. Ten czlowiek, odpowiedzialny badz co badz za ponad trzy tysiace zwierzat i kilkudziesieciu opiekujacych sie nimi ludzi, byl uosobieniem spokoju i opanowania Kochal Ogrod, kochal zwierzeta, kochal swoja prace i spedzal tu cale dnie, a i prawdopodobnie noce, mimo ze mial sluzbowe mieszkanie gdzies w Zamosciu. Plama powiedzial kiedys w zartach (a jak wiadomo, w kazdym zarcie jest troche prawdy): "Jesli Starego nie ma na miejscu, znaczy ze nie zyje". Dyrektor przygladal sie pracy Patrycji z oddalenia, a moze w ogole sie nie przygladal? Spotykala go czasami podczas obchodu, wymieniali uwagi o leczonych akurat zwierzetach i to bylo wszystko. Teraz zbierala sie w sobie, by odbyc z Pierwszym Po Bogu dluzsza rozmowe. W almanachu na temat weterynarii zoologicznej dobrnela wlasnie do rozdzialu o malpiatkach, a ten temat interesowal ja bardzo – od tygodni leczyla sparalizowana malpke, uzywajac wiecej magii niz lekow, bo na niedowlad nozek predzej cud pomoze niz medycyna konwencjonalna. Tak stwierdzil Plama po obejrzeniu pacjentki, a jako ksiadz na cudach sie przeciez znal. Siedziala wlasnie przed klatka z najmniejszymi na swiecie malpkami, z ksiazka na kolanach, i wpatrywala sie w swoja pacjentke. Zwierzatko bylo niewiele wieksze od Patrysinej dloni. Mimo niewielkich rozmiarow, mordke, cialo, a przede wszystkim lapki, mialo zdumiewajaco ludzkie. –No i czemu sie nie drzesz? – zagadala do malpki. Ta bowiem na widok Patrycji zwykle zaczynala wrzeszczec wnieboglosy. Dziewczyna wcale sie jej nie dziwila: w dni parzyste aplikowala zwierzeciu serie zastrzykow (a tylko malpka masochistka lubilaby zastrzyki w malenki ku perek), a w nieparzyste – zeby miesnie odpoczely od bolesnych ukluc – masaz i naswietlania lampa solarna. Po paru tygodniach malpka w dni parzyste na widok Patrycji sie darla, a w nieparzyste – nie. Skad zwierzak wiedzial, kiedy jest dzien zastrzykow, a kiedy masazu i ciepelka, pozostawalo dla wszystkich zagadka Teraz tez sparalizowana pigmejka lezala na piasku wyscielajacym dno klatki i pogryzala kawalek winogrona. –Ty, patrz. – Agatka, asystentka Kierownika, ktora wlasnie nadeszla ze zwinietym na ramieniu pytonem czy innym boa, przygladala sie malpce z rozbawieniem. –Wyglada jak na wczasach. Dalabys jej lezaczek, parasol i drinka z palemka i moze biuro podrozy reklamowac. Patrycja parsknela smiechem. –Co ona taka cicha? – indagowala Aga. – Zwykle, gdy ciebie widzi, to nawet my na gadach slyszymy. –Dzisiaj jest dzien fizjoterapii. Wiesz: masaz erotyczny i solarium. –Aaaa… To moze i ja sie zalapie? –Jak cie paraliz pokreci, to sie zalapiesz. –Dobra. Rezygnuje. Niose ci zolwia na sekcje. – Pomachala Patrycji przed nosem torba, ktorej zawartosc woniala podejrzanie. – I pytona na cesarke. – Podniosla ramie, na ktorym zwiniety byl waz. Patrycja spojrzala z odraza na smierdzaca coraz bardziej reklamowke. –Zolw: zwyrodnienie tluszczowe watroby. Aga sie rozesmiala. –Jasnowidz jakas czy co? –Nie, Agatko – odparla slodko Patrycja. – Kazdy zolw, ktorego zwloki mi przynosisz, ma otluszczona watrobe, bo je przekarmiacie. A tego kroic nie bede, bo plywa. –To wodny zolw. Musi plywac. –Zle sie wyrazilam: on w srodku plywa, jest w stanie plynnego rozkladu. Przynioslas mi zolwia w plynie. A ja uprzedzalam, ze przyjmuje tylko swieze trupy. Nie bede go kroic. –Pipi… – zaczela proszaco Agatka. –Nie mow do mnie "Pipi" – przerwala jej groznie Patrycja. – Juz wystarczy, ze "Paprycja" mowisz. –No dobra, pozostane przy "Paprycji" jesli zrobisz sekcje, temu pitolonemu zolwiowi. –Okej, ale jesli stwierdze – na twoich oczach – po raz setny otluszczona watrobe, to primo: obcinacie zolwiom racje zywnosciowe, secundo: wiecej nie kroje. –Zgoda. – Aga poniosla reke, ktorej kurczowo uczepiony byl waz. Przybily. – A co z nia? – wskazala pytonke. – Jajek zniesc nie moze – wlasciwie to dobrze, po cholere nam nastepne pokolenie pytonow? – ale meczy sie biedaczka. –Chetnie za nia urodze, gdy tylko wroce z audiencji u szefa. – Patrycja popukala znaczaco w almanach otwarty na stronie z malpiatkami. – Znalazlam cos ciekawego. Mysle, ze ta turystka – wskazala opalajaca sie beztrosko pigmejke – bedzie jeszcze chodzic. –Tylko pamietaj: wzorek do wzorka, bo mnie Kierownik zabije. – Aga stala nad Patrycja jak kat nad dobra dusza, pilnujac, by ta prawidlowo zszyla brzuch pytonki po cesarskim cieciu. – Ladnie ci to wychodzi – pochwalila po paru minutach, widzac rowny scieg i zgadzajace sie wzroki. – Musisz z nudow cwiczyc calymi dniami na tym zadupiu zwanym Poczekajka. Przeciez tam nie ma cywilizacji. Psy dupami szczekaja. –I tu sie mylisz. Wiejskie kundle szczekaja normalnie, tylko co do Pandy-psa pewna nie jestem, bo ona ma przod i tyl jednakowe. Panda-pies faktycznie moze szczekac druga strona, tylko do tej pory tego nie zauwazylam, ale przyjrze sie, przyjrze. Rozesmialy sie. –Nie nudzisz sie? Co tam mozna po pracy robic? Patrycja pokrecila glowa. –Czytam. I pisze. –Co? Co piszesz?! –Takie tam… harlequiny fantasy. –Dasz przeczytac? Paprycja, dasz?! Dziewczyna ponownie pokrecila glowa i rzekla niechetnie: –To taka tam grafomania… –Skad wiesz? Wydawca ci odrzucil? Patrycja sie rozesmiala. –Wydawca? Nikomu tego nie posylalam! Polonistka w liceum powiedziala, ze jestem grafomanka. Nigdy z zadnego wypracowania nie dostalam wiecej niz trzy z minusem. –Coz… – zasepila sie Aga, ale zaraz dodala pogod- nie: – Grafoman tez czlowiek. Nie boisz sie mieszkac sama na takim odludziu? – zmienila temat. –Gdybym zaczela sie bac, nie moglabym tam mieszkac. – Patrycja wzruszyla ramionami. – Wiesz, co jest najfajniejszego w samotnym pomieszkiwaniu? – Podniosla na Age spojrzenie. – Nie musisz sprzatac! –Ty, masz racje! – podchwycila tamta i zaczely razem nucic radosnie: Przewrocilo sie, niech lezy, caly luksus polega na tym, ze nie musze go podnosic, bede sie potykal czasem… – Ponoc po czterech latach brud sam z siebie przestaje narastac – zauwazyla Agatka. –Nie no, bez przesady. Az tak zapuszczac domu nie zamierzam, ale wiesz, nie musze sie bac, ze matka wpadnie z wizytacja i na widok paru nieumytych naczyn uniesie brwi. Kurcze, nie musiala nic mowic. Juz same brwi wystarczaly, ze czulam sie jak najgorsza… Ech…! –Wiem, o czym mowisz… – Aga pokiwala glowa. zawijajac zszyta pytonke w bawelniany koc, by wezowi po operacji bylo cieplej. Wyszly przed ambulatorium i rozsiadly sie na schodkach. – Ja, kiedy rodzice gdzies wyjada, zmywam naczynia dopiero, jak czyste mi sie skoncza. –Mnie czasem nawet dorodna plesn sie zalegnie – wyznala Patrycja troche ze wstydem, troche z radoscia, ze ktos jej nie tylko nie potepia, ale nawet rozumie. –A tam, plesn. Plesnia mnie nie przebijesz. – Aga lekcewazaco machnela reka. – Pewnego pieknego lata, kiedy moi starzy wyjechali na wczasy… -Zapatrzyla sie rozmarzona w rozciagajaca sie przed ambulatorium panorame zoo. –No? –Nastawilam pranie… –No i? No i? – …i muszki owocowki mi sie w nim zalegly. –Wygralas! – wykrztusila Patrycja i padla ze smiechu. Teraz, przypomniawszy sobie o wlasnym praniu, dociskala pedal gazu. Kurcze, chyba jeszcze gatki i skarpetki nie probuja odlatywac? Cholera, w misce moczyla sie tez jedyna wyjsciowa biala koszula do kompletu z zakietem. Wspomnienie owej koszuli (moze nie tyle samej koszuli, co tego, kto byl w takowa odziany – oszalamiajacego bruneta na bialym rumaku) sprawilo, ze Patrycja zwolnila, a potem zatrzymala forda na poboczu. To tu, na tej polance, Go spotkala. Zatrzymala samochod i wysiadla, wdychajac, gdy juz opadl kurz, czyste lesne powietrze. Pachnialo sloncem i miloscia, i jeszcze bialym rumakiem, ktory zostawil na polanie kilka paczkow na Patrycja usiadla na pniu, ktory rano tak pieknym skokiem pokonal Nieznajomy. No, prawde mowiac, malo przy tyj nie spadl ze swego rumaka, ale nawet jakby spadl, to zrobilby to – Patrycja byla tego pewna – rownie malowniczo. A ona moglaby udzielic rannemu pierwszej pomocy. Na pewno uderzylby czolem w pien drzewa. Patrycja zbladlaby w pierwszym momencie, ale juz w nastepnym pochylalaby sie nad nieprzytomnym, kladla jego krwawiaca glowe na kolanach, odrywalaby falbanke sukienki (mniejsza o to, ze dzis ma krotkie spodenki), by powstrzymac krwotok i tym samym uratowac rannemu zycie. On otworzylby wtedy oczy, ich spojrzenia spotkalyby sie i… –To jego kombaaajn. Bizooon. To jego kombaaajn. Bizooon. O, dzien dobry, pani doktor. Janek zdjal dwornym gestem beret i otarl nim spocone czolo. –Znow sie zepsul? – Wskazal forda. Patrycja patrzyla na chlopaka nieco nieprzytomnie. Wlasnie spotykala sie spojrzeniem z Nieznajomym. No, ale nie z Jankiem przeciez! –A nie, nie. Tak sobie przysiadlam. Nogi rozprosto- wac. – Dopiero po chwili zdumionego milczenia dotarl do Patrycji absurd tego, co powiedziala. –Ano, jak nogi rozprostowac, to nie przeszkadzam. Janek pokiwal powaznie glowa, wlozyl beret i odjechal swoim bizonem. Po powrocie do domu, nadal w transie hipnotycznym, miesila ciasto. Odstawiala, by uroslo, gapiac sie na niewidoczne golym okiem, pracowicie rozmnazajace sie drozdze. Moglaby miec z nim dzieci… Potem znow miesila to ciasto, chyba z godzine… Wzdychajac ciezko, wspominala kazdy gest Nieznajomego, kazdy usmiech. Skora na dloni, w miejscu, gdzie musnal ja ustami, wciaz palila. –Mam wszelkie symptomy zakochania – rzekla do swego odbicia w lustrze. – Tylko obiekt zniknal i nie wiadomo, czy sie jeszcze kiedykolwiek pojawi. Jedna mam pewnosc: istnieje. Widzialam go. Dotykalam. Ratowalam mu zycie. A nie, to chyba robilam w wyobrazni. Jest rzeczywisty, a nie wymyslony. Moze tu wroci. Moze zamieszka gdzies niedaleko, a ja bede przychodzila don pojezdzic konno… – rozmarzyla sie. Zapatrzyla przed siebie. Z piekarnika zaczely sie wydobywac kleby dymu, ktore zauwazyla dopiero wtedy, gdy przyslonily jej widok za oknem. Chleb sie oczywiscie spalil. Chleb pieczony na kolacje z Dziadkiem. Musi koniecznie opowiedziec o Nieznajomym Dziadkowi Aureliuszowi! Moze on bedzie wiedzial, kto zacz. Skrobala przy studni przypalona forme, gdy skrzypienie furtki kazalo Patrycji podniesc glowe i… forma wypadla jej z rak. Prosto do studni. To byl On! Ten sam czarnowlosy, nieziemsko przystojny Amre, ktory zstapil z marzen na ziemie! –Przyprowadzilem zgube – rzekl miekko, wskazujac Wiedzme, ktora za wszelka cene usilowala zagarnac jezorem cholewe jego buta. –Moja krowa – skonstatowala Patrycja niezbyt madrze, ale znow jej rozum odebralo. – Dziekuje. – Wymysl cos! Wymysl natychmiast, jak zatrzymac tego faceta na dluzej! – Zaprosilabym pana na kolacje, ale – rozgonila dlonia dym – chleb mi sie przypalil. Jezeli zadowoli sie pan sama jajecznica… –Nie, nie, ja tylko na chwile, krowke odprowadzic. Blakala sie po lesie. Samotna. Zagubiona. – Niski tembr glosu znow zahipnotyzowal Patrycje. Ocknela sie, gdy odwracal sie, by zniknac w pomroce dziejow. –Czy ma pan jakies imie? –Och, wybacz, ksiezniczko, to twoj urok tak na mnie dziala, ze przedstawic sie zapominam. Jestem Lukasz. Lukasz? Tak prozaicznie? Zmarkotniala nieco. –A ja… –Patrycja. Piekne imie. Szlachetne. Skad je znam? Cala okolica o pani mowi. Patrzyl, jak dziewczyna rumieni sie z zaklopotania. Ladnie jej bylo z tym rumiencem, to musial przyznac. W ogole byla ladniutka. Tylko przyciezkawa na umysle, ale moze sie rozkreci. Moze ta kolacja to nie jest taki zly pomysl? –Pozdrowienie. – Bas, ktory nagle zahuczal Lukaszowi tuz nad uchem, wybil mu z glowy pomysl kolacji. Odwrocil sie na piecie, by stanac oko w oko z wielkim czarno odzianym konkurentem (dla Lukasza kazdy mezczyzna byl konkurencja). – Kolega po fachu? – Monstrum przechylilo glowe, patrzac nan z gory. –Aktor od jogurtow – wyjasnienie Patrycji sprawilo, ze gigant usmiechnal sie przyjaznie. – Ksiadz po ziola? – Jej pytanie z kolei sprawilo, ze Lukaszowi usmiech spelzl z twarzy. Nie dosc, ze wielki, to jeszcze ksiadz. Niepotrzebnie, oj niepotrzebnie na drodze staje. Patrysinej cnoty bedzie strzegl… Nie zdazyl sie powazniej zmartwic: A wszystko to, bo ciebie kocham kazalo mu wyciagnac komorke i zerknac na wyswietlacz. –To ja sie pozegnam, rezyser wzywa. – Niedbale wrzucil telefon do kieszeni, czujac na sobie badawcze spoj- rzenie ksiedza. –Ale… – zaoponowala dziewczyna. –Wpadne ktoregos dnia zapytac o zdrowie Wiedzmy. – Usmiechnal sie, zasalutowal zartobliwie i, wskakujac na grzbiet siwka, odjechal w zakurzona dal. –Ja go chyba skads znam… – Plama sie zamyslil. –No bo to aktor – podsunela usluznie Patrycja. – Beckett, jogurty… Bialy kon przyspieszyl, poznajac droge do domu. Minal, prychajac z dezaprobata, zaparkowana na podworzu toyote z warszawska rejestracja. Szarpnal glowa, chcac pozbyc sie jezdzca tuz przed drzwiami wiatraka. Ten malo nie przelecial przez konski leb-doslownie w ostatniej chwili przytrzymal sie leku. Zsiadl, trzepnal zwierze po pysku i wszedl do srodka. Mruzyl przez chwile oczy, przyzwyczajajac sie do swiatla. Jego wzrok spoczal na siedzacym posrodku obszernego wnetrza Gabrielu, ktory uniosl wlasnie glowe i poslal wchodzacemu pelne nienawisci spojrzenie. Przy stole siedzial pilnujacy wieznia Artur. Wpatrzony tepo w komorke, gral w jakas glupawa gierke. –I jak? – zapytal, nie odrywajac wzroku od wyswietlacza. –Jak zwykle – mruknal Lukasz, otrzepujac bryczesy. –Nie jak zwykle, bo przed switem wrociles. Co, lozeczko pani doktor zimne bylo? – Zasmial sie zlosliwie. –Odwolales mnie, palancie – odwarknal tamten. – Gdyby nie ty, zaliczylbym ja juz dzisiaj. –Swieta Pipisie? Chcialbym to zobaczyc… –Na pewno nie bedziesz na to patrzyl, chyba ze zaplacisz ekstra. Wylacz to cholerstwo, bo musze pogadac z naszym przyjacielem. –Moze twoim, bo nie moim. Zle mu z oczu patrzy rzekl Artur, ale poslusznie odlozyl telefon. Lukasz rozparl sie na wolnym krzesle, powoli zapalil papierosa i poprzez kleby dymu przygladal sie Holendrowi. Tamten milczal ze spojrzeniem wbitym w debowy blat. –Ja do ciebie nic nie mam, Holender-zaczal. – Zyj sobie, jak zyles, hoduj Janeczke i swoje bydlaki, a nikomu nie stanie sie krzywda. Artur wyjedzie, bo po co on nam tu, ja zostane na jakis czas – na wakacje przeciez przyjechalem.., Konika bedziesz mi wynajmowal. Niewiele zadam, co nie? Milczenie bylo jedyna odpowiedzia. –No co, brodaczu, bedziesz wspolpracowal? – Artur pochylil sie ku Holendrowi. Indagowany milczal. Patrzcie go, jaki uparty – zdenerwowal sie Artur. – Stary, moze mu obic to i owo, to sie bardziej rozmowny zrobi. –Szkoda czasu. – Lukasz sie skrzywil. – Zreszta on msciwy jest. Pamietaj – zwrocil sie do brodatego – od pani doktor Marynowskiej masz sie trzymac z daleka. –Bo co?! Co mi zrobisz, zlobie?! – To byly pierwsze slowa, jakie padly z ust Holendra tego wieczoru. Lukasz bez slowa cisnal na podloge niedopalek papierosa Przez chwile wszyscy trzej wpatrywali sie w ogieniek pozerajacy dywanik pleciony ze skrawkow materialu. Wreszcie Lukasz zadeptal ogien, a Holender szepnal: –Zrozumialem. Lukasz patrzyl w pociemniale z nienawisci oczy. Usmiechnal sie krzywo, po czym wstal powoli. Holender podniosl wzrok i nadzieja, ze niechciany gosc zbiera sie do wyjscia, tamten tytko na to czekal. Z calej sily trzasnal Gabriela piescia w twarz. Chlusnela krew z rozbitego nosa. Lukasz pochylil sie ku Holendrowi i wysyczal: –Nigdy wiecej nie mow do mnie "zlobie". – Skinal na Artura i wyszedl. Staruszek odjal kompres od Gabrielowej twarzy. Krew przestala plynac, ale nos i oko wygladaly nieciekawie. –Dzieki – mruknal Holender. Cala przyjemnosc po mojej stronie – zazartowal Aureliusz. – Kto cie tak urzadzil? Odpowiedzialo mu wrogie milczenie. –Nie chcesz, to nie mow, i tak sie dowiem. Holender wzruszyl tylko ramionami. Jesli chcial, potrafil byc naprawde odpychajacy. –Mam do ciebie prosbe. – Dziadek zignorowal te pozory niecheci. Juz ja znam te twoje prosby – mruknal Holender w odpowiedzi. – Mam uratowac kolejna chabete. Zgadlem? wiesz, ile mnie kosztuje utrzymanie tych bydlakow? –Daj spokoj, Gabrielu, przeciez ty je kochasz. Tym razem poprosze cie o cos zupelnie innego. Cos calkiem przyjemnego. – Czekal na slowo zachety, ale na prozno. – Poczekajce przybyla nowa mieszkanka… " Jaworowa urodzila? – W glosie brodacza zabrzmial cien zainteresowania. Dziadek pokrecil glowa. –Pudlo, chlopie. W Chatce Wiedzmy zamieszkala dziewczyna. Urocza dziewczyna. –Juz jej nie lubie… –Grunt, ze ja ja lubie – odparowal Aureliusz. –Tylko nie probuj mnie swatac! Wiesz, jak sie to skonczylo poprzednim razem… –No wlasnie nie wiem. Nigdy mi nie powiedziales. –I nie powiem. –Okej, okej. – Staruszek uniosl rece. – Zatrzyma swoje sekrety dla siebie. Mam do ciebie prosbe… –Juz mowiles. – …zaopiekuj sie nia. –O nie! – zaperzyl sie Holender. – Co i rusz pod- rzucasz mi jakas ofiare losu! Co ja, pieprzony samarytanin jestem?! –Jestes – przytaknal Dziadek. – A ona nie jest ofiara, ale latwo moze sie nia stac. Po prostu badz przy niej, tak jak ja bylem przy tobie… –A teraz jeszcze posuwasz sie do szantazu?! –Gabrysiu, prosze tylko: badz przy niej, kiedy zwroci sie do ciebie o pomoc. Tylko tyle. Nie musisz sie nia zajmowac, nie musisz jej widywac. Ale kiedy przyjdzie do ciebie, nie odtracaj jej tylko dlatego, ze jest kobieta. Czy mozesz mi to obiecac? – Polozyl dlonie na ramionach mezczyzny i zajrzal gleboko w oczy szare jak niebo przed burza. –A mam wybor? – odwarknal Holender, zzymajac sie na siebie za brak silnej woli. Ale Dziadkowi nie potrafil odmowic. – Kim ona jest? Letniczka? –Nie. Wyobraz sobie, ze jest lekarzem weterynarii w zamojskim zoo. Pani doktor Patrycja Marynowska A tobie co znowu?! – wykrzyknal, bo Holender nagle wstal i wyszedl, trzasnawszy drzwiami. Aureliusz zapalil swiece tkwiace w dziwnym lichtarzu ksztaltu glowy smoka. Przykryl stol czarnym plotnem i siegnal po talie tarota owinieta w jedwab. Karty przemowily do niego pieszczotliwym szeptem. Lubily swego wlasciciela. –No, to teraz powiedzcie mi, moje drogie, kto stanal na drodze Gabriela. Umilkly, a potem… –Prosze, prosze… – Dziadek pokrecil glowa – Szatan w ludzkiej skorze i Wladca Denarow przybyli do Poczekajki. Ciekawe, po co… I karty powiedzialy, po co… ROZDZIAL V O czarodziejskim ogrodzie, litach do Amrego i tej, od której należy trzymać sie z daleka, choć to trudne nieco Najdrozszy Amre! Nasz ogrod zoologiczny jest miejscem absolutnie magicznym. To, co widujemy jako zwiedzajacy, ma sie nijak do tego, co widuje jako pracownik Cale zycie Ogrodu toczy sie na zapleczu. Tam znajduje sie wiekszosc zwierzat-dziwne, prawda? Zawsze myslalam, ze zoo jest po to, by pokazywac zwierzeta, a nie je ukrywac, ale moze tak jest tylko w naszym Ogrodzie, bo na wystawowce nie znalazloby sie miejsce dla tysiaca gadow. O czym to ja pisalam…? O zapleczu. To tam tocza sie male codzienne wojny, rodza sie nowe sojusze i wygasaja stare: ptaki przeciwko kopytnym, drapiezne przeciwko ptakom, a wszyscy przeciwko gadziarni, a konkretnie przeciw jej Kierownikowi. No wlasnie. Nasze zoo dzieli sie na gadziarnie i cala reszte (tu widze oczyma duszy mojej lekcewazace machniecie reki Tego-Ktorego-Nikt-Nie-Lubi). Facet – Kie- rownik gadziarni – ma pod szescdziesiatke, wyglada jak piaskowy dziadek, przezyl juz ze trzech dyrektorow, kilku kierownikow hodowli i kilkunastu lekarzy wet. Na gadach (.. W herpetarium, pani doktor, w herpetarium!" – jak mnie zawsze z naciskiem poprawia) pracuje parenascie lat dluzej niz ja zyje, wyobraz wiec sobie jego konsternacje i wscieklosc, gdy nagle przysylaja mu taka smarkule (to jego opinia o mnie), ktora zna sie li tylko na chomikach, i kaza jemu wykonywac polecenia tejze dotyczace leczenia ukochanych gadzia). Ten-Ktorego-Nikt-Nie~Lubi od wiekow jest w ciaglej opozycji do wszystkich pracownikow zoo i dlatego nikt go nie lubi. A skoro nikt jego, to i on nikogo i kolko sie zamyka: ot, taki miejscowy czarny charakter-w kazdym stadzie taki jest. W opozycji do powyzszego stoi Plama (no wiesz, ksiadz Antoni) – kierownik calego dzialu hodowli, czyli wszystkiego, co sie rusza, ktory dzieli swoj czas miedzy ukochane zoo a zblakane duszyczki. Plama w hierarchii ogrodowej jest zaraz po Dyrektorze, Ten-Ktorego- Nikt-Nie-Lubi podlega Plamie i za to go nienawidzi, ale on kazdego nienawidzi, wiec spoko. Ja go za to troche lubie, bo, jak wiesz, lubie pozytywnie popieprzonych na jakims punkcie, nawet jesli tym punktem sa gady, ktorych mamy przerazajaca ilosc. Najwieksza w Polsce, a moze nawet w naszej galaktyce. Samych kobr gniezdzi sie na zapleczu siedemdziesiat szesc sztuk (po cholere nam tyle kobr?) i nie wiadomo, co z nimi zrobic – zadne normalne zoo tego badziewia nie chce od nas wziac nawet za doplata, bo zeby miec kobry czy inne jadowite, trzeba miec w zanadrzu i surowice przeciwko ich jadowi, a surowica pochlania miliony zlotych. No,setki. I trzeba je wszystkie karmic,sprzatc i w ogole, a sprobuj wlozyc reke do klatki z siedemdziesiecioma szescioma kobrami. No wlasnie. Gdybysmy nie byli ogrodem zoologicznym, moglibysmy przechandlowac pare kobr fakirom, ale zadne szanujace sie zoo niczego sprzedawac nie moze – takie sa zasady i przepisy miedzynarodowe. Toniemy wiec w powodzi wezy, a Kierownik gadziarni jest znienawidzony przez pracownikow, miedzy innymi za to, ze rozmnaza te gady bez opamietania. Wszystkie zniesione jaja sa pieczolowicie umieszczane w inkubatorze i tam wysiadywane przez Kierownika. Odbieglam od tematu. Ten-Ktorego… jest zatem na kazdym moim obchodzie i podwaza kazda diagnoze, opinie tudziez ordynacje lekow. Podwazal. Do dzis. Wpis W Ksiedze brzmial: zolw morski karetta – nie je. I dopisek Kierownika: Jest bardzo cenny, to najstarszy zolw w Polsce. Chce byc przy badaniu. Coz, Polska to wolny kraj, kazdy moze chciec. Patrycja wzruszyla ramionami, czytajac podkreslone na czerwono slowo. Nim bedzie miala nad glowa upierdliwego piaskowego dziadka, musi sie przyjrzec bezcennemu zolwiowi w samotnosci. No, ostatecznie, w towarzystwie Agi. Aga to rowna babka, szczegolnie jak niosla Patrycji do ambulatorium przez cale zoo weza owinietego wokol ramienia, wzniecajac poploch wsrod zwiedzajacych. We dwie stanely przed akwarium z zolwiem, ktory wolno i majestatycznie plywal za pieciocentymetrowa szyba to wte to wewte, –Nie je od kilku dni – zagaila Aga. –Nooo… – mruknela Patrycja, doglebnie badajac zolwia oczyma przez owa szybe. –Zdechnie, jak nie zacznie jesc. –Nooo… –Sama tez bym przestala zrec i zdechla, gdybym miala plywac w takich zlewkach. –No? – Pani doktor nagle sie ozywila. Kazde swiatelko w tunelu, ktore rozjasniloby pomrocznosc jej umyslu, bylo cenne i pozadane. Kazda wskazowka mogla poprowadzic do zwyciestwa. – Co masz na mysli, mowiac "zlewki"? –To zolwie akwarium jest strasznie duze, jak widzisz. Wymiana wody na czysta, dosalanie jej, odpienianie i tak dalej kosztowaloby majatek, wiec przy okazji wymiany w akwariach morskich, zlewamy ja z tamtych akwariow do karetty, a w nich wymieniamy na nowa. I mamy polowe kosztow z glowy. –A zolw karettuje w zlewkach i wlasnie oglosil strajk glodowy – podsumowala Patrycja. –Nooo… Ha! Mialam rozpoznanie: zatrucie czymstam (zeby ladnie wygladalo nagryzmolilam cos po lacinie, tylko nieczytelnie). W zaleceniach dla gadziarni wpisalam: wymieniac wode na CZYSTA (tu podwojne podkreslenie). I zaczelo sie pieklo. Najpierw wezwal mnie na dywanik Ten-Ktorego- NiktNie-Lubi, by zapytac, czy wiem, co pisze, na jakie koszty narazam jego dzial, i czy rzeczywiscie zbadalam pacjenta na tyle dokladnie, by ordynowac takie zalecenia. Hmm… Zwykle wiem, co pisze, bo pisac zaczelam wczesnie – gdzies kolo piatego roku zycia – koszty mnie nie interesuja, tylko zdrowie powierzonych mi zwierzat, a pacjenta zbadalam dokladnie, naocznie i przez szybe. Sama z siebie poszlam na dywanik do Plamy i mowie mu: –Jesli karetta nie bedzie miala czystej wody – zmieni sie w karawwan. O dziwo, po raz pierwszy nie zyskalam poparcia. Wiecej: zostalam wezwana na dywanik do Dyrektora, ktory probowal mi delikatnie wyjasnic, jak wysokie sa koszty wymiany wody w przeogromnym akwarium zolwia morskiego. Amre, bylbys ze mnie dumny. Postawilam sie szefowi rownie delikatnie: przeprosilam go na chwile, przytargalam z gabinetu Plamy Ksiege leczenia zwierzat, otworzylam na wpisie z niejedzacym zolwiem, drukowanymi literami w rubryce "zalecenia" wpisalam: WYMIENIAC WODE NA CZYSTA, po czym przystawilam pieczatke i podpisalam sie. I dopiero wtedy spojrzalam w oczy Dyrektorowi. –Powierzyl mi pan ponad trzy tysiace zwierzat. Odpowiadam glowa za ich zdrowie – rzeklam grobowym glosem. Kurcze. Balam sie jak wszyscy diabli, ze facet wywali mnie z hukiem za tak demonstracyjne sprzeniewierzanie sie jego woli, ale – kocham go! – on usmiechnal sie i rzeki: –Racja, pani doktor. I srodki finansowe na odsalanie, czy tam dosalanie, zostaly skads wytrzasniete. Efekt: dzisiaj karetta zaczela jesc, a Kierownik po raz pierwszy spojrzal na mnie z niechetnym uznaniem, Twoja kochajaca Anaela Patrycja pieczolowicie zlozyla kartke na cztery, wsunela do pieknej ozdobnej koperty, oblizala brzegi, krzywiac sie nieco (doprawdy, powinni stosowac smaczniejsze kleje w tych ekskluzywnych papeteriach!) i zakleila list. Amre. Skrytka Pocztowa 34. 07-746 Lublin – zaadresowala i przyjrzala sie swemu dzielu z ukontentowaniem. Oczywiscie, pod skrytka pocztowa numer 34 nie kryl sie zaden Amre, bo ten istnial jedynie w Patrysinych snach i na kartach ukochanych ksiazek, jednak sam adres i odbiorca nie byl li tylko wytworem wyobrazni. Ktos Patrycji bliski odbieral te listy i zapewne czytal. Nigdy nie spotkala tego kogos. Nie wiedziala, jak wyglada. Nie wiedziala, w jakim jest wieku – skrzetnie ukrywal wszelkie informacje o sobie. Rownie dobrze mogl miec lat dwadziescia, jak szescdziesiat. Patrycja mogla wiec sobie wyobrazac odbiorce listow, jak chciala. A chciala jako Czarnego Ksiecia na wspanialym, czarnym jak zrenica oka rumaku – tak jak on sam opisywal w swych ksiazkach mrocznego bohatera: Amrego Shanona. Tak jak on opisywal… Bo wlasciciel skrytki numer 34 byl pisarzem. Dobrym pisarzem. Najlepszym. Holender stanal przy stole, na ktorym od wczoraj lezal zwitek banknotow. Przypominaly mu o porazce, jaka poniosl w starciu ze znienawidzonym rywalem. Przypominaly o ponizeniu. Pozbyc sie tej forsy! – to byla pierwsza mysl, jaka przyszla mezczyznie do glowy. Oddac Dziadkowi czy ko- mukolwiek! Wzial pieniadze do reki i wtedy wypadla spomiedzy nich zlozona na czworo karteczka. Mimo ze parzyla go w palce, rozwinal i przelecial ja wzrokiem. Ja, nizej podpisany, przyjalem 5000 zl (slownie: piec tysiecy zlotych) zaliczki od Haliny Marynowskiej za uslugi Lukasza Rowinskiego. Artur Herc. Za uslugi Lukasza Rowinskiego… Holender prychnal pogardliwie. Wspomniany Lukasz R. swiadczyl tylko jeden rodzaj uslug – pieprzona meska dziwka! – zgrzytnal zebami. Poplatny zawod, swoja droga Ciekawe, ktora to za owe "uslugi" gotowa byla zaplacic az piec tysiecy. Musiala byc ulomna jakas. Albo dwa razy starsza od Dziadka. Albo bardzo, bardzo zakochana w pieprzonym Lukaszku. A ten caly Arturek tez nie lepszy, robi widac za alfonsa. Dwa bydlaki – jeden gorszy od drugiego. Usiadl ciezko za stolem, pochylil glowe i wczepil palce we wlosy. Za spokojnie mu sie zylo ostatnimi czasy. Powoli zapominal o przeszlosci. Przestal byc czujny. Az teraz przeszlosc wrocila i uderzyla wen z cala moca strachu, rozpaczy i bezsilnosci. Komorka zaspiewala swoja melodyjke. Zerknal na wyswietlacz i odebral. –Slysze po glosie, ze czyms jestes zafrasowany, przyjacielu. – Rozmowca bezblednie wyczul jego nastroj. –Lukasz mnie odnalazl – odmruknal Holender. – Bedzie sie mscil. –Ma za co? Przeciez to on zniszczyl zycie tobie i Jasce, a nie na odwrot. –Byl tu wczoraj. Szantazowal mnie. Czyni zakusy na pania doktor o imieniu Patrycja. Tylko tyle z jego wywodow zapamietalem. Mowi ci cos to imie, Andrzeju, prawda? –Mowi-odparl krotko zapytany. – Jest lekarzem w zoo. –Wlasnie. –Musimy ja chronic… –Nie! Nie chce sie w to mieszac! Nie chce nic wiedziec! Mam wyrok w zawiasach, o czym to bydle, pierniczony Lukaszek, doskonale wie! –Gabrysiu, spokojnie! – zmitygowal go tamten. – Ponosi cie wyobraznia! To nie powiesc fantasy… Pania doktor mam pod opieka. Nie spadnie jej wlos z glowy. –Lukasz nie siega po jej wlosy. – Gabriel zasmial sie ponuro. – Jeszcze jedno: niejaka Halina Marynowska zaplacila calkiem niedawno piec tysiecy za jego uslugi. Mam przed soba pokwitowanie. I nie ponosi mnie wyobraznia! –Moze trawnik jej skosil… –Nago chyba. Z kokardka na… wiesz czym. Rozesmiali sie obydwaj, a Gabriel poczul, ze ciezar na piersiach nieco zelzal. –Czy podziekowalem ci kiedykolwiek za wyciagniecie pomocnej dloni, gdy wszyscy sie ode mnie odwrocili? – zapytal rozmowce. –Owszem. Jezeli mnie pamiec nie myli – w kazdej ksiazce. Dzien pojasnial. Zza chmur wyjrzalo slonce. Holender przyczesal wlosy i uznawszy, ze uczynil zadosc przyzwoitosci, ruszyl ku wsi. Lukasz nie Lukasz, jesc trzeba… "W Chatce Wiedzmy zamieszkala mloda sliczna dziewczyna, zaopiekuj sie nia". "Piec tysiecy za uslugi". "Jest lekarzem w zoo", takie mysli paletaly sie Gabrielowi po glowie, gdy zblizal sie do Chatki. Juz z daleka widzial, jak domek szpanuje nowym makijazem: dachowka lsnila ceglasta czerwienia, ramy okien kluly w oczy biela, okiennice zielenia. Na podworku zas krolowal swiezo wypucowany ford z warszawska rejestracja. Dziewczyna, ktora dziadek wczoraj polecil jego opiece, nie dosc, ze "urocza", musiala byc takze bogata. Tym bardziej jej nie lubil… Kolejna zblazowana warszawianka letnisko na zapadlej wsi znalazla i bawic sie w dziouche w wianku na glowie bedzie. Holender wzruszyl ramionami. Nic mu do tego. Niech biega switem po rosie i zapalenia korzonkow dostanie. Zatrzymal sie przed furtka by rzucic okiem na mosiezna tabliczke: PATRYCJA MARYNOWSKA LEKARZ WETERYNARII Rozwinal pokwitowanie znalezione w pliku banknotow. Tu Halina Marynowska, a ta Patrycja Marynowska. Moze pani Halinka to jakas dobra ciocia, wynajmujaca meska dziwke dla siostrzenicy, zeby jej sie na wsi me nudzilo? Pieprzyc to! Niech sie obie kochaja z Lukaszkiem do utraty tchu! Przypomniawszy sobie prosbe Dziadka: "chron ja", Holender wzruszyl ramionami. Kogo tu ponosi wyobraznia? Przede wszystkim musi chronic siebie i trzymac sie od calej intrygi z daleka. Jak dla niego pani doktor moze sie za pieniadze cioteczki cieszyc Lukaszkiem do woli – seksu nigdy za wiele. Usmiechnal sie, ale w tym usmiechu byl smutek. Tak Bogiem a prawda byl pewien, ze Lukaszkowi i tajemniczej pani Halince nie chodzi o dogadzanie komukolwiek. Przeciwnie: owa Patrycje usiluja w cos wrobic, ale… to sprawa tych trojga. On nie zamierza tym razem mieszac Lukaszkowi szykow. Juz wystarczy, ze mu kradna konia i strasza podpaleniem. Mial minac domek i ruszyc w dalsza droge, gdy z ogrodka dobiegl go cichy spiew… Dziewczyna, wygladajaca raczej na uczennice liceum niz pania doktor, nucac milym dla ucha, dzwiecznym glosem Laly, aj mister laly, mydlila., krowe. Dzersejka, znana w calej okolicy z podlego charakteru, stala nad podziw spokojnie, wsluchana – tak jak teraz i on – w aj hew nolbady ool majn ooooooln. Dookola unosil sie zapach truskawkowej piany. Holender sporo niecodziennych zjawisk widzial w swoim zyciu, ale czegos takiego -jeszcze nigdy. Patrzyl wiec jak urzeczony i na zwierze, i na dziewczyne, gdy parskniecie konia – jego Ofira! – kazalo mu sie odwrocic. Lukasz z wysokosci konskiego grzbietu syknal cicho: –Wara ci od niej! Holender zmruzyl oczy: –A co? Boisz sie konkurencji? Tamten skrzywil usta w kpiacym usmiechu: –Nie jestes dla mnie zadna konkurencja, przyjacielu. –Nie jestem twoim przyjacielem! – W glosie Holendra zabrzmialy pierwsze pomruki furii. –Jestes, jestes. Koniem sie dzielisz. O, patrzusmiech stal sie jeszcze bardziej jadowity – jest i nasza wspolna narzeczona… – Wskazal przyczajona pod plotem postac. Holender spojrzal w tamtym kierunku. Janka kulila sie pod plotem, patrzac to na Lukasza, to na Holendra, to wreszcie na Patrycje ogromnymi, blekitnymi jak niebo nad Poczekajka oczyma. Oczyma, w ktorych czail sie obled. I nienawisc. Palaca, bezgraniczna nienawisc. Chorobliwie blada i wychudzona twarz szpecilo to samo uczucie, ktore plonelo w podkrazonych oczach. Paznokcie palcow, to wczepiajacych sie w sztachety plotu, to znow gladzacych je, poobgryzala do krwi. Zrobila krok ku Lukaszowi. Ten zimno spojrzal na dziewczyne. Skulila sie jeszcze bardziej. –Daj jej spokoj. – W glosie Holendra brzmiala prosba. – Jest chora. –Janka to twoj problem, nie moj, stary. Ja mam urocza pania doktor i radze nie wchodzic mi w droge, bo… Nie musial konczyc. Holender przygarbil sie, jakby mu nagle przybylo lat, i odwrocil w strone Janki, ale jej juz tam nie bylo. Zniknela tak cicho, jak sie pojawila. I on ruszyl wiec swoja droga, nie ogladajac sie juz ani na ofiare zajeta myciem krowy, ani na drapieznika ku niej zdazajacego. Jedynym pocieszeniem byl trabant listonosza, ktory wlasnie podjechal z trabieniem pod Chatke, ploszac Ofira. Kon poniosl jezdzca w sina dal i tym razem to twarz Holendra wykrzywil usmiech ponurej satysfakcji. Edzio Listonosz podal Patrycji list zaadresowany ele- ganckim, staroswieckim pismem, i nie kwapil sie do odejscia, ciekaw, co jest w srodku. Oparl sie o plot i zajrzal Patrycji przez ramie. Dziewczyna obrocila koperte nie bylo nadawcy. Dziwne. Nie spodziewala sie korespondencji. Matka sie do niej nie odzywala, Hanka nie umiala pisac. Odrecznie, oczywiscie. Maile wychodzily jej calkiem zgrabne. Otworzyla koperte. Karta tarota, tyko jedna, niemal parzyla w palce. Patrycja spojrzala na rewers i upuscila ja z cichym okrzykiem. Karta ta byla najgorsza w calej tali. Gorsza nawet niz karta smierci. Pochylila sie. wpatrzona razem ze zdumionym listonoszem w rysunek Szatana trzymajacego na lancuchu dwoje nagich kochankow, gdy parskniecie konia kazalo im podniesc wzrok. Przy plocie stal… Lukasz! Serce zamarlo Patrycji w pol uderzenia, a na policzku wystapil rumieniec. Natychmiast zapomniala o karcie, odruchowo przygladzajac sukienke, zolta jak wyklute przed chwila kurcze. Oto znow miala przed soba ksiecia ze swych snow, niedbale dosiadajacego bialego rumaka. Jedna reke wsparta mial o lek, druga skierowal konia ku furtce. Zeskoczyl na ziemie i podszedl blizej. Tym razem mial na sobie blekitna koszule i sprane dzinsy. Pieknie mu w nich bylo, Patrycja kiwnela mu glowa na powitanie i-co ty znowu robisz, Patrycjo droga!? – zwiala do ogrodka. Tam. udajac, ze nic to, dzien jak co dzien – rano dojenie ogrodka, w poludnie pielenie krowy – oddala sie przerwanej czynnosci, ktora bylo mydlenie Wiedzmy truskawkowym plynem do kapieli dla niemowlat. Siegnela po rozowa butelke. Reka trafila na nicosc. Krowa zas spojrzala na wlascicielke wielkimi zdziwionymi oczyma Z nozdrza zwierzecia uniosla sie banka mydlana. A potem druga. –Wiedzmo, jestes debilka – oznajmila uroczyscie Pat- rycja. Slodka na pierwszy rzut oka dzersejka okazala sie upiorem, z satysfakcja pozerajacym wszystko, co niejadalne (telefon komorkowy: sztuk 2; trzepaczka druciana: pol sztuki – sama raczka; kalosze: sztuk 3 – jak na razie; sznur do bielizny: 3 metry + spinacze: ilosc nieodgadniona). Patrycja pobiegla do kuchni, siegnela na polke z lekami po jakis odpieniacz i, odwrociwszy sie na piecie, wpadla na Lukasza. –Dlaczego przede mna uciekasz? – Stal oparty niedbale o framuge, przyzwyczajajac wzrok do panujacego w sieni polmroku. –Uciekam? Nie, no skad! – Patrycja rozejrzala sie zrozpaczona, szukajac tematu zastepczego. – Wiedzme Zosie kapie. Gdziezbym tam uciekala… Mezczyzna zrobil dwa kroki i juz stal przed nia za- gradzajac droge. –Nie boj sie mnie – wymruczal pieszczotliwym glosem, odgarniajac z czola dziewczyny kosmyk wlosow. – Zostaw krowke niech schnie na sloncu, i jedz ze mna. Przyrzekam, ze nie zwiode cie na manowce. Juz to zrobiles, pomyslala Patrycja. –Tylko krotka konna przejazdzka. Na lake i z powrotem. Nie wjedziemy nawet do lasu, zebys nie czula sie zagrozona. –Nie czuje sie – szepnela. Nie no, w ogole! – Na lake i z powrotem? –Przyrzekam, Patrycjo. – Musnal ustami jej dlon. Samo to sprawilo, ze dziewczynie zmiekly nieco nogi. Ale zaraz wziela sie w garsc i dzielnie pozwolila sie wsadzic bokiem na grzbiet Ofira. Lukasz usiadl za dziewczyna objal ja w pasie i mocno przycisnal do siebie. Cmoknal na zwierze, a ono ruszylo zwawym stepem. Patrycja skrzywila sie mimowolnie, a mezczyzna natychmiast zauwazyl zmiane na jej twarzy. –Nie podoba ci sie spacer, ksiezniczko? Miala dzielnie zaprzeczyc, ze skad, bardzo sie podoba, jest tak romantycznie i w ogole, ale – znow sie krzywiac – pokrecila glowa. –Przepraszam-probowala sie usmiechnac-ale lek tak mi sie w pupe memilosiernie wzyna, ze dlugo nie wytrzymam. A gdy pomysle, ze zechcesz ruszyc klusem, czy – nie daj Boze! – galopem, chce mi sie krzyczec. I to nie z rozkoszy. Milczal chwile, a potem wybuchnal szczerym smiechem. Smial sie tak dlugo, az w koncu do niego dolaczyla, a potem posunal sie nieco do tylu, by "branka" mogla wygodnie sie umoscic. Teraz, siedzac tak blisko, czula nacisk jego ciala, czula cieplo bijace od opalonej na braz skory. Wdychala zapach wody po goleniu, mily zapach swiezo zdjetej ze sznura koszuli, zapach dymu z ogniska zaplatany we wlosy i wonte najtrudniejsza do uchwycenia – prawdziwego mezczyzny, zdobywcy, dzikiego drapieznika, od ktorej zakrecilo jej sie w glowie tak, ze musiala zamknac oczy i… przylgnac do jezdzca calym cialem. W jej podbrzuszu rozlalo sie bolesne goraco; on tez zareagowal na te bliskosc -jak to prawdziwy mezczyzna. Na policzki Patrycji wystapil rumieniec zawstydzenia. Ukryla twarz na jego piersi, ale on na to nie pozwolil. Uniosl twarz dziewczyny pod brode i szepnal: –Jestes taka sliczna, gdy sie rumienisz. Nie ukrywaj sie przede mna. – Jego usta lekko jak skrzydlo motyla musnely usta dziewczyny. Dlon wsunela sie we wlosy i… Patrycja gwaltownie cofnela usta. odtracila dlon i – nie namyslajac sie dlugo, no dobrze, zupelnie bezmyslnie – zeskoczyla na ziemie. Byl to karkolomny skok, bo Ofir nalezal do roslych ogierow. Patrycja jeknela tylko i chwycila sie za zwichnieta kostke Lukasz sciagnal wodze i zeskoczyl na ziemie. –No i po co to bylo? Wystarczylo slowko "nie". – Pokrecil glowa, biorac Patrycje na rece i przytulajac ja Zamrugala, strzepujac z rzes lzy. – Zaniose cie do domu. –Ja nie placze z bolu. – Sprobowala uwolnic sie z jego ramion, ale trzymal ja mocno. – Ja… ja nie wiem, co sie ze mna dzieje. Ja nie jestem soba. Pusc mnie, prosze. Gdyby w tym momencie spojrzala w gore, przerazilby ja grymas wscieklosci, ktory zeszpecil piekna twarz Lukasza. O taaak… Byl wsciekly! Tak doskonala okazja na romantyczne tete-a-tete, a ona – ta cholerna dziewucha – ja zniweczyla. Ile bedzie siedzial na tym zadupiu, co?! Jak dlugo jeszcze bedzie sie mizdrzyl do nawiedzonej weterynarki, zamiast balowac na salonach stolicy?! W ulamku sekundy opanowal mimike, bo "nawiedzona weterynarka" wlasnie podnosila nan oczy zranionej lani. Usmiechnal sie do nich czule… –Chodz, mala ksiezniczko, zawioze cie do domu. –Nic, nic, dziekuje! – Wyswobodzila sie stanowczo z jego ramion. – Wroce sama! – Skrzywila sie lekko, stajac na uszkodzonej konczynie i prawie biegiem pokustykala w strone Chatki. Wieczorem kostka miala sie duzo lepiej. Tak prawde mowiac, caly czas miala sie zupelnie dobrze, bedac tylko wymowka, by nie jechac z Lukaszem na lake. By nie byc z nim sam na sam ani minuty dluzej. By nie tracic niemal przytomnosci z rozkoszy, od dotyku jego rak i ust. Tylko dlaczego, na bogow?! Dlaczego tak bronila sie przed mezczyzna swoich snow?! Bo nie jest jego godna. Bo niemozliwe, by zainteresowanie mezczyzny bylo szczere. Nie nia. Nie Patrycja M. Ot, co! Stanela przed lustrem i przyjrzala sie sobie krytycznie. "Wlosy koloru dojrzalego kasztana. Moglyby byc nieco dluzsze. Najlepiej do pasa. Jak to pisza w powiesciach: ukladajace sie w miekkie fale albo splywajace ciezkimi puklami na plecy. Kupa. Siegaly zaledwie do ramion, bo aa hodowanie dluzszych nie miala cierpliwosci. Oczy. Niby ladne, o dlugich czarnych rzesach. Kolor teczowek byl jednak taki… niezdecydowany. Ani zielone, am zlote. Kocie. Albo wiedzmie, jak to ktos kiedys okreslil. Z rosnacym niezadowoleniem przyjrzala sie swojej figurze. Byla za chuda Wlasciwie nic nie miala przeciwko swojej wadze – lubila czuc sie lekka – ale w niektorych hmm… miejscach… moglaby byc obficiej wyposazona przez nature, zamiast -jak to kiedys okreslil Artur na studenckim basenie: "Ales ty oscista; masz zebra jak puszka sardynek". Romantyk jeden. Usmiechnela sie mimowolnie. O taak. usmiech ma ladny. Moze wlasnie on spodobal sie ksieciu na bialym koniu? Bo co innego moglo przyciagnac do niepozornej Patrycji takiego faceta jak Lukasz? No wlasnie, czym go zainteresowala? Moze miec kazda dziewczyne, jakiej zapragnie, a pragnie najwidoczniej jej – Patrycji Marynowskiej! "Za duzo myslisz, ktos jej kiedys powiedzial. Poddaj sie intuicji i plyn, miekko kolysana na falach uczucia". Lukasz – Amre? Amre – Lukasz? Nie podjechal pod Chatke tak jak w wizji – podszepnal glos zdrowego rozsadku, o ile zdrowy rozsadek mogl wypowiadac sie na temat wizji wszelakich. Ale wizja moze sie mylic. Moze ja zmacic rodzace sie wlasnie uczucie. Mala, cicha nadzieja… –Artur, w morde, ja sie wycofuje – to byly pierwsze slowa, jakie wywarczal do sluchawki. – Bierz kesz, poki go nie wydalem, i spadaj razem ze swoja Pipi. Ja sie poddaje. Ona nie dosc, ze jest dzika, to jeszcze zupelnie popieprzona! Wyglada na to, ze zostanie w tej zapadlej wsi do usranej smierci. A ja tu dlugo nie wytrzymam, juz mnie dupa od siodla rozbolala! Gdybym mial polowac na nia w Warszawie, to prosze bardzo, moglibysmy sie zalozyc o skrzynke piwa, ze w tydzien bedzie moja, ale tutaj? Ja nie mam nawet HBO! Po drugiej stronie Artur usmiechnal sie ze zlosliwa satysfakcja. Mowil, ostrzegal, ze Pipi nie jest pierwsza lepsza napalona krowa, ktora poleci na wdzieki Lukaszka. Ale nie! Ten w calym swym zadufaniu nie sluchal i potraktowal ja wlasnie jak pierwsza lepsza. Pociagnal lyk whisky prosto z gwinta. Nie ma to jak dobry alkohol i szybka kobieta. Czy moze na odwrot? –Co?! – krzyknal do sluchawki, bo pograzony w dywagacjach na temat alkoholu i kobiet chyba zle uslyszal. –Potrzebny mi jestes na gwalt – powtorzyl wolno Lukasz. Nawet przez telefon slychac bylo w jego glosie powstrzymywana furie. –Bedziesz mnie… gwalcil? – Artur wybuchnal smiechem. –Nie ciebie, stary, nie ciebie… ROZDZIAL VI O zaginionej kobrze z dwunastki, wypadku, co nie do końca był wypadkiem, i bandziorze po Poczekajce grasujacym Najdrozszy Amre! Alez sie dzisiaj dzialo… Main Gott, jeszcze teraz, gdy sobie przypomne, to jednoczesnie chce mi sie smiac i mam dreszcze. Czarny kot lezal wyciagniety na rozgrzanym piasku, mruzac w sloncu oczy. Wydawal sie nie zwracac uwagi na otoczenie, jednak koniuszek ogona, uderzajacy rytmicznie o piasek, przeczyl tej pozornej drzemce. Czarna pantera – jak zwykle pluca, tak wlasnie brzmial fachowy wpis skreslony reka Plamy, kierownika hodowli, w urzedowym dokumencie, jakim byla Ksiega leczenia zwierzat (zwana potocznie Ksiega skarg i za- zalen). Westchnela. Jaga-jej ulubienica – znow miala zapalenie pluc… Teraz Patrycja zdazala ku wybiegowi pantery, by potwierdzic precyzyjna diagnoze Plamy i zastanowic sie, jakim lekiem tym razem (a wyprobowala juz niemal wszystkie) bedzie do biduli strzelac. Przed klatka wielkiego kota siedzial nieznajomy mezczyzna szkicujac zwierze w rozlozonym na kolanach notatniku. To wlasnie on byl powodem tanczacego na piasku ogona. Dzikie koty nie znosily, gdy jakikolwiek czlowiek za bardzo sie nimi interesowal. Moglo to oznaczac tylko jednozastrzyk w pupe. Patrycja, nie chcac ploszyc ani mezczyzny, ani pozujacej do szkicu modelki, podeszla bezszelestnie i, wstrzymujac oddech, zerknela rysujacemu przez ramie. Kot na obrazku wydawal sie nie mniej zywy od tego w naturze. –Ladnie to tak zakradac sie od tylu? – zapytal nagle nieznajomy, nie odrywajac wzroku od kartki. Patrycja niemal podskoczyla. Koci ogon zamarl na moment, wygiety w znak zapytania. – Ponoc niezle pani sobie radzi z tym zwierzyncem. Andrzej bardzo pania chwali jako lekarza. – Mezczyzna nadal nie patrzyl na dziewczyne, a ona nie widziala nic oprocz czarnych dlugich wlosow zakrywajacych pol twarzy i gestej brody zakrywajacej pozostale pol. –Andrzej? Reka wrocila do szkicowania, koniuszek ogona do wybijania rytmu. –Dyrektor zoo. Jestesmy zaprzyjaznieni – wyjasnil nieznajomy. Wprawdzie Patrycja nie widziala jego oczu (Bogiem a prawda niczego procz gestwiny wlosow nie widziala), ale juz sam jego glos – gleboki, meski, nieco surowy-jej sie podobal. No i to, co wychodzilo spod jego palcow. Kreska cos mgliscie przypominala, ale nie miala teraz czasu na glebsze zastanowienie. –Kurcze, nie wiedzialam, ze Dyrektor w ogole mnie zauwaza, a tu prosze, nawet chwali… – zasmiala sie, szczerze uradowana. – A z rysowaniem radza sie pospieszyc. Zaraz bede do niej strzelac. – Wskazala czarna pantere. Ogon na slowo "strzelac" ponownie znieruchomial. Z gardla kota wydobylo sie gluche ostrzegawcze warczenie. –Juz prawie skonczylem Prosze sobie nie przeszkadzac. Coz. Nie to nie. Patrycja wzruszyla lekko ramionami. Nieznajomy, a raczej znajomy, tylko nie jej, a Dyrektora, nie zamierzal wchodzic w blizsza komitywe z jakas tam weterynarka, chocby poprzez przedstawienie sie. Gdzie tam przedstawienie sieuniesienie wzroku! Grzecznosci widac tu w zoo nie ucza. Gdy wrocila z Kuba i strzelba juz go nie bylo, natomiast czarna pantera… oszalala. Jeszcze wczoraj zgarnelaby szorstkim jezykiem zdzblo trawy spomiedzy Patrysinych palcow-za to miedzy innymi Patrycja Jage lubila, za radoche pasienia trawa ktorej widac wielki kot potrzebowal – dzis natomiast na widok Patrycji, Kuby i strzelby byla gotowa rozniesc klatke. Dziewczyna wcale sie jej nie dziwila, Jaga miala na- wracajace zapalenie pluc od dawna i co jakis czas dostawala serie zastrzykow (a igla strzykawki stosowanej u dzikich zwierzat byla naprawde gruba i jedynie osobniki o sklonnosciach sadomaso bylyby prawdziwie usatysfakcjonowane, dostajac nia strzal w cztery litery). Jaga mogla miec dosc. Patrycja tez miala dosc. –Wiesz co, Kuba – zmruzyla oczy, patrzac na miotajaca sie po klatce pantere i usilujacego wcelowac w nia pomocnika – nastepnym razem chce wiedziec, co tak naprawde lecze. Gdy tylko ja wyciagne z tego zapalenia podamy Jadze narkoze i zrobimy komplet badan. Lacznie z rentgenem. –Bedzie pani wiozla czarna pantera przez pol miasta? –Kuba nacisnal spust. Strzykawka smignela w powietrzu i wbila sie w zad zwierzecia, w ulamku sekundy detonujac swa zawartosc. W nastepnym ulamku zostala wyrwana z wsciekloscia i zmiazdzona w panterzych zebach. – Nastepna z glowy. Na same strzykawki wydamy fortune westchnal zootechnik. – Wracajac do tematu, bedzie pani jechala z nia do lecznicy? –Lecznica do nas raczej nie aparat rentgenowski znajdowal sie w klinice doktora Lewandowskiego, ktory przez dlugie lata zajmowal sie zwierzetami w zoo, ale z braku czasu i rozrastajacej sie prywatnej praktyki musial zrezygnowac z zoologicznych pacjentow. Nadal jednak sluzyl Patrycji pomoca i wsparciem w trudniejszych przypadkach. To wlasnie doktora Lewandowskiego stawial dziewczynie za wzor Ten-Ktorego-Nikt-Nie-Lubi, gdy chcial ja wkurzyc. –Ale sam dojazd w jedna strone zajmie z pol godziny – zaoponowal Kuba. – Jak amen w pacierzu zacznie sie nam wybudzac po drodze. Patrycja wiedziala, czego technik sie obawia. Dzikie koty, oprocz wielu innych wlasciwosci, rownie dziwnych, mialy i te, ze byly nieobliczalne i budzily sie z narkozy w zupelnie nieoczekiwanych momentach. Minute wczesniej znarkoryzowane tak, ze ani lapka, ani pazurkiem, juz za moment wstawaly zwarte i gotowe, by ruszyc w swiat i pozrec wszystko, co stanie na drodze. Patrycja doswiadczyla tego, gdy przenosili jaguara z jednej klatki (mieszczacej sie w jednym koncu ogrodu) do drugiej (mieszczacej sie w przeciwleglym koncu oczywiscie). Kot spal niczym niemowle, gdy kladli go na noszach i okrywali brezentem. Chrapal slodko przez wiekszosc drogi i nagle chrapanie przerodzilo sie w podnoszace wlosy na glowie warczenie. Patrycja, trzymajac dlon na klatce piersiowej zwierzecia, wyczula te wibracje – od koniuszkow palcow po cebulki wlosowe. –O kurna – sapnela. – Budzi sie! Czterej pielegniarze dzwigajacy stupiecdziesieciokilogramowego kota jak jeden maz puscili nosze i odskoczyli na bezpieczna odleglosc. Jaguar zaczal juz podnosic glowe, a cala kawalkada znajdowala sie posrodku Ogrodu. Nic, tylko zaraz zeskoczy z noszy i zwieje. A wtedy… Wtedy… bedzie… goraco. Na szczescie Patrycja trzymala w drugiej rece strzykawke z narkoza. Wbila sie, niemal nie patrzac gdzie, byle w kota, i zwierze po chwili opadlo na nosze. Mezczyzni tez opadli-na trawe – odetchnac sekundke po tych nieprzewidzianych atrakcjach, a potem niemal biegiem doniesli jaguara do nowego lokum i pozbyli sie ciezaru z wyrazna ulga. Teraz Patrycja, patrzac niewidzacym wzrokiem na Jage, zastanawiala sie, ile momentow grozy przezyja podczas usypiania zwierzecia, pobierania krwi, wiezienia kota na rentgen, przeswietlania go i wiezienia z powrotem. –Musze to zrobic – powiedziala. – Wkurza mnie to badanie przez kraty z odleglosci pieciu metrow. Chce wiedziec, co jej jest, i w koncu skutecznie Jage wyleczyc. Kuba wzruszyl ramionami, co znaczylo: ty tu jestes szefem, pamietaj, ze ostrzegalem. –Dobra. Ide na gady. – Spakowala torbe lekarska No co? – rzucila, widzac dziwny usmieszek na twarzy swego pomocnika. –Nic, nic. Niech pani patrzy pod nogi. Nim doszlam do herpetarium, ze trzy osoby uprzedzily mnie, z tym samym tajemniczym usmieszkiem, bym w gadziarni patrzyla pod nogi. Bylam coraz bardziej podekscytowana. Cos sie dzieje! Bedzie fajnie! I bylo. Do czasu. To znaczy nim dotarlam do progu, na ktorym zatrzymala mnie opiekunka jadowitych i – nieco bledsza niz zwykle – szepnela: –Pani doktor, prosze patrzec pod nogi. Zginela kobra. Stanelam jak wryta. –Jak to zginela? Zdechla?! –Zeby zdechla… Zniknela. W dwunastce brakuje jednej kobry. Rozejrzalam sie w panice, omiotlam wzrokiem sciany i sufit (zupelnie, jakby kobra mogla udawac Spidermana), po czym schylilam sie, by sprawdzic pod klatkami, czy tam nie czai sie gotowy do ataku gad. –Nie, nie, tutaj wszedzie szukalismy. Ma pani su- rowice? Cholera wie, pomyslalam brzydko. Przy moim szczesciu, jesli ta kobra ma kogos dopasc, to bede ja. Z ulga (pod pretekstem poszukania surowicy) pognalam do ambulatorium. Byla. Nawet nieprzeterminowana (surowica, nie kobra oczywiscie). Postanowilam przeczekac na zapleczu drapieznych, az znajda gada i dopiero wtedy zaczac obchod, ale gada nie znalezli – znalezli mnie. Kiedys wysle komorke w przestrzen kosmiczna… –Paprycja, my wylapiemy kobry z dwunastki, a ty zawieziesz je na rentgen. Okej? –Kurcze, a po cholere? Mam sprawdzac, czy me sa w ciazy, czy co? –Nieee, czy nie zezarly tej brakujacej. Aha, no jasne. Jak chcieli, tak zrobilam. Z fiolka suro- wicy w kieszeni i Aga, beztrosko wymachujaca trzema kobrami zapakowanymi do bawelnianych woreczkow, pojechalam na drugi koniec Zamoscia do zaprzyjaznionej lecznicy, na przeswietlenie. Rentgen byl zajety. Siedzialy jak na szpilkach w poczekalni, trzymajac na kolanach poruszajace sie niemrawo biale bawelniane wo- reczki. –Sluchaj, one nie uzra przez material? – zapytala szeptem Patrycja. –Co ty myslisz, ze ja kobry codziennie na rentgen targam? Pracuje na gadach miesiac dluzej od ciebie… – odparla Aga rowniez szeptem. – Spoko, dowiemy sie jak uzra Patrycja zbladla i polozyla "bagaze" na podlodze. –Bierz na kolana, bo zmarzna! – warknela Aga. –Juz wole zeby zmarzly… – odrnruknela Patrycja, ale poslusznie wziela kobry na kolanka. – Pamietaj: jezeli nagle wrzasne majtne kobrami o sciane i zaczne siniec, bedziesz miala trzy minuty na podanie surowicy. Potem padne trapem – dorzucila msciwie. –No, nie pocieszylas mnie tym, nie pocieszylas… Korpulentna niewiasta z lewej, tulaca kwadratowego ratlerka, pochylila sie z ciekawoscia ku siedzacym sztywno dziewczetom. –A co panie tu maja? Chomiczki? – Siegnela do tasiemki jednego z woreczkow, najwidoczniej chcac zajrzec do srodka. Patrycja oslupiala. Aga byla przytomniejsza – trzepnela pancie po rece i rzekla grobowym glosem: –Kobry, dobra kobieto, cholernie jadowite kobry. Szum rozmow ucichl jak nozem ucial. Ratlerkowa pani dwie dziewczynki z krolikiem i pan z rottweilerem gapili sie z otwartymi ustami to na Age, to na woreczki. Pancia nagle sie rozesmiala: –Dobry zart! Rozesmialy sie tez z ulga dziewczynki, krolik i pies. Tylko pan rottweilera nadal patrzyl na woreczki. –One… one pelzaja… – wyjakal nagle. – Chodz, Brutus! – poderwal sie z miejsca. – Zaszczepimy cie innym razem. Spiesze sie do pracy. –Filon wcale nie ma zapalenia gruczolkow – oznajmila pancia ratlerka, patrzac przed siebie, po czym wymaszerowala z poczekalni w slad za rottweilerem. –Ty nie idziesz dzisiaj na angielski? – Jedna z dziewczynek szarpnela druga za rekaw. –Ide! – Wstaly obie, ruszajac pospiesznie do wyjscia. –Ej, dzieciaki, krolika zabierzcie! – krzyknela za nimi Aga. – Ale wrazenie zrobilam – zachichotala, gdy poczekalnia zaswiecila pustkami. –Taa – odmruknela Patrycja, kladac woreczki na wolnym krzesle. – Szkoda, ze nie pomachalas im kobra przed nosem. Dopiero bys zrobila wrazenie. Kobra na zdjeciu wyglada jak ryba: takie zwiniete w precelek osci nawleczone na kregoslup. Zabij mnie, ale nie znalazlabym ani pluca, ani serca, ani nawet pojedynczej nerki (weze maja wszystkiego po jednej sztuce). W miejscu, gdzie normalne zwierze ma szyje, waz ma ogon, w miejscu, gdzie zwierze ma brzuch, waz ma nadal ogon; jak mozesz sie spodziewac: w miejscu, gdzie wszystko inne ma ogon, waz na szczescie tez ma ogon. Jedyne, co wypatrzylabym w tym czarno-bialym galimatiasie, to drugi waz. Niestety, szostej kobry – zaginionej w czelusciach ktorejs z tych pieciu – nie znalazlam. Musimy nadal patrzec pod nogi… Po drodze uslyszalam o wszystkich przypadkach ukaszen pracownikow przez jadowite weze. Raz, na przyklad, opiekunka jadowitych miala bliskie spotkanie trzeciego stopnia z grzechotnikiem. Gdy zawiezli biedaczke (razem z surowica) na pogotowie, pogotowie rozbieglo sie w panice po katach, a kobietka siedziala w poczekalni z puchnaca radosnie reka i odplywala w niebyt. Wreszcie Plama bohatersko podal biedaczce antidotum – myslisz, ze nie ma w tym nic bohaterskiego? Mylisz sie, Kochany, bo gdyby kobietka byla uczulona na surowice, zeszlaby smiertelnie, a Plama zaraz po niej – na zawal i wyrzuty sumienia. Coz, od jutra cwicze na ludzkich ochotnikach iniekcje dozylne i systematycznie sprawdzam termin waznosci surowic. Caly personel zas przeszukuje Ogrod, patrzac pod nogi. Za znalezienie zbieglej kobry-zywej lub martwej – wyznaczono nagrode: uscisk reki wdziecznych pracownikow. Twoja jak zwykle Anaelcia PS Wlasnie zadzwonila Aga. Musze strescic Ci te rozmowe, bo o malo sie nie posikalam ze smiechu. Aga: Paprycja, czy musisz miec badania z tych probek, co je dzisiaj do laboratorium wiezlismy? Ja: Musze. Aga: Czy to naprawde bylo cos waznego? Nie mozesz pobrac jeszcze raz? Ja: To byla watrobka malej alpaki, ktorej sie wzielo i zdechlo zaraz po urodzeniu. Cholera wie, co w niej siedzialo. Pobrac jeszcze raz nie moge, bo alpaka jest juz skremowana. Aga: Na krem ja przerobilas? (chichoczac glupio) Ja: Tak. Odmladza o dziesiec lat. Co sie stalo z probkami? Aga: Wiesz… Zaparkowalismy pod sklepem i podczas zaladunku materacow zgubilismy je. Ja: Materace? Aga: Nie! Probki! Ale sie nie irytuj! Znalezlismy… Ja: Uff… Cale szczescie. Aga: Nie ciesz sie jeszcze. Byly pod kolami naszego samochodu. Chyba po nich przejechalismy, jak Jozek cofal. Ja: (milcze). Aga: Jestes tam? Sluchaj, torebka sie troche rozdarla, ale watrobka alpaki nadal w niej byla, tylko… troche bardziej plaska. Wlasciwie to… no wiesz: calkiem rozplaskana. No dobra, bede szczera: w plynie. Zawiezlismy ja tam, gdzie kazalas, i kobietka w laboratorium dala slowo, ze cos z tego wykrzesze. Ale jak nie wykrzesze to…? Ja: (zwijam sie ze smiechu). I jak tu nie uwielbiac tej pracy? Wysiadla z samochodu, chichocac na wspomnienie rozmowy z Aga, i… siatka z zakupami wypadla jej z rak. Jeden z ludzi Fachowca malowal wlasnie jej ukochany domek na obrzydliwy musztardowy kolor. Sam Fachowiec, ktory zawsze zjawial sie w odpowiednim momencie, spojrzal dziewczynie w oczy z niemym uwielbieniem niczym wierny pies. –Co to za kolor?! – wybuchla Patrycja, gdy odzyskala glos. – Mial byc cieplozolty! –A jest cieplozielony. A co? Nieladny? – zmartwil sie, drapiac swoim zwyczajem po glowie. Nieladny?! Jest oblesny! Okropny! chciala zakrzyknac, ale sie pohamowala. Krzyk na nic by sie nie zdal. Juz to z Fachowcem przecwiczyla. Na tego faceta dzialala tylko lagodna perswazja okraszona uroczym usmiechem i trzepotaniem rzesami. Przynajmniej trzepotac rzesami sie nauczyla. –To ja pojade zamienic farbe – zaofiarowal sie po "zabiegu" trzepotania i okraszania – Nie, nie! Ja pojade! – Przestraszyla sie, ze wybierze kolor jeszcze gorszy. –Czy moge ci towarzyszyc? – uslyszala za plecami slowa wypowiedziane aksamitnym glosem. Odwrocila sie na piecie i az westchnela: tym razem-widocznie z powodu tropikalnego upalu – Lukasz mial na sobie tylko bryczesy. Jego wspaniale umiesniony tors byl nagi. Opalona na zloty braz skora opinala miesnie, sciegna i kosci. Na ciele mezczyzny nie bylo ani grama tluszczu. Pochylal sie ku Patrycji, wyraznie czekajac na odpowiedz, tyle ze dziewczyna z wrazenia zapomniala jakie bylo pytanie… Zapomniala, ze padlo jakiekolwiek pytanie. –Moge? – Usmiechnal sie. –Oczywiscie – odparla w ciemno. I nadal stala kontemplujac w niemym zachwyceniu ten przyjemny widok. –Jedzmy wiec – zaproponowal po chwili, mimo ze wrazenie, jakie wywieral na plci niewiesciej, zawsze sprawialo mu przyjemnosc. –Dokad? – zapytala ostroznie i w tym momencie ja olsnilo. – No tak, po farbe! – odrzucila do tylu wlosy (majac nadzieje, ze uczynila to w sposob naturalny i z niejaka swada) i ruszyla ku koniowi zujacemu galaz jabloni. –Moze samochodem? – zaproponowal Lukasz, z trudem utrzymujac powage. Patrycja zatrzymala sie w pol kroku. Przez jej glowe przelecialy setki mysli. Jedna z nich byla: No niee! Z takim facetem w jednym samochodzie? Jak ona to zniesie? Przeciez… przeciez… Zaciskala dlonie w piesci, by nie widzial, jak drza. Spogladala co chwila – ukradkiem, oczywiscie – na mezczyzne, sluchajac, jak opowiada o teatrze, filmie, telewizji… Byl znakomitym mowca. Moglaby sluchac jego glosu samego brzmienia – godzinami. To, ze mowil glownie o sobie, nie bardzo przejmujac sie niesmialymi probami Patrysinych zwierzen, bylo nieco klopotliwe – badz co badz, nawet najbardziej zakochana kobieta czasem chce pomowic zamiast posluchac – ale Patrycja na razie mogla sluchac bez konca. Sluchajac, wpatrywala sie z uwielbieniem w dlonie Lukasza o smuklych palcach i wypielegnowanych paznokciach spoczywajace na kierownicy forda. Prowadzil szybko i pewnie, jak przystalo na prawdziwego mezczyzne… Niechetnie odwrocila spojrzenie i skierowala je na droge. Daleko przed nimi jechal poboczem jezdziec na gniadym wierzchowcu. Jechal na oklep, lekkim galopem, prowadzac konia jedna reka, druga zwisala swobodnie. Trzymal sie na grzbiecie zwierzecia tak pewnie, jakby stanowil z nim jedna calosc – niczym centaur. Patrycja pokrecila z uznaniem glowa. –W zyciu nic widzialam lepszego jezdzca – rzekla z zachwytem. Lukasz poslal krotkie spojrzenie najpierw jej, potem nieznajomemu. –Holender – rzucil cicho dziwnym tonem. Myslala, ze zaklal, ale… –Uwazaj… – szepnal w nastepnej chwili. Spojrzala zdziwiona na twarz wykrzywiona nieprzyjemnym usmieszkiem. – Sprawdzimy, czy rzeczywiscie jest taki swietny. Podjechali do jezdzca, ktory nie zwrocil na nich uwagi, i w chwili, gdy mieli sie z nim zrownac… Lukasz zatrabil przerazliwie. Kon stanal deba. Jezdziec runal ciezko na ziemie. Pies, biegnacy do tej pory poboczem, rzucil sie przestraszony w bok, wpadajac wprost pod kola forda. To zadzialo sie tak szybko i niespodziewanie, ze Patrycja nie zdazyla nawet krzyknac. Pisk hamulcow. Gluche uderzenie o zderzak. " A to sukinsyn!" Lukasza. I ryk silnika samochodu przyspieszajacego gwaltownie. Dopiero ten ryk otrzezwil dziewczyne. –Cos ty zrobil?! Zatrzymaj sie! – krzyknela. Gdy to nie podzialalo, wrzasnela: – Stawaj! – i szarpnela kierownica do siebie. Samochod zatanczyl na jezdni. Znow pisnely hamulce, nastapilo wsciekle szarpniecie, po czym zapanowala martwa – tak, to adekwatne slowo – cisza. W jednej chwili byla na zewnatrz. W nastepnej biegla do podnoszacego sie wlasnie nieznajomego. Gniady kon pochylal sie nad swym panem, rzac cichutko. Dopadla mezczyzny. –Nic panu nie jest?! – Przerazonymi oczyma omiotla zakrwawiona twarz i przycisnieta do boku reke. –Neska. co z Neska? – wychrypial, wsparl sie na zdrowej rece i probowal podpelznac do nieruchomego psa. Patrycja rzucila sie ku zwierzeciu. Wielki kudlaty owczarek lezal na boku, piers unosila sie w szybkim, plytkim oddechu. Z rozbitego nosa ciekla krew. Dziewczyna spraw, dzila puls. Serce pracowalo. Widzac nadchodzacego niespiesznie Lukasza, warknela: –Przynies mi torbe lekarska. Jest w bagazniku. –Daj spokoj, Pati. Jedzmy stad, nim nas policja na- mierzy. Spojrzala na niego z niedowierzaniem. Nagle sie zreflektowal. Szybko przyniosl torbe. Siegnela do przegrodki z lekami. Podala psu srodek powstrzymujacy krwawienie i drugi – przeciwstrzasowy. Wbila sie dozylnie i podlaczyla psa do kroplowki. Lukasz obserwowal te zabiegi w milczeniu. Ranny mezczyzna rowniez. Pies poruszyl sie, zaskomlal i otworzyl oczy. Patrycja odetchnela gleboko i otarla lzy ulgi wierzchem zakrwawionej dloni. W tym samym momencie przypomniala sobie o nieznajomym. Przeniosla spojrzenie z owczarka na rannego. –Przepraszam – wyszeptala, klekajac przy nim, by pomoc mu wstac. Odtracil ja z furia. –Zaplacisz za to, suko – wysyczal. – Zrobilas to celowo! Chciala goraco zaprzeczyc, ale lzy w oczach mezczyzny sprawily, ze umilkla. –Nesia. Co z nia? Co z moim psem? –Jest troche potluczona. Jesli pan pozwoli, zabiore ja do domu i… –Nigdzie jej me zabierzesz! – syknal. – Nie tkniesz wiecej mojego psa! – Zdrowa reka siegnal do tylnej kieszeni spodni, z ktorej wystawala komorka i… z przeciaglym jekiem opadl z powrotem na piach pobocza. – Podaj mi telefon. – Potulnie wykonala polecenie, – Przywiaz konia do drzewa, sciagnij Neske z asfaltu i znikaj. Policze sie z toba pozniej. Z tym skurwysynem, twoim kochasiem, rowniez. – Zmruzonymi z nienawisci oczyma patrzyl na stojacego przy fordzie Lukasza, ktory jakby nigdy nie palil papierosa. W Patrycji wreszcie zawrzal sluszny gniew. –Po pierwsze: on nie jest moim kochasiem. Po drugie: to nie ja prowadzilam samochod i nie ja trabilam – to mial byc chyba glupi zart glupiego Lukasza. Po trzecie: nie zostawie pana, nim nie przyjedzie pogotowie. Po czwarte: mojej pacjentki rowniez nie zostawie. Pana do karetki z psem nie wezma. Z koniem rowniez nie. Siegnela do apteczki po bandaz. –Czy moge? – Wskazala zakrwawiona glowe i otarta do krwi dlon mezczyzny. Wzruszyl ramionami, co uznala za przyzwolenie. Opatrujac rane, zaczela sie tlumaczyc, mimo wrogiego milczenia: –Nigdy bym czegos takiego nie zrobila. Musi mi pan uwierzyc. – Podniosla na mezczyzne proszace spojrzenie, lecz odwrocil wzrok. – Prosze pozwolic zajac sie Nesia. Jestem dobrym lekarzem, zrobie wszystko… Moze to pieszczotliwe zdrobnienie, ktorym sam nazywal psa, sprawilo, ze twarz mezczyzny zlagodniala, –Wiem, ze jest pani dobrym lekarzem i ze zrobi pani wszystko. –Skad pan wie…? –Mamy wspolnych znajomych. Pomogla mezczyznie podniesc sie z ziemi i wtedygdy juz siedzial ze zwieszona glowa, oddychajac gleboko, by nie stracic przytomnosci – Patrycje olsnilo. O Boze! Ten glos! Te wlosy! Juz wiedziala, dlaczego nieznajomy wydawal sie jej przez caly czas nie do konca nieznajomym. Te on rysowal portret Jagi w zoo! To on przyjaznil sie z Dyrektorem! Przejechala przyjaciela szefa! To koniec. Straci ukochana prace… Lykajac lzy, wrocila do bandazowania rany na jego dloni. Z daleka dobiegl sygnal karetki. –Wystarczy. – Mezczyzna wyjal z rak Patrycji ban- daz. – Jesli nie chce miec pani prawdziwych klopotow, prosze wracac do samochodu i znikac. Zglosze sie wieczorem po psa. – Pokrecila glowa ani myslac zostawiac rannego, ale ton mezczyzny byl stanowczy. – Wieczorem przyjade po psa. Wtedy sie policzymy. – Serce Patrycji zamarlo na pol uderzenia, bo zabrzmialo to naprawde zlowrozbnie. Gdy usiadla obok Lukasza, ruszyl bez slowa Nie patrzac na dziewczyne, ujal jej zimna zakrwawiona dlon. –Moja dzielna samarytanka – wymruczal pieszczotliwie, ale wyszarpnela reke. Rzucil dziewczynie pytajace spojrzenie, ale ona patrzyla nieruchomym wzrokiem wprost przed siebie. –Przepraszam, Pati, nie wiem, co mi strzelilo do glowy. Milczala, majac w pamieci to dziwne slowo "Holender", ktore nie bylo przeklenstwem i ton, jakim Lukasz je wypowiedzial. Znal tamtego mezczyzne i chcial zrobic wlasnie to, co zrobil. –Dlaczego to zrobiles? Kim on jest? – zapytala. I w tym momencie zaczely drzec jej rece. Drzenie przeszlo na cale cialo. Po chwili dygotala, szczekajac zebami. –Co z toba?! – wykrzyknal, patrzac na nia raz po raz. –Nic. Szok ze mnie schodzi – wykrztusila z trudem pomiedzy szczeknieciami. Obejrzala sie na psa. Lezal spokojnie, oddychajac miarowo. Chyba spal. – Kim on jest? –To Holender. Nieciekawe indywiduum. – Lukasz sie skrzywil. – Nie lubia go w Poczekajce, oj nie lubia… –Mieszka w Poczekajce? Nigdy go nie spotkalam. W ktorym domu? – dopytywala sie. Szok powoli mijal. –Na Wzgorzu Wisielca. Nie widac z drogi. –Skad wiesz, ze go nie lubia i dlaczego? Odwrocil twarz do szyby, zeby nie widziala grymasu. ktory wykrzywil jego usta. Natychmiast jednak przywolal zartobliwy usmiech. –Ej, moja sliczna, chyba sie nie zakochalas w tym bandziorze? Slowo "bandzior" podzialalo na Patrycje jak zimny prysznic. Nie lubila, oj, nie lubila bandziorow wszelakich. I juz nie chciala wiedziec o wyzej wymienionym nic wiecej, ale… –Dyrektor nie przyjaznilby sie z bandziorem – rzekla cicho. – Co tamten zrobil, ze… Samochod zahamowal ostro. Byli pod Chatka. Lukasz, naraz bardzo chetny do pomocy, otworzyl tylne drzwi i chwycil owczarke za przednie lapy. –Ostroznie! – Patrycja dzwignela tyl zwierzaka. Otworzyla kopnieciem furtke. Poniesli psa do kuchni letniej przerobionej na prowizoryczny gabinet. Wtem brzeknela miska. Miska Pandy-psa. Kajtek, unoszac w pysku petko kielbasy, wymknal sie przez furtke. –Czemu objadasz moja Pande?! – krzyknela za nim dziewczyna. – Kradzione nie tuczy! Zajetej targaniem trzydziestokilogramowego pacjenta nie zastanowilo, skad w misce Pandy-psa mialaby sie znalezc kielbasa. Patrycja, jako zywo, jej tam nie wkladala. Gdy zlozyli juz Neske na poslaniu, Patrycja przywiazala kroplowke do wbitego w sciane haka. wyregulowala szybkosc przeplywu, sprawdzila stan pacjentki i wstala z westchnieniem ulgi: –Bedzie zyc. Lukasz objal dziewczyne wpol. –Wybaczysz mi ten glupi zart? – Zajrzal proszaco w zielone oczy. –Musze wrocic po konia. – Wywinela sie z jego ramion. – Gdyby ktos go ukradl, Holender chyba by mnie ukatrupil. Miala nadzieje, ze Lukasz zaoferuje pomoc – podjada oboje na miejsce wypadku i jedno z nich wroci samochodem, drugie wierzchem – badz co badz to on byl sprawca. Miala tez nadzieje, ze po drodze wypyta Lukasza jakie grzechy ciaza na sumieniu czlowieka nazwanego przezen bandziorem, ale obydwie nadzieje naiwnej Patrycji okazaly sie plonne. –Ja tez musze wracac. Mam spotkanie – rzekl, cmoknal oniemiala dziewczyne w policzek i juz go nie bylo. Dopiero po dlugiej chwili otrzasnela sie ze zdumienia i niedowierzania. Oraz rozczarowania Tak. Ten dzien byt dniem rozczarowan… A jeszcze sie nie skonczyl. Chcac nie chcac, przeszla te pare kilometrow sama – pare kilometrow szosa rozgrzana do czerwonosci! Gniada klacz o imieniu Asta byla stara jak wegiel kamienny, ale zadbana i odkarmiona. Bandzior czy nie, Holender dbal o swoje zwierzeta. Gdy zmordowana Patrycja do niej dotarla, ta lezala spokojnie w cieniu przydroznego drzewa, pogryzajac od niechcenia rosnaca bujnie trawe. Bez protestu wstala, pozwolila sie dosiasc i poprowadzic ku Poczekajce. Dopiero pod sam koniec wymuszonej przejazdzki stary kon pokazal, kto tu rzadzi: na rozwidleniu drog nagle sciagnal amazonke przez leb. Patrycja padla na wznak. Niby piach na drodze nie byl twardy, ale poczula ten upadek w kazdej komorce ciala. Kon spokojnie nad nia przeszedl. Spojrzal za siebie, jakby sprawdzal, czy byly jezdziec zyje, i poczlapal drozka skrecajaca w prawo – ku wznoszacym sie za lasem wzgorzom. Patrycja zas, wypatrujac gwiazd na slonecznym niebie, podniosla sie z trudem i jeczac, i klnac na przemian, powlokla do Chatki. Bol w krzyzu minal jak reka odjal, gdy ujrzala czekajacego pod furtka Dziadka z Kajtkiem na rekach. –Ratuj, wnusiu, Kajtka, bo cos zachorzal. – Staruszek wyciagnal rece, blagalnym gestem podajac Patrycji zwierze. Poszli razem do kuchni letniej, gdzie na widok Dziadka zawinieta w bandaze owczarka machnela ogonem. –O, Nesia! – zdziwil sie. – Co ci sie stalo, maluska? –Pochylil sie nad suka i z niezwykla nawet jak na niego czuloscia poczal gladzic ja po lbie. –Potracil…am ja niechcacy-wyjasnila Patrycja, czer- wieniac sie. Dziadek spojrzal na nia bystro. – Co jest Kajtkowi? – zapytala, zmieniajac temat. –Krwawi z przodu i z tylu – zafrasowal sie staruszek, pochylajac sie tym razem nad swoim wlasnym psem. Jakby na potwierdzenie jego slow chudym cialkiem psiaka wstrzasnely gwaltowne torsje. Patrycja zmarszczyla brwi. Raz, na szczescie tylko raz, spotkala sie z podobnym przypadkiem. Jesli rozpoznanie jest trafne… Bylo trafne. Kajtek odszedl zaraz potem i bylo to nielatwe umieranie. –Otruli mi Kajtusia… Patrycja, sama placzac z bezradnosci i zalu, patrzyla na rozpacz Dziadka. Trutka na szczury, ktorej psiak sie nalykal, nie dala pani doktor zadnych szans. Miala nadzieje, ze Dziadek to zrozumie. Nie rozumiala tylko, kto chcialby skrzywdzic ogolnie lubianego i szanowanego staruszka. Zaraz, zaraz… Kielbasa nafaszerowana trucizna pochodzila z miski.. Pandy! Patrycja krzyknela i poderwala sie na rowne nogi. Zajeta Neska i Kajtkiem, nie sprawdzila stanu swego wlasnego inwentarza! Jak szalona wpadla do domu i z naglej ulgi nogi sie pod nia ugiely. Panda-pies, pochylona nad miska, uniosla glowe i spokojnie pomachala do swej panci kikutem ogona. –Kajtek uratowal ci zycie. – Patrycja objela psa za szyje i wtulila twarz w miekkie czarne kedziory. – To ciebie ktos chcial otruc. To mnie ktos chcial skrzywdzic. Gdy wrocila, Aureliusz zdolal sie uspokoic. Nie patrzac na zwloki Kajtka przykryte recznikiem, glaskal w zamysleniu leb lezacej na materacu suki Holendra. –Teraz opowiedz mi, wnusiu – rzekl na widok nadal jeszcze bladej jak smierc Patrycji – skad sie wziela u ciebie Nesia i gdzie sie podziewa jej pan. –Och… – Patrycja znow poczerwieniala ze wstydu. Jechalismy z Lukaszem po farbe. I… Cos mu odbilo, zatrabil, gdy przejezdzal obok Holendra – tak go nazywa. Kon sie sploszyl. Holender spadl, a Nesia wbiegla pod samochod. Ja zajelam sie psem, Holendra zabralo pogotowie. –Pogotowie?! – Dziadek poderwal sie od stolu. – Jest ranny?! Potaknela, opuszczajac glowe. –Ciezko?! Co mowia lekarze? –Nie wiem. Nie zdazylam zadzwonic… Dziadek, juz bez zbednych slow, wzial od Patrycji komorke, wybral numer, zamienil kilka slow z lekarzem dyzurnym, podziekowal z usmiechem i, oddajac telefon, spojrzal na Patrycje z ulga wypisana na twarzy. –Nic mu nie bedzie. Stluczona glowa, zwichniety staw barkowy. Wychodzil z gorszych opresji. –Zlego zle nie wezmie – mruknela bezmyslnie. –Zlego?! – Brwi Dziadka poderwaly sie do gory ni- czym dwa biale golebie. –A ktoz ci powiedzial, ze zlego? –Och – Patrycja byla coraz bardziej stropiona – Lukasz nazwal go bandziorem. –No tak… Lukaszek…-Dziadek podrapal sie po brodzie. –A jest? – zapytala po dlugiej chwili milczenia. –Co? Kto? A, Gabrys? Bandziorem? – Staruszek usmiechnal sie i jednoczesnie przygarbil, jakby nagle poczul brzemie lat. – To czlowiek o zlotym sercu, ale… Poznasz go, to sama ocenisz. –Co z Neska? – To bylo pierwsze pytanie, jakie zadal Holender na widok Patrycji. – A z Asta? – Uspokojony zapewnieniem, ze z psem i koniem wszystko w porzadku, opadl na poduszki i przymknal oczy, najwyrazniej dajac do zrozumienia, ze audiencja skonczona. Dziewczyna, najwyrazniej nie rozumiejac aluzji, przysiadla na szpitalnym stolku. Przez chwile zbierala sie na smialosc, by zagaic rozmowe. Potem jednak zrezygnowala. Uniosla tylko wzrok, by przyjrzec sie "bandziorowi". Rzeczywiscie wygladal na bandziora. Pol twarzy zakrywala niechlujnie przycieta broda. Drugie pol – zwisajace w strakach wlosy – od dawna domagajace sie fryzjera. I szamponu. Szrama na policzku rowniez nie przydawala mezczyznie urody. Jedno ramie, opalone i muskularne, trzymal pod glowa. I to wszystko, co Patrycja zdolala stwierdzic, bo reszte zakrywala koldra. Dopiero gdy ponownie otworzyl oczy, zdziwiony ciagla obecnoscia nieproszonego goscia, cos drgnelo w sercu Patrycji. Nie, bandzior nie mialby tak dobrych, lagodnych oczu. Nie pytalby bez przerwy o psa. Nie kazalby znikac jej z miejsca wypadku, by ratowala wlasna skore. Byc moze cos przeskrobal, ale ktoz tak naprawde ma calkiem czyste sumienie? Byc moze nawet jest kryminalista – bylym kryminalista, skoro wyszedl na wolnosc – ale mial oczy dobrego czlowieka. No i reczylo za niego dwoch ludzi, ktorym Patrycja wierzyla bardziej niz samej sobie. Dziadek i Dyrektor. To wystarczylo. –Przynioslam panu ksiazke. Moja najukochansza Nie wiem, czy lubi pan fantasy, ale… – Wyciagnela don niesmialo Trzy barwy magii, zaczytane niemal doszczetnie. Holender wyciagnal powoli reke i wzial od Patrycji powiesc z dziwnym wyrazem twarzy. Na pewno byl zaskoczony, ale oprocz zdziwienia spojrzenie wyrazalo cos jeszcze. Rozbawienie? – Nawet jesli do tej pory nie czytal pan fantasy, prosze sprobowac. Jest genialna. –Dziekuje – mruknal, odkladajac ksiazke na stolik. – Jutro wychodze. Przyjde po psa. – Znow probowal odprawic dziewczyne. –Nesi jest u mnie calkiem dobrze. Nawet Panda- pies laskawie ja przyjela do stada. – Patrycja usmiechnela sie. – Prosze spokojnie zdrowiec. Bede pana odwiedzala. –Wolalbym… – Wolalbym, zebys dala mi swiety spokoj, pomyslal i zawstydzil sie nagle. Nie, az takim chamem, czlowieku, nie jestes. To nie wina tej dziewczyny, ze stanela miedzy toba a pierniczonym Lukaszkiem. – Wolalbym, by nastepnym razem uprzedzila mnie pani o wizycie. Ogarne sie troche. –Uprzedzam wiec: bede jutro. Ale nazajutrz lozko Holendra bylo puste. Neska biegla przodem przez laki. Mimo ze bardzo spieszylo jej sie do pana, przystawala czasem, ogladala sie na Patrycje, zawracala, obiegala ja dookola, jak przystalo na dobrze ulozonego psa pasterskiego i znow gnala przed siebie, szczesliwa. Panda-pies dreptala u boku swej pani z ozorem wywieszonym niczym rozowy krawat. Droga, w ktora wczoraj skrecil kon Holendra, pozbywajac sie przy tym balastu, prowadzila – jak to pani doktor wyjasniono – na Wzgorze Wisielca, zwane tak, odkad ktos sie kiedys tam powiesil – nieszczesliwie zakochany, a moze bankrut (Patrycja wolala wierzyc w to pierwsze), a ktore obral sobie za siedlisko Holender. Tfu. Faktycznie nie byl w Poczekajce lubiany. Dotarly – wszystkie trzy – na szczyt wzniesienia i wtedy zza sciany lasu ukazal sie… Patrycja westchnela oczarowana. Wiatrak byl piekny, po prostu piekny. Niebosiezne skrzydla, skrzypiac, obracaly sie powoli. Majestatyczne. Wyszczerbione przez wiatry i burze. Pokryte patyna czasu. Wspaniale. Patrycja podchodzila coraz blizej, zwalniajac kroku i coraz bardziej zadzierajac glowe. Milczala zachwycona. Nie, zly czlowiek nie moglby postawic czegos tak pieknego. Wiatr rozwiewal wlosy dziewczyny i szarpal sukienka. Powoli rozlozyla rece i zaczela pochylac sie tak, jak czynily to skrzydla wiatraka. Wolnosc… Wiara… Nadzieja… Zachlysnela sie tymi uczuciami, uniosla sie na ich skrzydlach az pod niebo. Byla tutaj, na swoim miejscu we Wszechswiecie. Miala cale zycie i caly swoj swiat u stop… Chatka i zoo – juz je miala. Amre – byl tak blisko – czula to kazda komorka ciala. Wtem psi nos szturchnal ja niecierpliwie w lydke. Tak. Poczula. Otworzyla oczy i spadla z niebios na ziemie. Przebudzenia bywaly bolesne. To bylo zimne i mokre. Stanela w progu, przyzwyczajajac oczy do mroku panujacego wewnatrz. Pierwsze, co rzucilo jej sie w oczy, to porzadek, tak niepasujacy do powierzchownosci wlasciciela. Parter byl rozlegla przestrzenia, oswietiona zaledwie malym okienkiem i drzwiami otwartymi na osciez. Jedynymi sprzetami w owym pomieszczeniu byly: stara kuchnia weglowa i przylegajacy do niej kaflowy piec, duzy stary debowy stol o wyszorowanym do bialosci blacie, cztery debowe krzesla i – zajmujacy przeciwlegly kat – stojak na siodla oraz wieszak na uprzeze. Na wyzsze pietra prowadzily krecone schody. Bedac calkowicie pod urokiem tego miejsca, ze wstrzymanym oddechem, ruszyla schodami na gore. Pokoj Holendra byl bardzo jasny. Slonce wdzieralo sie czterema oknami, wychodzacymi na cztery strony swiata. On sam lezal w lozu bolesci, pieszczac i tar- moszac swego owczarka, pies zas usilowal zrewanzowac sie panu tym samym. Mezczyzna mruczal milosne zapewne zaklecia, sunia skomlala w odpowiedzi. Poczuwszy czyjas obecnosc, Holender uniosl glowe i, zmieszany, odepchnal psa. –Miala pani uprzedzac – mruknal. I – Przeciez powiedzialam, ze bede jutro – odparla. I jestem jutro. – Zasmiala sie. Chcialam osobiscie odprowadzic psa i sprawdzic, czy jego wlascicielowi niczego nie brakuje. –Niczego, oprocz swietego spokoju. –Ja jednak, wprost proporcjonalnie do pana niecheci wobec mojej osoby, jestem zywo zainteresowana pana powrotem do zdrowia. Ponawiam wiec pytanie: czy moge w czyms pomoc? –Gdyby byla pani zainteresowana odwrotnie proporcjonalnie, szybciej wrocilbym do zdrowia. No, no, ten czlowiek nie dosc, ze ma poczucie humoru, choc stara sie go nie okazywac, to jeszcze czai matnie – zdziwila sie w duchu Patrycja. Skrzyzowala rece na piersi, by poczuc sie pewniej. –Herbata? Kawa? Obiad? Jadl pan cos w ogole? –W ogole czy dzisiaj? Jadlem. – Pospieszyl z od- powiedzia, nim ona sprecyzowala pytanie. – Naprawde me ma pani tutaj nic do roboty. Poza tym… – zawiesil glos. –Janka sie mna zajmuje. – Spojrzal ponad ramieniem Patrycji. – Janeczko, to jest pani doktor, ktora zajela sie Nesia. Patrycja obejrzala sie i mimowolnie cofnela o krok. Potem drugi. Janka stala tuz za nia. Przyczajona jak do skoku, z wyciagnietymi przed siebie dlonmi, ktorych palce to zwieraly sie, to rozwieraly – to chwytajac, to wypuszczajac ofiare. Oczy wypelnione miala po brzegi obledem i dzika nienawiscia. Patrycja wydala z siebie nieartykulowany dzwiek, po czym, nie zegnajac sie z gospodarzem ani z szalona gospodynia tego domu, wyminela Janke i pognala schodami na dol. Dyszac ciezko jak po maratonskim biegu, wybiegla przed wiatrak, wpadajac prosto pod kopyta… Ofira. Lukasz ledwo zdazyl sciagnac wodze. Lukasz?! –Co ty tutaj robisz?! – krzykneli jednoczesnie uni- sono. I oboje zamilkli, czekajac na odpowiedz tego dru- giego. –Ja odwiedzilam chorego. A ty? –Pozyczam siwka – ucial. –Od bandziora? – zdziwila sie. –Kon niczemu nie winien. –A bandzior wie, ze pozyczasz? –Oczywiscie! Przyszedlem zlozyc wyrazy ubolewania i dostalem rozgrzeszenie. Jedziemy? – Wyciagnal do Patrycji reke. –A powiesz mi, co takiego Holender przeskrobal? Lukasz uniosl glowa, i widzac w oknie na pietrze twarz mezczyzny, rzekl glosno, tak by tamten uslyszal; –Siedzial za usilowanie zabojstwa. Zbladla. A potem milczala dlugo. Bardzo dlugo. Lukasz czekal, lekko zmruzonymi oczyma przygladajac sie dziewczynie. Wreszcie podniosla na niego spojrzenie zranionej lani. Czy Dyrektor o tym wie? – zapytala cicho. –Co ty z tym Dyrektorem?! – wybuchnal. – To nie jego ten skurwiel o malo nie zabil! –A… kogo? – Musiala zadac to pytanie, choc nie bardzo chciala uslyszec odpowiedz. –Moja dziewczyne. Janke. Zakatowal ja niemal na smierc. – W glosie Lukasza zabrzmiala czysta, mordercza nienawisc. – Zwariowala przez niego. Odjechal, nie ogladajac sie. Drogi Amre! Dlon trzymajaca wieczne pioro zawisla nad czysta, nieskalana nawet jednym kleksem kartka. Po raz pierwszy Patrycja nie wiedziala, co napisac. Do tej pory miala cicha nadzieje, ze to, co zrobil Holender, nie bylo az tak straszne. Ze, poznawszy tajemniczego mezczyzne blizej, moglaby zrozumiec wystepek, po ktorym zostal nazwany "bandziorem". Ale okazal sie on zbyt okropny. Tylko dlaczego tak ja to zabolalo? Spotkala faceta, niedomytego na dodatek, trzy razy w zyciu, uslyszala od niego pare przykrych slow, no dobra, rozwalila mu posrednio glowe i omal nie zabila psiaka, ale to go nie tlumaczy. No, okej, troche tlumaczy, ale przeciez… Ma Lukasza! Zakochanego w niej po cebulki wlosow! Dlaczego nie odwzajemnia tego uczucia, martwiac sie, ze jakis tam obdartus, ktory od poczatku wygladal na morderce, morderca sie okazal? Drogi Amre! – zaczela raz jeszcze. Zawsze, nim wydala wyrok, starala sie poznac wersje drugiej strony. Taka miala wewnetrzna potrzebe. Czy jednak w tym wypadku byla jakakolwiek prawda? Czy mezczyzna, ktory uzywa przemocy w stosunku do kobiety, ma cokolwiek na swoje usprawiedliwienie? Czy chcialabym uslyszec jego tlumaczenia? Co moglby mi powiedziec? Jak moglby wytlumaczyc "zakatowanie niemal na smierc "? " Zupa byla za slona "? "Mialem zly dzien"? Lukasz ma racje, Amre. Bede sie trzymala od Holendra z daleka. Nie chcialabym sie stac, za cene poznania prawdy, jego druga ofiara… Wiesz, chce mi sie ryczec, plakac dotad, az zabraknie mi lez… Gardlo mam tak scisniete, ze nawet na Pande-psa, ktora mi znow wlazla do lozka, nie moge nakrzyczec. A przeciez ten facet jest mi calkowicie obcy i obojetny! Ladnie rysuje i to wszystko! Cholera. Klina klinem. Musi teraz, natychmiast, rzucic na siebie urok milosny. Dzwoni do Bereniki! Przepis czarownicy byl prosty: odprawic odpowiedni rytualik w odpowiedniej oprawie – "Masz to w Almanachu Wiedzmy, moja kochana" – uwarzyc milosna nalewke, spic siebie i wybranego. Tylko wykonanie nastreczylo nieco… hmm… trudnosci… Patrycja przemykala nago przez ogrod, szukajac czegos, co byloby podobne do lubczyku. W zyciu nie widziala tego zielska, ale skoro Berenika mowi, ze ona – Patrycja – na pewno ma je w swoim zapuszczonym ogrodzie, to jej Patrycji – nie pozostaje nic innego, niz… –Lubczyk o polnocy nago rwac. Pogielo ja, jak Boga kocham – szeptala do siebie, rozgarniajac zarosla. I naraz… wrzasnela, kucajac. Plama tez wrzasnal. Patrycja usilowala zaslonic swa nagosc liscmi lopianu, podczas gdy odwrocony plecami ksiadz zaczal sie tlumaczyc: –Pani Patrycjo kochana, przepraszam za niezapowiedziane najscie… Pelnia dzisiaj jest… –I co z tego?! – krzyknela, zmieszana i wsciekla. – Hormony w ksiedzu buzuja?! –Nie we mnie, Patrycjo droga, w ziolach… –To mogl ksiadz uprzedzic! – Udalo jej sie wyrwac jeden lopianowy lisc. Drugi byl bardziej oporny. –Ale ciemno juz u pani bylo. Nie chcialem budzic… Zaklela tylko, szarpiac sie z lisciem. –To ja juz pojde. – Plama przygarbil sie. – Obiecuje nastepnym razem… –Nie bedzie zadnego nastepnego razu! – wrzasnela Patrycja, doprowadzona do ostatecznosci. – Ma ksiadz zakaz wstepu do mojego ogrodu! Bo psem poszczuje! I Wiedzma! Plama obejrzal sie przez ramie z tak nieszczesliwa mina, ze Patrycja – przykucnieta i oblopianowana – musiala sie rozesmiac. Badz co badz, cale to zdarzenie – ona biegajaca nago, on kradnacy ukochane ziola – bylo naprawde komiczne. Jeszcze tylko ciosu sekatorem brakowalo. –Jezuu, nie wyrwe ropusze nogi – mruczala nieco pozniej, szturchajac palcem wgapiajaca sie w nia ropuche. – Moglabym co najwyzej purchle na jej grzbiecie wycisnac, ale do Rygi bym pojechala na jakis tydzien. No i za skarby nie wypilabym nalewki z ropuszych purchli! –Krwi miesiecznej nie ma i nie bedzie, chyba wolalabym juz nalewke z ropuchy… Musi wystarczyc – auc! – zwykla – syknela z bolu, nakluwajac serdeczny palec. – Co tam dalej… "Koci pazur, kurze pioro, wina kwarty dwie". Da sie zrobic. No, ale z tym to przesadzila: "lza dziewicy"! Gdzie ja jej, kurna, o polnocy dziewice znajde? Lzawiaca na dodatek? Wlasciwie to… – zawahala sie – gdybym poczytala cos smutnego… E tam, chrzanie, najwyzej urok mi nie wyjdzie. – Energicznie potrzasnela butelka. –Teraz niech sie przegryza. ROZDZIAL VI O legwanie mordercy, wróżbach z papieru toaletowego, drogowskazach na słupie elektrycznym i tym, który powinien być Amrem, a nim nie jest, wiec kto jest? Kochany Moj! Dzien zaczal sie zupelnie przecietnie: najpierw jakies witaminki dla surykatek, ktorych roilo sie ze trzysta, a przynajmniej tyle sie wydawalo – sa takie ruchliwe. (Lubie bawic sie z nimi kluczami, gdy nikt nie patrzy: grzechoca przy szybie, za ktora natychmiast zbiera sie ciekawski tlumek, a surykatki malenkimi dlonmi, one maja bardzo ludzkie lapki, probujac te klucze pochwycic). Dzial ptakow zglosil okulalego bazanta zlocistego – obejrzalam lapke wyrywajacego sie rozpaczliwie pacjenta, spojrzalam w niebo, by wymyslic jakas ladna diagnoze, i zaaplikowalam kilka zastrzykow. Gdy skonczyli sie "normalni" pacjenci, ruszylam ku " normalnym inaczej ", czyli do gadziarni. O dziwo, oprocz zwyczajowego "Pyton albinos nadal nie je!", byl tylko jeden wpis w Ksiedze skarg i zazalen: "legwan ma cos na nosie ", Lubie taka precyzje… Poniewaz mialam dobry humor, dopisalam wolami: "Ludzie! Ksiega skarg i zazalen jest dokumentem panstwowym! Prosza o uzywanie jezyka fachowego! (natychmiast ktos odpisal – to znaczy Plama, nie ktos – w tej samej Ksiedze: "Droga Pani Doktor, gdy zacznie pani wpisywac diagnozy w ludzkim jezyku, a nie w suahili, my zaczniemy uzywac jezyka fachowego". Zlosliwa bestia. Odpisalam, ze uzywam laciny, a nie suahili). Patrycja niespiesznie ruszyla wzdluz terrariow ku temu zajmowanemu przez rodzine legwanow. Mimo wszystko, to znaczy, mimo ze gadow faktycznie bylo duzo za duzo, a ona wolala leczyc raczej lwy i tygrysy, lubila to miejsce. W gadziarni zazwyczaj panowala cisza i polmrok. I zawsze bylo cieplo. Bez wzgledu na pogode rezydenci mieli tutaj swoje trzydziesci stopni, a w upalne dni (takie jak dzisiaj) moze i piecdziesiat – w cieniu. Pani Lucia, pielegniarka jadowitych, ktora dzisiaj zajmowala sie takze jaszczurkami, podeszla do Patrycji. –Ten najwiekszy. Samiec. Widzi pani doktor? Ma cos na nosie. Ano rzeczywiscie. Mial. Przez pare chwil Patrycja dokonywala doglebnej diagnozy przez tafle grubego na palec szkla – tu, w Ogrodzie, mogla jedynie pomarzyc o badaniu lekarskim, jakie zlecalo sie psu czy kotu w lecznicy. Mierzenie temperatury? Sprawdzanie wezlow chlonnych? Ogladanie spojowek? Zapomnij! –To wyglada na ropien. Przygotuje skalpel, gdyby trzeba bylo nacinac, i pare zastrzykow, zeby go dwa razy nie lapac – odezwala sie dziewczyna, na co pani Lucia kiwnela z aprobata glowa. Po pawilonie krecili sie zwiedzajacy, a personel nie przepadal za odlapywaniem zwierzat w obecnosci gosci. Zaraz w "Codzienniku Zamojskim" ukazywaly sie listy do redakcji, ze w zoo znecaja sie nad zwierzetami i nalezy zamknac nie tylko tych sadystow, lecz takze wszystkie ogrody zoologiczne w Polsce. Patrycja juz to przerabiala, gdy w pierwszym tygodniu pracy przy zwiedzajacych odlawiala pelikany do przycinania lotek. Od tamtej pory, lagodnie napomniana ze strony Dyrektora i napietnowana w miejscowej prasie, wszelkich interwencji lekarskich dokonywala przed otwarciem podwojow zoo. Dzis jednak zamarudzila przy ptakach i surykatkach. Skutek byl taki, ze legwan zostal wyciagniety z terrarium na oczach zachwyconej widowni. Widownie te stanowilo ze dwudziestu pierwszoklasistow na wycieczce szkolnej (bo raczej nie na wagarach). Dzieciaki zbiegly sie i otoczyly zwartym kregiem trojke aktorow, to jest pania Lucie, Patrycje oraz legwana w roli glownej. Przedstawienie sie rozpoczelo: pani Lucia, zaciskajac z niezadowoleniem usta, usilowala zniewolic wyrywajace sie zwierze, Patrycja w nieco drzacej dloni dzierzyla orezskalpel i dwie strzykawki z lekami, a legwan jak to legwan – wyrywal sie… W ogrodzie zoologicznym istnieje pewne niepisane prawo: to pielegniarz daje lekarzowi sygnal, ze zwierze jest gotowe do zabiegu, i dopiero wtedy lekarz do owego zabiegu przystepuje. Patrycja respektowala to prawo. Az do dzis. Nie wiedziec czemu, zwykle cierpliwa i opanowana, teraz sie pospieszyla. Moze chciala zakonczyc przedstawienie? Moze te piecdziesiat stopni w cieniu oslabilo jej czujnosc? Moze jej instynkt samozachowawczy poszedl wlasnie na lunch, a wyrobione odruchy zrobily sobie przerwe na papierosa? Nie wiadomo. Grunt, ze nim Patrycja uslyszala od opiekunki: "gotowe", wyciagnela reke w strone wijacego sie legwana i… Zwierze klapnelo szczekami. Dwa palce zniknely w jaszczurzej paszczy. Dzieciarnia wydala zgodne "oooch". A Patrycja… Gdyby wykazala sie hartem ducha i poczekala, az opiekunka uwolni przytrzasnieta konczyne, skonczyloby sie moze na dwoch rankach. Ale dziewczyna odruchowo wyszarpnela dlon z paszczy lwa. I to byl jej blad. Na twarze aktorow i widzow trysnela krew. Dzieciarnia, wychowawczyni, Patrycja, pani Lucia i nawet legwan przez moment trwali w ciszy i bezruchu, zahipnotyzowani widokiem broczacych obficie palcow. W nastepnej chwili rozlegly sie krzyki. Swiat zaczal sie chwiac niebezpiecznie. –Pani Luciu, podam zastrzyki – wyszeptala dziew- czyna bielejacymi wargami. Wbila igle, prawie nie patrzac, byle w legwana, i nacisnela tloczek strzykawki. Potem, czujac sie jak umierajacy zolnierz, ktory spelnil swoj patriotyczny obowiazek, powlokla sie, znaczac droge przemarszu kroplami purpury, do gabinetu Plamy, gdzie, jak pamietala, wisiala najblizsza apteczka. Swiat chwial sie coraz bardziej. W drzwiach zamajaczyla czyjas sylwetka, one same odplynely… Dyrektor zlapal osuwajaca sie dziewczyne wpol. Zaniosl do gabinetu, posadzil na krzesle i pochylil glowe rannej ku przodowi. –Prosze gleboko oddychac, pani doktor – uslyszala glos jak zza grobu. –To ja nie oddycham? – zdziwila sie, ale tak jakos niespecjalnie. Przytomnosc umyslu wracala powoli. Patrycja podniosla wzrok, patrzac na zatroskana twarz Dyrektora. Jest bezpieczna. Moze umierac… Glowa dziewczyny znow opadla. Dyrektor potrzasnal Patrycja. – Prosze nie mdlec! Musze wiedziec, co to bylo! Cos jadowitego? – Pokrecila glowa. Odetchnal z ulga. Gdyby ukasila ja kobra, mialby malo czasu na podanie surowicy… – No dobrze. Prosze to wypic. – Pode tknal jej szklanke lodowato zimnej wody. O dziwo, podzialalo! Swiat odzyskal kontury i znieruchomial jak nalezy. – Tak lepiej. Zdezynfekujemy, a potem zabandazujemy. – Dyrektor zniknal z jej pola widzenia, ale zaraz znow sie pojawil. – Troche zaboli – uprzedzil i… "Troche?!", chciala wrzasnac, gdy chlusnal na otwarta rane jodyna. To bylo troche?! Dyrektor juz delikatniej zaczal bandazowac nieszczesne palce. –Bardzo jest pani wrazliwa – monologowal przy tym. – Jak sobie pani radzi na widok krwi podczas operacji? –O ile to operacja nie na mnie i nie moja krew – calkiem niezle – odparla. Byla to swieta prawda Jako rasowy chirurg mogla nurzac sie we krwi-czyjejs krwi! – po lokcie. –I po bolu! – zakrzyknal razno Dyrektor, wiazac wezel tak mocno, ze Patrycji swieczki w oczach stanely – Powinno sie zagoic, o ile koniuszki nie poodpadaja. Dosyc glebokie te rany. Slowa podzieki uwiezly dziewczynie w gardle. Koniuszki nie poodpadaja?! Ale ona kocha swoje koniuszkli Po policzkach dwiema goracymi strugami poplynely lzy. –No, no, bedzie dobrze, pani doktor. – Dyrektor poklepal Patrycje po plecach przygniecionych rozpacza za (potencjalnie) postradanymi koniuszkami. – Jak mi aligator dlon poszarpal, sam sobie szylem i prosze – podetknal Patrycji reke pod zasmarkany nos – nawet sladow nie ma. Nie pocieszylo jej to zbytnio. Amre, sladow moze i kiedys nie bedzie, ale boli kurew… jak skurczybyk. Gdy, slaniajac sie, dotarlam do mojego gabinetu, pod ktorym parkuje forda, Kuba juz czekal z nicmi chirurgicznymi, majac widac nadzieje na udzielenie mi fachowej pomocy, czyli zalozenie szwow. Obok niego stal jeden z pomocnikow pomocnikow pielegniarza – wielki kudlaty mlodzieniec, ktorego od poczatku troche sie obawiam. Jest dziwny – coz, ja tez jestem dziwna – ale on… On sprawia wrazenie normalnego inaczej. Tenze Kudlaty wykrzyknal na widok mojej sponiewieranej osoby: –Ja! Ja, pani doktor! –Co… ty? – zapytalam ostroznie i nie mniej ostroz- nie otworzylam drzwi do ambulatorium. Palec rwal tak strasznie, ze chcialo mi sie wyc, a nie moglam. Musialam byc twarda, nie mietka. Az do konca. –No, zszyje! Mam doswiadczenie! – Kudlaty wydarl nici z reki Kuby. – Ja w prosektorium trupy szylem! Amre. Coz rzec. Ty jestes wojownikiem i rozerwany palec to dla ciebie pikus. Ja wytrzymywalam wystarczajaco dlugo. Gdy Kud(u laty chwycil mnie za ranna konczyne i zerwal bandaz… chyba zemdlalam. Od dwoch dni jestem na zwolnieniu. Reka boli mnie cala, od czubka naderwanych palcow do lokcia. Piotrek, chirurg z karetki, szprycuje mnie zastrzykami ("za pozno sie zglosilas, serdenko ") – wiec boli mnie takze dupsko. Skoro i tak nie moge pracowac, jade do Warszawy. Hance wyplacze sie na ramieniu i opowiem o moich zoologicznych przygodach (tutaj nie mam komu), a potem wstapie do Bereniki. Po rade i dobre slowo na twoj temat. Twoja zbolala Anaela PS Pieprzonemu legwanowi zaczelo sie poprawiac. Oby zdechl. Hanka siedziala z rakami pod broda, chlonac opowiesc Patrycji. Maile to jedno, a relacja z pola bitwy na zywo, to calkiem cos innego. –Taki byl, o taaki – dziewczyna, obrazowo gestykulujac reka zabandazowana az do lokcia, rozlozyla ramiona na cala szerokosc. Calkiem nieswiadomie powiekszyla przy tym legwana co najmniej dwukrotnie. – A z ogonem to jeszcze wiekszy! – Trzykrotnie. – Czworo ludzi go trzymalo – (czterokrotnie?) – a on wil sie i rzucal nimi na wszystkie strony. Ale ja nie moglam okazac strachu. O niee. "No, bestio" – mowie. – "Albo ja, albo ty". Widocznie zrozumial, bo w tym momencie zaatakowal. Normalnie rzucil sie na mnie, strzasajac z siebie trzymajacych go ludzi jak pies kleszcze. Nie mialam szans… – Patrycja zwiesila glowe. Hance lzy stanely w oczach. – Wgryzl mi sie w dlon i zaczal szarpac na wszystkie strony. – Pieciokrotnie. – Krew lala sie po scianach i suficie. Ludzie mdleli… –Pisalas w mailu, ze tylko ty zemdlalas – wtracila przytomnie przyjaciolka. –Skoro zemdlalam, jak moglam widziec, kto mdlal jeszcze? Opowiadano mi o tym potem, gdy erka wiozla mnie na OIOM. Podobno bylam w stanie smierci klinicznej… Ledwo mnie odratowali. Do dzis mam slady po elektrodach: tu i tu. – Patrycja wskazala swoj watly biust Niemal widziala te slady, tak dala sie poniesc fantazji. –O Boze! – Hanka plakala juz otwarcie. – Gdybys umarla, nigdy bym sobie nie darowala naszej ostatniej klotni! I tego, ze sila nie zatrzymalam cie w Warszawie! Nigdzie nie wracasz, slyszysz?! Do zadnej Poczekajki! Do zadnego zoo! Nie no, spokojnie, kochana. Przeciez zyje. Rany oka- zaly sie powierzchowne, to tylko ja tak reaguje na krew, wiesz przeciez… –Co bedzie, gdy ta bestia ucieknie z klatki i zaatakuje ponownie? Coz, pani Lucia chwyci legwana za ogon, przytrzyma za kark i wrzuci z powrotem, odpowiedziala w myslach Patrycja, a na glos zapewnila: –Jest trzymany w odosobnieniu i pod straza. Na drzwiach sa zelazne sztaby i ze cztery klodki. –Uff… – Przyjaciolka opadla na oparcie krzesla – Dobrze, ze nie byl to lew. –Dobrze?! Dobrze, gdyby to byl lew! To, moja droga, byl legwan! Malo koniuszkow nie postradalam! –Dlaczego nie zadzwonilas? Do mnie, do matki? Otarlas sie o smierc, a my nic o tym nie wiedzialysmy. Jestes podla, bezmyslna egoistka! –No, no… – Patrycja poklepala dlon przyjaciolki. Nie dramatyzuj. Czy ty, telepana elektrowstrzasami, mialabys glowe do telefonow? – I nagle dotarlo do dziewczyny, jak bardzo sie zagalopowala. Parsknela cicho, a potem rozesmiala sie na glos. Hanka patrzyla na nia w zdumionym milczeniu, ktore powoli przeradzalo sie we wscieklosc. –Znow mnie nabralas! – wrzasnela. –Noo… Ale i tak mnie lubisz. Trzasniecie drzwiami starczylo za odpowiedz. –To nie on. – Berenika z uporem krecila glowa. – Tobie przeznaczony jest Rycerz Mieczy. – Popukala palcem w karte, przedstawiajaca czarnego ksiecia wspartego o czarny miecz, a przy tobie kreci sie Krol Denarow, wladca pieniadza. Hochsztapler. –Lukasz nie jest zadnym hochsztaplerem! – oburzyla sie Patrycja. – Jest wspanialym mezczyzna… …i tarot ci go zazdrosci, co? – Czarownica wpadla dziewczynie w slowo. –Tarot jest glupi. – Patrycja, nadasana jak male dziecko, splotla rece na piersi. –To ty jestes glupia – skwitowala Berenika. – Karty mowia glosem twojej podswiadomosci, twojej intuicji, ktorej zaprzeczasz. Nie potrzebuje tarota, by slyszec ten glos. Rownie dobrze moglabym zapytac o Lukasza pociety na kawalki papier toaletowy… No nie. Z tym papierem toaletowym, wypowiadajacym sie na temat Wymarzonego Ukochanego to przesadzila! –To czemu nie wrozysz z papieru toaletowego? – Patrycja zmruzyla ironicznie oczy. –Tarot ladniej wyglada. – Berenika zebrala rozsypane na stole karty i z charakterystycznym stuknieciem polaczyla w talia. – Cos ci pokaze, chcesz? Dziewczyna wzruszyla ramionami. Czarownica moglaby jej teraz taniec brzucha pokazac, a ona i tak nie uwierzy, ze… Berenika wrocila, trzymajac w dloni trzy kawalki papieru toaletowego w stokrotki. Rzucila je na stol przed oslupiala Patrycja. –Masz. Pisz. Na jednym: Lukasz. Na drugim: Amre. Trzeci pozostaw pusty. No, pisz! – Dziewczyna ujela dlugopis w zdrowa dlon. Ta zadrzala lekko. – Dobra. A teraz zwin je w kulki. Potrzymaj w dloniach, potrzasnij, zeby sie wymieszaly. Patrycja wykonywala polecenia wiedzmy, czujac narastajacy strach. I Moc. Moc krazaca dookola niczym zglodnialy lew. –Okej, wystarczy. Rzuc je na stol. A teraz, moja droga… – Berenika zwiesila glos, patrzac powaznie w czarne zrenice Patrycji. – Teraz wybierz swoja przyszlosc. Albo Lukasza, albo Amrego, albo… samotnosc. – Uniosla wyczekujaco brew. Nie! Nie chce! Nie zrobie tego! rozkrzyczaly sie glosy w umysle dziewczyny. –No co? Czego sie boisz? To tylko papier toaletowy! – Berenika rozesmiala sie nieprzyjemnie. – Wybieraj – powtorzyla twardo – jedna z nich. Patrycja zacisnela powieki. Prosze, niech to bedzie… Prosze, niech to bedzie…! Wstrzymujac oddech, rozwinela papierowa kulke. I z przeciaglym westchnieniem ulgi wypuscila powietrze, widzac slowo: AMRE. –O! – krzyknela z udawanym zdziwieniem Berenika. – Jednak nie Lukaszek? – Patrycja milczala obejmujac sie ramionami. – Nie robimy sobie zartow z Magii, moja panno – rzekla cicho i groznie czarownica – Pamietasz jej prawa? Zlagodniala, widzac lzy w oczach dziewczyny. –Badz cierpliwa, twoj Amre jest coraz blizej, musisz tylko wskazac mu droge. –No jasne – chlipnela Patrycja. – Postawie drogo- wskaz: "Tu mieszka samotna, wyposzczona…" – Symbole domowego ogniska sa potrzebne! – Berenika dzgnela palcem powietrze. Drogi Amre! Podobno jestes coraz blizej, ale Ty to nie Ty. Tb znaczy Lukasz to nie Ty. Jezeli on to nie Ty, to nie wtem. kto bardziej moze byc Toba. Wiem jedno: nigdy wiecej nie bede pytala papieru toaletowego o cokolwiek. Przepraszam Cie, ale w tym miejscu musze zanotowac, poki nie zapomne: 1. Bocianie gniazdo 2. Suknia slubna 3. Rodzinne zdjecie 4. Kot 5. Podkowa Twoja na wieki… Sorry, musze konczyc, bo Janek przywiozl brone. –Czy pani doktor wie, co robi? – Janek popatrzy) na Patrycje spode lba. – To kiepski pomysl. – Przeniosl wzrok na oparta o slup stara, zardzewiala brone. –Musze miec bocianie gniazdo przed domem. – Dziewczyna jednym stanowczym pociagnieciem skreslila punkt pierwszy na liscie drogowskazow. –Ale dlaczego na bronie? –W Kajtkowych przygodach bylo na bronie. –Czy aby na pewno zelaznej i na pewno na slupie elektrycznym? Zaden normalny bociek sie tu nie osiedli. Pierwsza burza i skwarka z niego zostanie. –Panie Janeczku, bocka prosze zostawic mnie – odparla zdecydowanie. Maja byc symbole domowego ogniska, to beda. Nawet za cene skwarek. Wlasciwie, to nie bocian jej potrzebny, a samo gniazdo. Postawi w nim takiego sztucznego, jak na reklamie kleju Atlas. Powinno wystarczyc. Janek wzruszyl ramionami i zaczal wciagac zelazo na slup. Cala wies patrzyla na to w niemym zadziwieniu. Suknia slubna (punkt drugi), kupiona w Gotowce za psi grosz, cieszyla wzrok. Patrycja powiesila ja na drzwiach starej jak sama Chatka szafy i pogladzila pieszczotliwie miekki kremowy atlas. Przeciagnela palcami po slicznej koronce i malenkich brylancikach zdobiacych rekawy, gorset i dekolt. Przymknela oczy, wyobrazajac sobie siebie w tej sukni, idaca do oltarza u boku… Szit! Mimo swojej slynnej, nieokielznanej wyobrazni, za Chiny nie mogla umiejscowic w tym marzeniu Lukasza. Mezczyzna prowadzacym ja do slubu byl Amre bez twarzy. Nic na to nie mogla poradzic. Przez chwile zastanawiala sie, czy nie wywiesic sukni na zewnatrz – jak drogowskaz, to drogowskaz – ale bez przesady. Powiewac kremowym atlasem niczym transparentem: "Tu mieszka samotna i wyposzczona"? Juz bez tego jest miejscowa atrakcja turystyczna. Siadla do laptopa, otworzyla piracki program graficzny i z pelnym poczucia winy westchnieniem: –Nie kradne torebek, nie kradne samochodow, tylko fotoszopa ukradlam – zajela sie montowaniem z kilku fotek jednej idealnej rodziny. Pracowala do poznej nocy, malo oczy jej nie wyplynely z wysilku. Wreszcie ukontentowana wydrukowala fotomontaz (punkt trzeci) przedstawiajacy ja – Patrycje – w objeciach BohunaDomogarowa (uosobienie Amrego), z dwojka sliczniuchnych dzieciaczkow, igrajacych wesolo na podworku przed Chatka. Calosc, powieszona nad lozkiem, robila naprawde imponujace wrazenie. –Kurcze, patrzec, a Domogarow do Poczekajki zajedzie – szepnela rozmarzona. Wlasciwie nie mialaby nic przeciwko, chociaz on zonaty i pijacy jest. No, ostatnio bardziej pijacy niz zonaty. – Musze cie chyba wyciac z tego zdjecia, Bohunku – zmarkotniala. – Nie chce ani zonatego, ani trzezwego inaczej. Po ostatniej wizycie u Bereniki nabrala do Magii takiego szacunku, ze wolala Domogarowa jednak nie przyciagac… Od rana biegala po wsi, szukajac kota na bezrobociu, bo co jak co, ale kot na pewno jest symbolem domowego ogniska. Juz miala sie poddac, bo w Poczekajce nie bylo widac bezdomnych kotow, gdy jej uwaga przyciagnelo cichutkie kwilenie. Zamarla ze zgrozy: Karolakowa – sasiadka zza "Spo- rzywczego", rozsiadlszy sie wygodnie na schodkach ganku, ekspediowala wlasnie nowo narodzone kocieta do Krainy I Wiecznych Lowow via wiadro z woda. Patrycji pociemnialo w oczach. Byla lekarzem. Nieraz usypiala niechciane noworodki, wiec i ona miala pare istnien na sumieniu, ale topienie… I to tak… bezdusznie, jakby kobieta krowe doila… Wpadla na podworze. Kundel-polstolek, wsciekle ujadajac, usilowal chapnac ja w lydke. Karolakowa podniosla zdumiony wzrok i reka z ostatnim kocieciem zawisla w powietrzu. –Ja! – Patrycja wyrwala zwierzatko z jej dloni. – Ja je wezme! –Nie dam! – zaperzyla sie kobieta i kociak zmienil wlascicielke. –Chciala go pani utopic! –Kapalam, bo zapchlony. Dobrego kota nie oddam. Lowny jest. –Lowny? Jest nie wiekszy od chomika! Odkupie – wywarczala Patrycja, z trudem hamujac sie, by nie strzelic sasiadki miedzy oczy. – A jesli nie, to doniose, komu trzeba, ze tu nad zwierzetami niehumanitarnie sie znecacie. Kobieta natychmiast zmalala. Widac slowo "niehumanitar- nie" ja porazilo. –Tu ma pani dziesiec zlotych – Patrycja wcisnela babie banknot w reke. – I prosze wyjac te pozostale trzy. Wykapala ja pani na smierc. Unoszac zdobycz (drogowskaz numer 4), potknela sa niemal o oszalala z rozpaczy kocia mame. Wrocily do domu we trzy: Patrycja, kocia kluska i wychudzona, wy liniala czarna kotka – po odchuchaniu, od-! pasieniu i odglaskaniu powinna w sam raz pasowac na kota wiedzmy i strazniczke, domowego ogniska. –Nie wiem, po co ci, wnusiu, to zelastwo, ale chcialas, to masz. – Dziadek z westchnieniem ulgi postawil wiadro podkow na schodkach przed Chatka. –Magia – odrzekla krotko Patrycja, oddajac kociatko miauczacej proszaco matce. – Oho, zaraz beda miala sajgon, a nie magie – mruknela, widzac zblizajaca sie aa sztywnych lapach Pande-psa. Kotka zjezyla sie cala, przypominajac jako zywo kominiarska szczotke. Kociak zakwilil i nagle… jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, siersc na karku psa opadla kotka zmalala do normalnych rozmiarow i obie pochylily sie nad pregowana kluska pelznaca nieporadnie po ziemi. Panda-pies szturchnela malenstwo nosem wielkosci pomidora, kotka polizala je po glowie, stawiajac futerko na Czirokeza. –Zwierzeta to nie ludzie – mruknal Dziadek na ten widok. – Zawsze dojda do porozumienia. –Pando-psie-zwrocila sie Patrycja do suki z wymowka w glosie-mialas pilnowac chalupy, a nie wloczyc sie po wsi. Poploch wzbudzasz. Na lancuch cie spojrzala przepraszajaco na swoja pania-chyba spojrzala-bo gesta grzywka skutecznie zaslaniala oczy kolom bursztynu. –Dlaczego mowisz do niej zawsze Panda-pies? – zainteresowal sie Dziadek. –Bo jest psem, a nie na przyklad koniem – odparla Patrycja zdziwiona jego zdziwieniem. –No, jest. Kazdy gluchy to widzi – zgodzil sie sta- ruszek. –Nie kazdy. Artur powiedzial kiedys zlosliwie: "Twoja Panda to dupa, nie pies". Od tamtej pory, zeby nie bylo watpliwosci… Dziadek rozesmial sie serdecznie. Poklepal dziewczyne po ramieniu i ruszyl w strone wsi, chichocac jeszcze dlugo potem. Patrycja zas dotargala wiadro z podkowami do domu. Po chwili przybijala pordzewiale zelastwo doslownie wszedzie. Zawsze miala sklonnosci do przesady. W pokoju, w kuchni nad drzwiami, pod progiem – tak, by potencjalny Amre mogl sie o jakas potknac. Zmeczona nieco tymi rytualami opadla na fotel i poderwala sie natychmiast, czujac pod pupa kocia kluske. Suka i kotka spojrzaly na dziewczyne z wyrzutem. –Sluchajcie no, Pando-psie i bezimienny na razie kocie, umawiamy sie: koty i psy maja kuchnie i sien, ja mam pokoj i sypialnie. Tu, o tu! jest cienka czerwona linia, ktore przekraczac nie wolno! Wynocha mi stad wszystkie trzy! Kotka poslala swej nowej pani proszace spojrzenie. Fajnie by ci bylo – mowily zlote oczy – tak razem z nami. Jak w rodzinie. Ty sie troche posuniesz, my sie sciesnimy… Zmiescimy sie, dobra? –Nie. Nie dobra! – odparla stanowczo Patrycja. –Ja: pokoj i sypialnie. Wy: reszte. Kotka, gdyby umiala, wzruszylaby z rezygnacja ramionami mi. Panda-pies bez szemrania wziela delikatnie malenstwo w zeby, zeby wyniesc je do kuchni. W nastepnym jednak momencie Kluska pacnela o podloga: suka musiala miec wolne usta, to znaczy pysk, by ponuro zawarczec. –Przerabiasz Chatka na kuznia? – zapytal Lukasz, stajac na progu. – Czesc, Pandzia. – Podrapal psa za uchem. – Od kiedy ty na mnie warczysz? Od zawsze, odpowiedzialo sie Patrycji. Dziwne, ale Panda-pies, w przeciwienstwie do wlascicielki, nie palala miloscia do faceta, ktory drapal ja za uchem. Lukasz minal psa i… potknal sia o podkowa przybita na progu. –Czy to pulapka? –Jakbys zgadl – odparla Patrycja jak zwykle prostolinijnie. – Symbol domowego ogniska. Musze zwabic do chatki mezczyzne z marzen. –Juz to zrobilas, moja mala czarownico – wymruczal Lukasz, przyciagajac dziewczyne do siebie. Panda- pies znow zawarczala, a gdy to nie pomoglo… uosobienie psiej lagodnosci bezceremonialnie zlapalo Lukasza za nogawke spodni i… szarpnelo. Pandemonium, jakie sie rozpetalo po tym akcie psiej przemocy, trwalo dobre pol godziny. Patrycja nie bardzo wiedziala, za kim gonic: za Panda-psem, by ja skarcic, czy za Lukaszem, by go przepraszac. Zrezygnowana padla w koncu na fotel i natychmiast poderwala sie, czujac pod pupa Kluske. Czarna kotka zas myla jak gdyby nigdy nic uszka i czesala wasy. ROZDZIAL VII O "Jaga, nie umieraj!", o gwałcicielu przebrzydlym kolankiem potraktowanym i Holendrze (ktory sie kims innym okazał) – po raz drugi Jak wspominalam, Kochany, wielkie koty naleza do moich ulubiencow. Ponizsza opowiesc tego faktu nie zmienia, ale po dzisiejszym dniu nawet moja oporna podswiadomosc pojela, ze zoologiczni pacjenci maja sie do dotychczasowych – psow i kotow – jak orzel do golabka pokoju. Tygrys nie jest duzym kotem. Nawet oswojony. Nawet z cyrku. W Ogrodzie rezydowala od dwoch lat tygrysica Sabinka, wlasnie z cyrku, ktora na co dzien byla uroczym, uroczym kotem: w te pedy przybiegala na wolanie, lasila sie przez kraty, mozna ja bylo glaskac po nosie, a wtedy mruczala jak opetana. Wszyscy pracownicy Ogrodu za Sabina przepadali, a jednak nikt nigdy nie wszedl do klatki, kiedy byla przytomna. Gdy byla nieprzytomna, owszem. Dzis miala sie odbyc akcja pt. "Pobieranie tygrysowi krwi". Wlasciwie kazdy wiekszy zabieg na zwierzeciu w zoo to cala akcja z udzialem licznych aktorow i statystow. Zawsze obowiazkowo uczestniczy w niej kierownik hodowli (stary, kochany ksiadz Plama), kierownik dzialu, pielegniarze, kierowcy i obserwatorzy (w tym konkretnym przypadku ekipa miejscowej telewizji). Sabinka, jak kazdy inteligentny zwierzak zoologiczny, na widok strzelby do usypiania przedzierzgnela sie ze slodkiego kociaka w kota morderce. Tygrysa ludojada. Kto nie widzial dzikiego kota w akcji, ten nie nie widzial. Trzysta kilogramow miesni, miotajacych sie w szewskiej pasji po klatce, robilo piorunujace wrazenie. Nie wiem, czy zwierzaczki maja swiadomosc tego wrazenia i czy wywieraja je celowo, ale znam lwa, starego Otto, ktory chyba ma. Nasze pierwsze bliskie spotkania drugiego stopnia mialo miejsce, gdy przyjechal do zamojskiego zoo z Holandii. Gdy weszlam na zaplecze drapieznych, zeby obejrzec nowego rezydenta, od progu uprzedzono mnie, ze Otto straszy. Oczywiscie zaciekawilo mnie to. Stanelam w odleglosci jakiegos metra od krat, zastanawiajac sie, jak to tez moze straszyc dwiescie kilo rozleniwionego tluszczu. Lew lezal pod sciana, na drewnianym podescie, wle- piajac we mnie zolte oczy. Koniuszek ogona rytmicznie uderzal o deski. I nagle… To byla sekunda – wierz mi! – jak wielki kot, z dzikim rykiem rzucil sie obiema lapami uzbrojonymi w pazury na kraty klatki. Gdybym mnie w tym momencie nie zamurowalo, odskoczylabym na bezpieczniejsza odleglosc, a tak tylko zbladlam i ani drgnelam, otrzymujac niezasluzenie opinie Nieustraszonej. Amre, najdrozszy, miedzy bajki nalezy wlozyc tarzanie sie Tarzana z lwem w wyrownanej walce. Po tym, jak widzialam atakujacego Otto, nigdy w cos takiego nie uwierze. Wierze natomiast, ze lew uderzeniem lapy miazdzy kark zebrze. Wcale nie musi uzywac zebow, by zabijac. Ilekroc wchodze na zaplecze, Otto zawsze bawi sie w szalenie grozne dzikie zwierze ". I, cholera, za kazdym razem daje sie nabrac i dostaje mikrozawalu serca. Wracajac do Sabiny. Wlasnie polujemy na nia z zastrzykiem usypiajacym, a ona szaleje po klatce Wreszcie: bingo! Dostala w pupe… Po kilku minutach zasnela sobie spokojnie, co musialam stwierdzic osobiscie – obowiazuje niepisana zasada, ze ten, kto usypia, pierwszy wchodzi do klatki. Zgadzam sie ta zasada w calej rozciaglosci. Jezeli ktos mialby zostac rozerwany na smetne krwawe strzepki z powodu zbyt niskiej dawki narkozy, wolalabym to byc ja. Sabinka spala. Moglam spokojnie przystapic do po- bierania krwi. Wiesz ze zwykle nie mam problemow z wbijaniem sie dozylnie. Nawet kamera specjalnie mi nie przeszkadzala, bo skupiona na zabiegu, zupelnie o niej zapomnialam. Reka mi nie zadrzala, gdy spokojnie i metodycznie golilam przednia czesc tygrysiej lapy, odkazalam, nakladalam staze i takie tam… No dobra, staza zacisnieta na sabinkowym przedra- mieniu. Z przygotowana igla czekam na pojawienie sie zyly i… nic. Kurde, mysle sobie, tygrysy zyl nie maja, czy co? Wbijam sie w ciemno, tam gdzie powinna byc zyla – u kazdego normalnego zwierzecia jest i… nic A kamera filmuje Troche glupio nie znalezc zyly u czegos, co jest parokrotnie wieksze od czlowieka, wiec i zyly powinno miec grubsze. Gole druga lape z nadzieja, ze tylko tamta byla nie- ukrwiona. Pudlo: ta tez widac nie jest. Moze juz dawno uschla, tylko ja tego nie zauwazylam? Po kilku minutach przydlugich poszukiwan, gdy pod dlonia zaczelam czuc znajoma wibracje oznaczajaca budzenie sie pacjentki, bylam juz naprawde zdesperowana. Mniejsza o telewizje. Ja naprawde musialam pobrac te cholerna krew! – uczynilam wiec krok kamikadze: wbilam sie w zyle na szyi, ktora ma kazdy zwierzak (chyba nawet waz – rurka pusta w srodku). Tym razem udalo sie: krew trysnela zywym strumie- niem. W tym momencie uslyszalam za soba lomot – to gruchnela glowa o posadzke pani redaktor komentujaca do kamery przebieg akcji Na pomoc ruszyl jej Plama, a ja zajelam sie lapaniem krwi do probowek (troche sie rozlalo, bo z zyly jarzmowej tryska jak z fontanny). Drugi lomot byl glosniejszy – to zemdlal kamerzysta. Mniejsza o kamerzyste – tygrysica zaczela warczec, co znaczylo, ze musze konczyc albo skoncze rozerwana na strzepki. Koniec koncow: dwa i pol do jednego – telewizja miala dwa poltrupy i kawalek materialu filmowego, a ja swoj material do badan na tygrysia chorobe. Padam z nog. Twoja na zawsze. Nie zdazyla podpisac tego, najdluzszego w historii korespondencji z nieistniejacym Amrem listu, bo na biurku naglaco rozcwierkal sie telefon. Chwile pozniej wychodzila w mrok nocy z torba lekarska pod pacha. –Panda-pies, idziemy!-zawolala razno do chrapiacej pod schodami suki. –No to sobie idzcie – odmruknela tamta w odpowiedz pokazujac lape, w ktora wieczorem wbila sobie kolec akacji, i przewrocila sie na drugi boczek… Las stal sobie w calkowitej ciszy i ciemnosci co wole wedrujacej przezen dziewczynie nie przeszkadzalo. Nie bala sie ani ciemnosci, ani ciszy, ani lasu, bo gdyby zaczela sie bac, nie moglaby tu mieszkac. Tak wiec postanowila: nie boje sie. Wprawdzie co potkniecie o przygodny korzen mruczala inwektywy pod adresem nie tyle korzenia, co pacjenta, z ktorych najmniej niewybredna byla – "Dzizes, tez sobie pore na chorowanie wybral", a najbardziej niewybredna – "3x***", ale spacer po lesie noca calkiem sie Patrycji podobal. Jeszcze kilka dni temu jechalaby swoja srebrna strzala ale pod wplywem impulsu, a raczej pod wplywem pieknych oczu pewnej klaczki czystej krwi arabskiej, zamienila forda na sarniooka, czarna jak noc rodowodowa Sheridane al Kahan. Nazajutrz owa pieknosc miala przyjechac. Szla wiec sobie Patrycja, wymachujac dziarsko latarka, zatopiona w marzeniach o galopadach na grzbiecie Sheridany, z Lukaszem podazajacym za nia krok w krok na snieznobialym rumaku. Wiatr rozwiewal dlugie plomienne wlosy amazonki, suknia furkotala jak stado sploszonych golebi (moze nie golebi – te bestie natychmiast obtegowalyby i suknie, i amazonke, a moze nawet Lukasza! Lepsze beda kuropatwy). Wiec jeszcze raz: suknia z ciemnozielonego aksamitu furkotala jak stado sploszonych kuropatw. Dziewczyna wdziecznie przeskoczyla przez row, wzniecajac fontanny wody (potknela sie po raz setny o jakis cholerny korzen, wracajac z marzen na ziemie) i w tym momencie, niczym w prawdziwej powiesci… …cos czy raczej ktos zlapal Patrycje za gardlo i szarpnal w tyl. Z zaskoczenia sapnela tylko. Zaraz miala sapnac ponownie, bo przed nia – Patrycja zamrugala, starajac sie odpedzic widmo – wyrosla Autorka przeczytanego kiedys (chyba z nudow) poradnika Nauka samoobrony w weekend. Poradnik ow Autorka sciskala w reku. Gdy napastnik unieruchomil Patrycji ramiona, a druga reka poprawil chwyt, zatykajac jej usta, szarpnela sie bez przekonania raz i drugi, nadal bardziej zaskoczona widmowa Autorka niz facetem z niecnymi zamiarami. Gdy jednak poczula, ze ten unosi ja w gore tak, ze tylko moze sobie w powietrzu nogami pomajtac, i za chwile zaciagnie ja w krzaki, a tam… – tam wyobraznia Patrycji nie siegala – dziewczyna poslala Autorce blagalne spojrzenie. Ta otworzyla podrecznik na odpowiedniej stronie "i zaczela: –Najpierw sprobuj nawiazac dialog z napastnikiem. Patrycja, kneblowana przez owego, wywrocila oczyma. –Coz… – Autorka nalozyla okulary, nie zwazajac na coraz rozpaczliwsze spojrzenia posylane jej przez dziewczyne. – Gdzie to bylo… A, mam! Gdy dialog z roznych przyczyn nie jest mozliwy… No nie jest, do cholery, nic jest! –Gryz i kop. Najpierw ugryzla wiec kneblujaca ja dlon cala moca szczek, a gdy napastnik ze skowytem ja puscil, kopnela go niczym Chuck Norris: z polobrotu. Prosto w klejnoty. Przez chwile z radosnym zdumieniem patrzyla, jak okominiarkowany gwalciciel zwija sie u jej stop. Kontemplacje przerwala Patrycji Autorka: Jezeli napastnik padl nieprzytomny, gratuluje! Zdo- bywasz Medal Pogromczyni Pierwszego Stopnia, jezeli jednak podryguje… Podryguje. – …i jeczy… –Jeczy. – …musisz popracowac nad celnoscia. Ale glowa do gory! Cwiczenie czyni mistrza! Patrycja poslusznie uniosla stope, kierujac piete w dol; –Mam poprawic? Spod kominiarki blysnely przerazone oczy napastnika. –Nie, nie! – Autorka skrzywila sie na taka profanacje sztuki samoobrony. – Temu juz wystarczy. Zedrzyj mu tylko z glowy te kretynska kominiarke, by stwierdzic, kto zacz. Poznaj wroga swego, mozesz miec gorszego – to motto na dzis, siostro. Do zdzierania kominiarek Patrycja nie potrzebowala juz instrukcji Autorki, ale… nie dana jej byla ta satysfakcja. Gdy pochylala sie nad znokautowanym facetem, rozblysk swiatel samochodowych niemal oslepil i ja, i zapewne jego. Oslonila oczy przedramieniem. Samochod ruszyl zza zakretu niczym Latajacy Holender – moglaby przysiac, ze nie slyszala, jak nadjezdzal – i zahamowal gwaltownie tuz przed nimi, wzbijajac chmura kurzu. Zza kierownicy wyskoczyl – no ktozby inny? – Lukasz. –Patrycja? – zdziwil sia, nie mniej zaskoczony niz ona. – Co ty o tej porze…? – Jego wzrok spoczal na zwinietym wpol, zamaskowanym gwalcicielu. – Co tu sie…? – Zgroza sprawila, ze glos uwiazl Lukaszowi w gardle. Z niewrozacym niczego dobrego wyrazem twarzy podszedl blizej. –Ja go tak, nieszkodliwie… – zajaknela sie Patrycja. – Podrecznikowo wrecz… Naraz, widzac mordercza mine mezczyzny, zrobilo jej sie zal gwalciciela, ktory juz nawet jeczec nie smial. –Ozez ty zboczencu cholerny! – Lukasz z rozmachem kopnal napastnika w zebra, a ten steknal tylko. –Daj mu spokoj, swoje dostal, zebys widzial, jak po- drygiwal i jeczal! – Twarz Patrycji mimowolnie pojasniala z dumy. Lukasz spojrzal na dziewczyne z niedowierzaniem. –Przeciez on ciebie skrzywdzic chcial… Bydle zbo- czone! – Chcial kopnac po raz drugi, ale Patrycja pociagnela go w tyl. –Czy ja wiem, jakis taki niezdecydowany byl. Moze cwiczyl do filmu czy co? –Ty naprawde… sie nie przestraszylas? Nie mialam czasu. – Pokrecila glowa. O tym, ze byla zajeta dialogiem z Autorka, nigdy mu nie powie. Bronilam swej czci. –Spierniczaj, pokim dobry! – Na takie dictum napastnik podniosl sie i, zataczajac, zniknal w krzakach rosnacych po obu stronach drogi, ktore dopiero teraz wydobylo z ciemnosci swiatlo reflektorow. – Boze, jak ja sie o ciebie balem. –Lukasz objal Patrycje i mocno przytulil. Czujac jego serce tlukace sie w piersi, nie zwrocila uwagi na to, ze pobac sie nie zdazyl: nadjechal, gdy napastnik jeczal u jej stop. Nie zwrocila uwagi, pozwalajac sie przytulac. Chetnie. Tym chetniej, ze wlasnie dotarlo do niej, czym moglo sie spotkanie ze zboczen cem skonczyc i… kto mogl sie ukrywac pod kominiarki, –Czy to byl on? – wyszeptala ze zgroza, podnoszac na Lukasza pociemniale oczy. – Holender? –Mozliwe. To niebezpieczne bydle. Jak sobie ktoras upatrzy… –Nie no, zaraz, zaraz – zreflektowala sie Patrycja, A gips ze zwichnieta reka do kieszeni schowal? I co wlasciwie robisz o tej porze w tym miejscu? Skad wiedziales, ze bede tedy szla? – Nagle cala ta sytuacja wydala sie naszej bohaterce mocno podejrzana. –Zadzwonili do mnie, zebym cie odwolal. –Aha. Knur ozdrawial? – Parsknela smiechem. –Kto? –Knur. Ten, do ktorego mnie wezwano. –No wlasnie, ozdrawial. –Ale on mial zlamana noge. Zrosla mu sie w kwadrans, czy co? –Wyzdrowial radykalnie – odrzekl Lukasz, kladac nacisk na slowo "radykalnie", – Dosc juz pytan, odwioze cie do domu… Niedlugo potem Lukasz zatrzymal samochod w tym samym miejscu, wysiadl i… rozesmial sie na caly glos. –Smiej sie, smiej, ty draniu – dobieglo z krzakow.– Tego kopa w zebra ci nie daruje. – Na droge wytoczyl sie, nadal obolaly… Artur. – Czemus sie spoznil, palancie? Miales ja "uratowac"! –Wiem, wiem, ale nie moglem oprzec sie ciekawosci, jak nasza Pipi sobie z gwalcicielem poradzi. I poradzila. Podrecznikowo wrecz. – Lukasz zaniosl sie smiechem, az lzy pociekly mu po policzkach. Zreflektowal sie jednak, widzac mine Artura. – Masz. – Rzucil mu piersiowke. Artur pociagnal spory lyk, zakaslal. –Mocna sztuka. –Noo, tutejszy bimber. –Nie o tym szajsie mowie, a o Patrycji – westchnal. – Ciezko z nia bedzie. –Zalezy komu. – Lukasz wsiadl do samochodu. Owszem, Pipi nie jest latwa, szczegolnie po tym, gdy pokpil sprawe z Holendrem (nie mogl sobie darowac tego wypadku na drodze), ale nigdy, nigdy nie zdarzylo mu sie nie dostac dziewczyny, skoro jakas zechcial. A Patrycji Marynowskiej zaczynal chciec na serio. Badz co badz, jest drapieznikiem i nie cierpi, gdy ofiara wymyka mu sie z rak. Czarny kot miekko stawial lape za lapa. Dochodzil do kraty, robil zwrot, nie spuszczajac przy tym bursztynowego spojrzenia ze stojacej pod klatka drobnej figurki odzianej w zielony fartuch. Amre. Zrobilam dzis z siebie… Juz nie powiem co. Dyrektor, gdyby nie byl najlepszym, najszlachetniejszym i najcierpliwszym czlowiekiem, jakiego spotkalam na tym lez padole (czy mozliwe, ze Dyrektor to ty?), wywalilby mnie natychmiast, nie czekajac na nieumyslne usmiercenie ostatniego przedstawiciela wymierajacego gatunku. –Jaga, skarbie – Patrycja podeszla blizej krat – chcesz trawke? – Schylila sie po zdzblo. Gdyby to byla "trawka", czarna pantera pewnie by nie pogardzila. Przydalby sie kocicy lekki odlot przed tym, co ja dzisiaj czekalo. A propos trawy: gdy opiekunka drapieznych, kobieta z wieloletnim doswiadczeniem, ktora lubia i szanuje, po raz pierwszy zobaczyla, jak podsuwam Jadze pare zdzbel trawy, a ona zgarnia je szorstkim jezorem z moich pakow, malo zawalu nie dostala. I natychmiast opowiedziala, jak zostala upolowana przez wielkiego kota. –Czarne pantery, pani doktor-zaczela-sa najgrozniejszymi z kotow drapieznych, bo za cel swego zyda obieraja: upolowac czlowieka. Taka maja ambicje: dopasc i uszkodzic. Jeden jedyny raz oparlam sie o kraty klatki przy podnoszeniu drzwiczek. To byly ulamki sekund, nie wiem, kiedy kot zaatakowal, nie zauwazylam ruchu. W jednej chwili lezal po drugiej stronie klatki, rozkosznie rozwalony na sloneczku, w nastepnej oral mi pazurami przedramie. – Tu pokazala blizny… Glebokie i paskudne. Zdzblo trawy jakos tak samo wypadlo mi z reki. Ale juz nazajutrz karmilam Jage trawa jak zwykle. Tylko bardziej uwazalam. Chyba byla rozczarowana, ze obiekt polowania stal sie ostrozniejszy. Dzisiaj kot, wyczuwajac szostym zmyslem, ze wizyta "Patrycji bynajmniej nie jest bezinteresowna, ze nie bedzie wiazala sie tylko z karmieniem zielenina, miotal sie po klatce wte i wewte niczym prawdziwa dzika bestia, ktora byl. Gdy pod wybieg podjechaly dwa samochody, a z jednego na dodatek wyskoczyl Kuba z nieodlaczna strzelba palmerka, Jaga profilaktycznie umknela na zaplecze i schowala sie w najdalszym kacie klatki. Jak juz wspomnialam, z Jaga laczyly mnie wiezy sym- patii -jednostronnej – i gdy dwa tygodnie temu ujrzalam ja chora, zasmarkana i ciezko dyszaca, postanowilam wreszcie zdiagnozowac to cos, to jest zbadac kocice naprawde, a nie z odleglosci pieciu metrow i to przez kraty. Przeleczylam ja antybiotykiem, a gdy kotu poprawilo sie na tyle, ze moglam ryzykowac narkoze, postanowilam ryzykowac. Wiesz, to wydaje sie takie proste, wydac polecenie: "Dzis kladziemy Jage". W rzeczywistosci to cala akcja, na ktora zebralo sie osmiu ludzi: pielegniarze, Plama, kierowcy dwoch samochodow, no i ja-gwiazda poranka. Jaga – druga gwiazda, wyczuwszy, ze cos niespokojnie sie dookola jej klatki robi, profilaktycznie dala dyla na zaplecze. I dobrze. Tam miala byc. Gryplan byl taki: kladziemy Jage, po czym jade z nia na rentgen do lecznicy (notabene przez cale miasto), a drugi samochod z wszelkimi materialami, ktore pobiore (krew, wydzielina z nocha i co tam chce) jedzie w tym samym czasie do zaprzyjaznionego szpitala, gdzie na cito zrobia badania, tak bym niewybudzonemu kotu mogla zrobic to, co bedzie trzeba. Czyli na pewno jakies kuku. Okej, jak mowia Rosjanie. Kocica dostala w dupsko dosyc niska dawke narkozy (zawsze przeciez moglam dorzucic), zamknelismy drzwi, co by sobie przysypiala spokojnie, i oddalismy sie pogawedkom. Po trzech minutach poszlam sprawdzic, jak sie ma moja ulubiona pacjentka. Wchodze na zaplecze, patrze, a tu moja Jaga lezy z sinym jezorem na wierzchu, wytrzeszczonymi oczyma i… dusi sie. Tylko rzezenie slychac. I teraz Amre, zagadka: co w tej sytuacji robi doswiadczona weterynarka ogrodu zoologicznego? Odpowiedz: nic. A co zrobilam ja? Wpadlam do klatki (z zywa pantera, ktora to cale zycie poluje na czlowieka, przypominam), zostawiajac drzwi otwarte, padlam na kolana, chwycilam glowe kota w objecia i – o wstydzie! – zalewajac sie lzami, zaczelam blagac: –Jaga, nie umieraj! Jaga, nie umieraj! Na szczescie Jaga umarla. Gdyby nie umarla, nie pisalabym tych slow. W nastepnej chwili poczulam na ramieniu zelazny uscisk dloni Plamy i zostalam wyciagnieta z klatki. Na moj slaby protest rzekl tylko jedno slowo: –Milczec! –Pani doktor, jest pani proszona do Dyrektora. – Kuba, rownie markotny jak Patrycja, odlozyl sluchawke telefonu. – Moze skoncze? – wskazal glowa rozciagniete na stole sekcyjnym cialo Jagi. Patrycja pokrecila glowa. –Dyrektor poczeka. Ty mi lepiej wytrzyj nos. – Sama, odziana w rekawice do lokci unurzane we krwi, mogla sie co najwyzej lokciem po nosie podrapac, a ten, od chwili, gdy wyciagnieto pania doktor z klatki dogorywajacego kota, ciagle siapil. Jak i pani doktor zreszta. Kuba poslusznie podetknal jej pod nos kawal ligniny. Patrycja mogla wrocic do sekcji. –No i zobacz, facet, czym ona niby miala oddychac? Raczysko zezarlo jej cale pluca. Rzeczywiscie, wieksza czesc klatki piersiowej pantery zajmowal nowotwor, zwierze zas oddychalo strzepkiem wielkosci Patrysinej dloni. Nie mialo szans na wyleczenie, co troche – troche – pocieszylo zabojczynie. –Fajek nie palila, a zdechla na raka pluc. – Kuba pokiwal z zaduma glowa. –Moze niech pani juz idzie do Starego, ja Jage ladnie pozszywam i pogrzeb wyprawie. Wie pani: glos Ylonki (tak mowil o sekretarce Dyrektora) brzmial jak rozkaz, a nie zaproszenie. Patrycja westchnela ciezko. Dyrektor po raz drugi mial prawo ja wywalic. Za pierwszym razem narazila, posrednio, zdrowie, a nawet zycie jego przyjaciela, teraz pracownikow. Tak. Mial prawo byc na Patrycje wsciekly… –Ciesze sie, ze pania widze cala i zdrowa – tymi slowami przywital Patrycje Pierwszy Po Bogu. – Pani wyczyn przejdzie do historii tego Ogrodu. "Jaga nie umieraj, Jaga nie umieraj". Ze tez mnie przy tym nie bylo… Patrycja poderwala glowe. W oczach Dyrektora ujrzala, owszem, dezaprobate, ale i iskierki rozbawienia. Troske. I chyba tez zrozumienie. –Ja naprawde bardzo ja lubilam – rzekla cicho. –Domyslam sie. Czarna pantere trzeba naprawde bardzo lubic, by rzucac sie jej na szyje. Musiala sie usmiechnac. –Kiedys sam mialem takiego ulubienca. Lwa. Wychowalem go na butelce. Chodzil za mna po calym Ogrodzie, krok w krok, jak pies. – Dyrektor usmiechnal sie do wspomnien, a Patrycja, widzac oczyma duszy te scene: mezczyzne z drepcacym obok poteznym lwiskiem, az westchnela w zachwycie. –I co sie z nim stalo? Zostal w Szczecinie? – wiedziala, ze Dyrektor tam wlasnie wczesniej pracowal. –Nie. – Twarz mezczyzny spochmurniala. – Otruli mi go. Opadla na oparcie krzesla. Coz mozna bylo na to powiedziec. –Wracajac do pani dzisiejszego wyczynu… –Nie zwolni mnie pan, prawda? – miauknela blagalnie. Pokrecil glowa. –Bylbym glupcem, gdybym to uczynil, ale kara musi byc… – zwiesil glos. – Od tej pory pierwszy do klatki wchodzi kierownik hodowli. Czy pani zrozumiala, pani doktor? – w glosie Dyrektora zabrzmiala stal. –Zrozumialam, ale… –Pani doktor, powtarzam: od tej pory pierwszy… Nieprzyjemnie zabrzeczal interkom. Mezczyzna podniosl sluchawke, po czym rzekl do sekretarki: –Niech wejdzie. Nasz przyjaciel – mrugnal do Patrycji. –Nie wiem, jak pani, ale ja uwielbiam jego ksiazki. W drzwiach stanal… Holender. –Wybacz, nie wiedzialem, ze jestes zajety. – Chcial sie wycofac, widzac oniemiala Patrycje, ale Dyrektor juz wyciagal don reke, juz – poklepujac zartobliwie gips zdobiacy drugie ramie goscia – sadzal go w fotelu. –Bedziesz mial o czym pisac. Pani doktor, jak zauwazylem, bohaterka twej najnowszej powiesci, dzisiaj wyprawila na tamten swiat twoja ulubiona modelka, czarna pantera. Ale najpierw utulila ja czule do wiecznego snu. Holender zmarszczyl brwi, nic nie rozumiejac. Patrycji straszne podejrzenie zjezylo wlosy na glowie. Jaga – modelka. Holender – Gabriel. Pani doktor – bohaterka powiesci. Dyrektor siegnal na polke uginajaca sie od dziesiatkow tomow i wyciagnal jeden z nich. Na okladce skradala sie czarna pantera. Tytul brzmial: Cien Wielkiego Kota. Autorem byl Gabriel A. Mroczny – posiadacz skrytki numer 34 na poczcie w Lublinie. Z gardla dziewczyny wydobylo sie zalosne jekniecie: –O, Jezu… –Ja do niego listy pisalam! – plakala z twarza ukryta w dloniach. Do tej chwili trzymala sie w miare dzielnie. Po tym "O, Jezu" wypadla z gabinetu Dyrektora i, nie zwazajac na czyjes wolania, zwiala w kierunku na Poczekajke. Urywajacy sie telefon wylaczyla. Starajac sie odegnac wszelkie mysli, marzyla o jednym: zaszyc sie w swoim pokoju i juz nigdy z niego nie wyjsc. Umrzec spokojnie, nikogo wiecej nie widzac. Moze na serce? Albo jakis udar? Ale nawet na taka smierc, w cichosci i zapomnieniu, widac nie zasluzyla, bo gdy juz dopelzla do drzwi, okazalo sie, ze w jej wlasnym domu, przy jej wlasnym stole oczekuje nieproszony gosc: Dziadek. Nim opadla na krzeslo, wsparla lokcie o blat i zaniosla sie placzem, zdazyla podziekowac bogom, ze nie zeslali w roli pocieszyciela Lukasza. Plamy. Albo – tego by juz nic zniosla – Holendra. –Ja do niego listy pisalam! – krzyczala teraz. –No… Wielu do niego pisze. Raz w tygodniu cala paczke Edzio Listonosz z Lublina przywozi. –Ale ja do Amrego pisalam! –Nic juz nie rozumiem. Mowilas, ze do Gabrysk – Bo sobie wyobrazilam, ze Gabriel A. Mroczny to moj Amre! Boze, co za wstyd… – Lokcie rozjechaly sie i Patrycja szlochala teraz nosem w stol. – O wszystkim mu pisalam. Od paru lat. O moich milosnych wzlotach i upadkach. O sabacie i o wizji. O poszukiwaniach Chatki. 0 Lukaszu, ze powinnam go chciec, ale nie moge. I ten ostatni, o Holendrze kryminaliscie, tez zdazylam mu wyslac. Dlaczego mi nie powiedziales?! – wybuchla nagle. Dziadek niemal podskoczyl. –Ale o czym, wnusiu? Ze Holender to kryminalista? Myslisz, ze chodze i to rozglaszam…? –Ze Holender to Gabriel! –Ale… przeciez wiedzialas, ze ma na imie Gabriel. –Ale nie wiedzialam, ze to ten Gabriel! –No, no – obruszyl sie Dziadek – w myslach czytac nie umiem. Jasnowidzem nie jestem. –Wlasnie, ze jestes!!! – wrzasnela. Ucieszyl go jej gniew. Lepszy gniew niz rozpacz – No moze i jestem… –Wiedziales, ze ja nie wiem, a on wie! I on tez wiedzial, ze ja nie wiem! Kupa pieprzonych spiskowcow! Nienawidze was!!! Panda-pies, do tej pory udajaca dywanik przed lozkiem, profilaktycznie przeniosla sie pod lozko. –No dobrze-staruszek podniosl rece w gescie kapitulaicji-wszyscy wiedzieli, ze ty nie wiesz, ze wszyscy wiedza. Ale powiedz mi, wnusiu, o co ty sie wlasciwie tak pieklisz? No wlasnie. Patrycja stanela nagle sama ze soba twarza w twarz. O co sie wlasciwie tak wscieka? Jak to: o co?! –Bo moj Amre, moj wspanialy wymarzony Amre, okazal sie parszywym, podlym bandziorem. Skurwielem, ktory kobiete zakatowal niemal na smierc. – Kazde slowo, wypowiedziane wolno i dobitnie sprawialo, ze staruszek kurczyl sie w sobie. – A ja zdazylam go pokochac. –Kogo? Amrego czy Gabriela? Odwrocila sie na piecie i… …wyszlaby, gdyby w drzwiach nie wpadla na wyzej wymienionego Gabriela A. Mrocznego. Zbladla, widzac jego ciemna, ponura sylwetke, mrok w oczach i usta sciagniete w waska kreske. Probowala przemknac obok, ale zacisnal dlon na jej ramieniu i wprowadzil z powrotem do kuchni, gdzie – spokojnie popijajac herbate – siedzial Dziadek. Gdyby nie obecnosc staruszka, zaczelaby krzyczec, a tak tylko usiadla tam, gdzie Holender zmusil ja, by usiadla i oczyma okraglymi ze strachu wpatrywala sie w jego twarz. Stal nad nia ponury niczym Saetin z jego powiesci. Na chwile odzyskala odwage i szarpnela sie, ale przygwozdzil jej ramiona dwoma ciezkimi dlonmi, a potem zaczal mowic do milczacego Dziadka, ale patrzac w oczy Patrycji: –Nie wiem, co mnie opetalo tamtego dnia. Nigdy, a znasz mnie od dziecka, nie skrzywdzilbym kobiety, a jednak siedzialem za pobicie mojej narzeczonej, ktora oszalala. Tak, tak, zrobilem z ukochanej wariatke, rozwalajac jej glowe o kaloryfer. I tak juz ciemne oczy jeszcze bardziej pociemnialy. Przez chwile zaciskal szczeki, probujac odzyskac panowanie nad soba. Dotyk jego dloni wrecz palil, –Mozesz sie mnie nie bac – tym razem mowi do Patrycji – od tamtej pory nie tknalem kobiety, – Jakby na potwierdzenie tych slow, uwolnil jej ramiona, – Trzymam sie od was, parszywe, zdradliwe zmije, na bezpieczna odleglosc. – W szarych oczach blysnela pogarda. – A twoje listy… – zawiesil glos, zawahal sie, widzac czarne zrenice utkwione w jego twarzy, wypelnione nadzieja, gniewem i lzami – gowno dla mnie znacza. Pale nimi w kominki, 1 I wyszedl. ROZDZIAL VIII Który smutno się zaczyna, a magicznie kończy Dlugo w noc, otulona kocem, siedziala na progu Chatki, patrzac niewidzacymi szklistymi oczyma na milczaca sciane lasu. To samo milczenie wypelnialo i ja. Bolesna cisza rozkrzyczana tysiacami pytan bez odpowiedzi. "Nesia. Co z nia? Co z Neska?". "To czlowiek o zlotym sercu". "Nasz wspolny przyjaciel. Uwielbiam jego ksiazki". "Nigdy, a znasz mnie od dziecka, nie skrzywdzilbym kobiety". Jaki jestes, Gabrielu A. Mroczny, autorze najwspanialszych opowiesci, jakie czytalam, w ktorych dobro zawsze triumfuje nad zlem, a milosc nad nienawiscia? Kim jestes, stworco calego wspanialego swiata, ukryty przed swiatem rzeczywistym w swej jaskini zwanej Poczekajka. Zreszta, to juz niewazne. Wstala, roztarta zdretwiale nogi i wrocila do domu. "Twoje listy gowno mnie obchodza. Pale mm. w ko- minku". Ja nigdy nie spalilabym twoich ksiazek. Wrociwszy do domu, spakowala wszystkie tomy Gabrielowych powiesci w karton i wyniosla na strych, upychajac w najdalszym kacie, bo ich widok okazal sie nie do zniesienia. To juz niewazne. Odetchnela gleboko. Byla wolna. Od zauroczenia i Holendrem, i Gabrielem A. Mrocznym… Walenie do drzwi rozleglo sie dokladnie pol godziny po tym, jak przylozyla glowe do poduszki. –Czy pani doktor zna sie na krowach? – Janek, nie czekajac, az dziewczyna zarzuci na siebie cokolwiek, wetknal glowe przez otwarte okno i czekal na odpowiedz. Patrycja patrzyla nan, mrugajac z niedowierzaniem. Czy to jawa, czy sen? – Jalowka Franka nie moze sie ocielic. – Jednak jawa. –A tam, zaraz nie moze – dobiegl gdzies z podworka wsciekly glos Franka. – Do rana bedzie mogla. –Do rana, durny, to stracisz i krowe, i cielaka. Zna sie pani doktor? Coz, jak przystalo na wiejskiego oraz zoologicznego lekarza, Patrycja znala sie na wszystkim. Wyprosila leb Janka na dwor, zamknela w sieni Pande-psa, ktora najwyrazniej miala ochote zjesc Frankowi but razem z golenia, ubrala sie w stare dzinsy i wielka koszule, odziedziczona Bog wie po kim. Chwycila torbe lekarska, dwa pojemniki z narzedziami, podrecznik poloznictwa i ruszyla na spotkanie z kolejna nocna przygoda. Podczas gdy dwaj mezczyzni w ponurym milczeniu wiezli ja bezdrozami do pacjentki, ona zdazyla przeczytac rozdzial o cesarskim cieciu u krow, koni oraz koz i owiec na wszelki wypadek. Na miejscu czekal na pania doktor niemaly tlumek zadnych sensacji poczekajczan. Dziewczyna spokojnie zalozyla gumowa rakawice siegajaca az do pachy, zbadala krowe, po czym rzekla: –Przodowanie posladkowe. –Co?! – Franek wytrzeszczyl oczy. –Znaczy dupa cielak idzie – przetlumaczyl Janek. –Aaaa… – rozleglo sie choralnie, a wszyscy pokiwali glowami ze zrozumieniem. –Trzeba ciac – orzekla Patrycja. –Cielaka? –Krowe, durny – wyjasnil Janek. –Bedziem czekac, az Powiatowy wytrzezwieje – odparl Franek, konczac dyskusje. A przynajmniej wydawalo mu sie, ze skonczyl. –Trzeba operowac natychmiast. Do rana stracisz pan i krowe, i cielaka. –Gowno tam, niech zdychaja. Babie kroic nie dam. Splunal i chcial wyjsc, gdy zatrzymalo go spokojne: –Zaplacisz pan, gdy operacja sie uda. Jesli nie, ja zaplace: i za krowe, i za cielaka. Tym razem nie tylko Franek, ale i wszyscy zebrani wytrzeszczyli na Patrycje oczy, po czym zaraz rozlegly sie szepty: "Nie badz glupi, nic nie tracisz", "Kase zbierzesz, jak sie nie uda, a tak to do piachu pojdzie". –A doktorowa cesarkowala juz kiedys? – zapytal niesmialo Janek. –Asystowalam. No wiec? –Niech kroi. – Franek, nie patrzac na dziewczyne, now splunal i wyszedl, trzymajac ostentacyjnie rece w kie- szeniach. Patrycja zwiazala wlosy frotka, wlozyla fartuch, nabrala do strzykawki srodek znieczulajacy i nim wbila igla grubosci malego palca w skore zwierzecia, rzekla glosno i wyraznie: –Zostaje ten, kto pomaga, reszcie dziekujemy. Przy krowie nagle zaroilo sie od pomagierow. Ze czterech polozylo bynajmniej nieopierajace sie zwierze na boku, kolejni zaczeli wiazac nogi nieszczesnej pacjentki, pozostali tloczyli sie w drzwiach obory chetni do natychmiastowej pomocy. Patrycja usmiechnela sie lekko, znieczulila okolice ciecia, odkazila, poczekala, az srodek znieczulajacy zadziala, po czym zmowila w myslach zdrowaske, wziela gleboki oddech i… jednym pociagnieciem skalpela rozciela krowie brzuch. Trysnela krew. Jeden z pomagierow padl jak dlugi. Patrycja usmiechnela sie, uniosla skalpel ponownie (ot tak, dla szpanu). Reszta widzow czmychnela czym predzej w czern nocy. Operacje dokonczyla w towarzystwie Janka i maloletniego Jozka – Frankowego syna, ktory dzielnie usilowal nie zwymiotowac w pole operacyjne. –No i co tam? – Franek postanowil przeprosic sie z pania doktor. –Dobrze, ze pan jest. Prosze rozcierac cielaka. –Przecie zdechly. –Trzyj pan, skoro mowie! –Trzyj, Franek – poparl Patrycje Janek, patrzac rozanielony na dziewczyne. Podkochiwal sie w niej od czasu pierwszego spotkania w lesie, ale wiedzial, ze on – taki wiejski kundel – nie ma zadnych szans. Westchnal bolesnie. Franek zlapal wiechec slomy i zaczal pocierac boki nieruchomego zwierzaka z taka pasja, jakby chcial zywcem obedrzec nieszczesnika ze skory. Patrycja zas zakladala ostatnie szwy skorne – rowniutkie, eleganckie krzyzyki – omdlewajacymi z wysilku rekami. Wreszcie wstala, skinela na mezczyzn i chlopaka, by rozwiazali krowe, po czym wstrzymala oddech – nadeszla chwila prawdy – i z calej sily trzasnela zwierze otwarta dlonia w zad. Krowa podskoczyla i wstala, chwiejnie, ale wstala. W tym samym momencie na chudziutkich jak patyczki nozkach zakolysal sie cielaczek. Gdzies w oddali zabrzmialy triumfalne dzwieki Ody do radosci. A moze tak sie tylko Patrycji wydawalo? Prawie martwa padla twarza w poduszke. Natychmiast pozeglowala do krainy snow, a raczej pozeglowalaby, gdyby nie… pukanie do drzwi. Zacisnela powieki. Zacisnela zeby. Rany boskie, jezeli to kolejny pacjent, to przekwalifikuje sie. Grabarzem zostane. Albo kwiaciarka. –Czesc, moja kochana, sorry, ze tak pozno, ale ostatni autobus mi uciekl i stopem jechalam. Nie uprzedzilam o odwiedzinach, bo to byl taki, wiesz, impuls. Zostane kilka dni, bo wzielam wolne. Pisalas, ze jest tu tak fajnie i sianokosy sie zblizaja. Pomoge ci. Cieszysz sie? – ten slowotok mogl sie wylac tylko z jednych ust. Patrycja uniosla glowe. Hanka – bo to ona byla – wlasnie targala do srodka walizke ogromnych rozmiarow. To koniec, przemknelo Patrycji przez mysl. Pora umierac. Ponownie padla twarza w poslanie. Nazajutrz rano, podczas udoju, kiwala sie nad krowim wymieniem, sluchajac monologu przyjaciolki. – …mowie mu, ze nasz zwiazek nie ma szans. A on mi na to, ze nie przyszedl mnie prosic o reke, tylko o samochod, bo mu ukradli. Patrycja, czy ty mnie sluchasz? Patrycja, przylapana na przysypianiu, poderwala glowe. –Oczywiscie! Ukradli mu reke! – Widzac wsciekla mine Hanki, sprobowala jeszcze raz: – Nasz zwiazek nie mialby szans? –Pomyslalam, ze on jeszcze nie wie, ze mnie kocha, i ze musze mu to udowodnic. A ze nie mam samochodu, przyjechalam do ciebie. –Zeby mu udowodnic?! –Po samochod! Jezu, ty, kobieto na tej wsi uposledzilas sie czy co? Patrycja, ignorujac obelge, wskazala z niejaka uciecha czarna klacz zujaca owies w boksie obok. Hania, nic nie rozumiejac, patrzyla przez jakis czas to na przyjaciolke, to na konia i wreszcie… zrozumiala. –Niee… Nie wierze… Nie rob mi tego! Zamienilas forda na…?! –Zawsze marzylam o rasowej klaczy. Czarnej jak noc. A jestem tu po to, by spelniac swoje marzenia. Hanka wywrocila oczami. –I co z nia robisz? –Uprawiam seks. W tym momencie w drzwiach obory stanal Lukasz. Oparl sie o framuge i, przygryzajac zdzblo trawy, przygladal sie obu dziewczetom. Przyjaciolka na widok zjawiskowo pieknego faceta zrobila wielkie oczy. –Nie lepiej z nim? – szepnela konspiracyjnie. Lukasz otaksowal dziewczyne od stop do glow i usmiechnal sie leniwie, po czym przeniosl spojrzenie na ziewajaca rozpaczliwie Patrycje i zapytal miekko: –Jedziemy, moja sliczna? Sheridana, najpiekniejsza na swiecie kruczoczarna klacz czystej krwi arabskiej, stala spokojnie, miedlac od niechcenia wedzidlo. Patrycja nieco mniej spokojnie silowala sie. z siodlem. –Ja tam bym sie bala. Temu koniu jakos dziwnie z oczu patrzy. – Hania stala w bezpiecznej odleglosci ze skrzyzowanymi na piersiach rekami. –Dobrze, ze patrzy. Gorzej byloby, gdyby okazala sie slepa – warknela Patrycja, szarpiac za skorzany pas. Kon po raz wtory nadal sie jak beczka, uniemozliwiajac dopiecie popregu. –Jestes pewna, ze chcesz na to cos wsiasc? –Spoko, to kon na biegunach. – Patrycja wreszcie mogla wdrapac sie na siodlo. – Przynajmniej tak mowil poprzedni wlascicieeeeeeeee… Klacz z miejsca wyrwala do przodu. Wscieklym galopem stratowala ogrod, zerwala glowa Patrycji przescieradlo ze sznura, przeskoczyla przez plot i pognala w kierunku wsi. Lukasz, Hanka i przechodzacy droga Janek popatrzyli za znikajaca w chmurze pylu amazonka. –Niezla jest. – Ten pierwszy pokiwal glowa z uznaniem, po czym wyciagnal reke do Patrysinej przyjaciolki: –Chodz, kochanie, poszukamy naszej zguby. Hanka bez wahania pozwolila sie posadzic w siodle. Wtulila sie w mezczyzne, a on objal ja ramieniem, wbil piety w bok Ofira i ruszyl w kierunku przeciwnym niz zguba. Odpoczywajacy przed calym dniem pracy rolnicy siedzieli sobie wlasnie pod "PABEM", popijajac zimne piwo, gdy… rece dzwigajace butelki zastygly w polowie drogi do spragnionych ust. Przed nimi przemknal jak burza czarny demon, z uczepiona grzbietu zjawa okutana w powiewajace niczym sztandar przescieradlo. Mezczyzni wymienili zdumione spojrzenia. Demon i zjawa znikneli w zagajniku. Po chwili dobieglo stamtad przejmujace rzenie, a po nastepnej, tuz przed oczyma coraz bardziej zdziwionych poczekajczkan, przemknal tenze sam demon. I ta sama zjawa. Tym razem bez przescieradla. Mezczyzni podejrzliwie popatrzyli na butelki. Gdy po raz trzeci bestia zaczela zblizac sie w ich kierunku, wstali powoli, gotowi umknac do "PABU". Nie bylo jednak takiej potrzeby. Klacz zaryla wszystkimi czterema nogami przed samym plotem i szarpnela glowa, sciagajac amazonke pietro w dol. Patrycja wdziecznym lukiem przeleciala ponad sztachetami, po czym pacnela u stop oniemialych facetow. Dluga chwile lezala tak nieruchomo, jak oni stali. Wreszcie zebrala sie w sobie, podniosla, otrzepala zakurzone odzienie, odgarnela podpatrzonym na westernach gestem wlosy i chwiejnym krokiem weszla do srodka. Mezczyzni usiedli zas ciezko i jak jeden maz uniesli do ust butelki, oprozniajac je do dna. –Niezla z pani doktorowej kowbojka, bez dwoch zdan. – Janek podsunal Patrycji setke wodki. – Ten skok przez plot… –Ktory? Ten pierwszy czy ten ostatni? – Patrycja uniosla kieliszek, pilnujac, by dlon jej nie drzala. Jednym haustem wychylila zawartosc i… zatkalo ja. Zanim odzyskala oddech, miala wrazenie, ze wlasnie polegla – drugi raz tego samego dnia. Lzy trysnely wszystkimi mozliwymi otworami. Rozkaslala sie straszliwie. Janek poklepal ja przyjacielsko po plecach. –Tylko pic jeszcze nie umie, ale nauczymy… Nau- czymy… Nagle umilkl, patrzac ponad ramieniem Patrycji. Umilkli takze wszyscy pozostali goscie knajpki. Do srodka wszedl… –Holender! – zabrzmialo jak przeklenstwo. Patrycja zesztywniala. Mezczyzna nawet na nia nie spojrzal. –Widziales Dziadka? – To pytanie skierowane bylo do barmana, ale tyczylo sie wszystkich. Drzwi skrzypnely, otwierajac sie ponownie. Tym razem stal w nich Lukasz. Za nim zerkala do srodka Hanka. –Co sie stalo z Dziadkiem? – przerwala cisze Patrycja. Dopiero teraz Holender raczyl ja zauwazyc. –To ja chcialbym pania o to zapytac. Co sie stalo z Dziadkiem i jego zabytkowym kredensem? Ponoc bardzo sie pani podobal. – Przeszyl ja jadowitym spojrzeniem szarych oczu. –Dziadek czy kredens? – odparowala. Mozna zro- zumiec, ze facet jej nie lubi, ale to nie znaczy, ze moze Patrycji bezkarnie zarzucac kradziez mebla i staruszka. Uniosla hardo podbrodek. – Wzielam dzis obu pod pache i zakopalam na progu Chatki. Jak panu tak bardzo zalezy, moze pan ich sobie odkopac. Pewnie jeszcze tam sa. Paru poczekajczan parsknelo smiechem. Holender zacisnal szczeki i zrobil krok w kierunku Patrycji. –Czego chcesz od mojej dziewczyny? – Lukasz juz byl przy nich. Juz obronnym gestem obejmowal Patrycje. Holender powoli rozluznil napiete miesnie, zmruzyl oczy w pogardliwym usmiechu, nie wiadomo, kim gardzac: nia czy nim, odwrocil sie na piecie i wyszedl. Patrycja patrzyla za nim… Milosna nalewka! Zaraz, natychmiast jest jej potrzebna milosna nalewka, bo czula, ze nadal zauroczona jest nie w tym facecie, co potrzeba! –Chodz! – Pociagnela Lukasza za soba i pognala do Chatki, gdzie pod plotem grzecznie czekala czarna klacz. Ku jej rozpaczy nalewki nie bylo. Jakas cholera ukradla butelke z urocznym winem i teraz zapewne zakochiwala sie w pierwszej istocie, ktora napotkala na swej drodze. –Oby to koza byla, zlodzieju parszywy! – rzucila zrozpaczona w przestrzen. Nastepna pelnia bedzie dopiero za miesiac, a jak sobie przypomniala rwanie nago lubczyku i wyciskanie purchli na ropusze… –Dziadku, potrzebuje, twojej pomocy – zagaila Patrycja, siadajac za stolem. Aureliusz, ktory oczywiscie odnalazl sie tego samego dnia (czego nie mozna bylo powiedziec o pieknym, starym jak on sam, kredensie), spojrzal na nia znad imbryka poziomkowej herbatki. Kojace, przytulne, przyjazne otoczenie sprawilo, ze dziewczyna po raz pierwszy od paru tygodni zapragnela zwierzyc sie ze wszystkich klopotow i rozterek jakiejs dobrej duszy. Byleby nie byl to nikt z rodziny, zaden facet do wziecia ani przyjaciolka, ktora najwyrazniej robi podchody do potencjalnego Amrego-Lukasza. –Mow, wnusiu – zachecil ja. I od razu podal chusteczke. A ona od razu zaczela w nia siapic. Wyznala Aureliuszowi wszystko. Jak uciekla tutaj, by czekac na ksiecia z wizji, ktorego kocha. Jak powinna sie zakochac, bo ten ksiaze sie pojawil, ale jest chyba zakochana w kims, w kim absolutnie byc nie powinna. I jak, na domiar zlego, jakas cholera ukradla jej – tu Patrycja rozplakala sie na glos – milosna nalewke, ktora by sie przydala, bo ile ten ksiaze moze czekac, az ona sie w nim zakocha? W koncu dla Sklepikowej ja – Patrycje – porzuci. Jest bardziej chetna. Staruszek wysluchal wszystkiego, nie przerywajac. Dopiero, kiedy dziewczyna skonczyla – i upewniwszy sie, ze skonczyla – rzekl spokojnie: –To ja ci ja ukradlem. Te nalewke. Patrycja zachlysnela sie herbata. –Ale… po co? Gdybys poprosil, podzielilabym sie z toba! –Nie "po co", wnusiu, tylko "dlaczego". Nie chce, zebys wiazala sie silami Magii z Lukaszkiem. Patrycja opadla na oparcie krzesla. –Dziaaadku – jeknela. – Jak nie z nim, to z kim? Innych kandydatow do mojej reki jakos nie widze. No, oprocz Artura, kumpla ze studiow, ale… –Z nim tez nie – przerwal jej spokojnie Dziadek. –Przeciez go nie znasz! –Jak to "nie znasz". Znam obu, i Artura, i Lukasza: Diabla w ludzkiej skorze i Wladce Pieniadza. Patrycji odebralo mowe. –Niee, no. Nastepny o Diable i Hochsztaplerze bedzie mi opowiadal. – Pokrecila glowa. – Zmowiliscie sie z Berenika, czy co? –Znasz jakas Berenike? – zapytal ciekawie dziadek. –W kartach sobie sprawdz – wypalila, rozczarowana i zla. – Pasuje do ciebie, a ty do niej. –Tak jak ty z Gabrysiem. –Myslalam, ze zakonczylismy ten temat… –Moja droga, jeszcze go nie zaczelismy. Artura i Lukasza znam, choc nie osobiscie, a z opowiadan, od lat. Pojawili sie w zyciu Gabriela, gdy ten konczyl studia i zamierzal zenic sie z Janeczka, a musisz wiedziec, ze Janeczka jest… byla… jest – zaplatal sie Dziadek, wreszcie machnal reka – najwieksza miloscia Gabrielowego zycia. Najwieksza i jedyna niestety. Tamci dwaj pojawili sie wiec, narobili zamieszania i znikneli. A zamieszanie zostalo. Biedne szalone zamieszanie, ktore pojawia sie w zyciu Gabriela zawsze wtedy, gdy nie powinno… Patrycja westchnela ciezko. Potarla oczy. –To moze masz, Dziadku, jakas nalewke na odkochanie sie? –A czemu masz sie odkochiwac? – zapytal przekornie. –Gabriel jest dobrym czlowiekiem, pracuje, opiekuje sie chora Janka, mimo ze wcale nie musi. Co masz przeciwko niemu? –A co ty masz przeciwko Lukaszowi?! – Poderwala sie z krzesla nieszczesliwa i zla. –Jeszcze nie wiem, ale sie dowiem. – Usmiechnal sie tajemniczo. – A na drodze do szczescia nie zamierzam ci stawac, wnusiu. Twoje zycie, twoj wybor, twoja nalewka. Butelka z mrocznym winem stuknela o blat stolu. ROZDZIAL IX O polowaniu na bizony, ale też o gwieździe Poczekajki i urocznej nalewce, która prawie cnoty pozbawia Najdrozszy Amre! Patrycja nie potrafila sie powstrzymac od pisania listow, powstrzymywala sie jedynie od ich wysylania. Wprawdzie samo skrobanie po papierze stracilo urok, gdy nie bylo odbiorcy, ale jakos tak weszlo w nawyk… To, co do tej pory pare razy nazwalam bonanza, to byl pikus w porownaniu z tym, co przezylam dzisiaj. Dzisiaj bowiem mialam prawdziwa bonanze z prawdziwymi bizonami w roli glownej, a mna i… Ty wiesz kim, w rolach drugoplanowych, ale rownie waznych. Amre kochany… oj, dzialo sie, dzialo. Gdy stanela przed bramka, ochroniarz, ktorego przeciez widywala codziennie, nie poznal jej. A gdy juz poznal, gapil sie jeszcze chwile z otwartymi ustami, po czym cmoknal z uznaniem. –No, no, pani doktor… Lukasz zaborczym gestem objal Patrycje wpol. Faktycznie, takiej jej jeszcze tutaj nie ogladali: w czarnej obcislej mini, z wlosami upietymi przez calkiem zdolna, gotowkowa fryzjerke i w pelnym makijazu, czyli cieniu na powiekach i wytuszowanych rzesach – jak na Patrycje byl to pelny makijaz. Zawsze szczupla i zgrabna, co teraz podkreslala dobrze skrojona sukienka, przyciagala wzrok kazdego mezczyzny na ognisku. No wlasnie, jak co roku Ogrod zorganizowal spotkanie integracyjne dla pracownikow i gosci. Z winem, muzyka, tancami, wspomnianym juz ogniskiem i pieczeniem dziczyzny (owa dziczyzna okazal sie odstrzelony pare dni temu jelen, beznadziejnie poraniony przez przewodnika stada – czestowana pieczystym Patrycja musiala odmawiac, tlumaczac, ze pacjentow nie jada). Siedziala sobie szczesliwa, majac u jednego boku Plame, u drugiego Dyrektora (Lukasz z Hania gdzies sie zapodziali w tlumie tanczacych), obu wspanialych gawedziarzy, gdy do ich stolu podszedl, majacy popoludniowy dyzur, pielegniarz – Piotrek z drapieznych. –Przepraszam, ze przeszkadzam, panie kierowniku zwrocil sie do Plamy – ale mamy problem… Faktycznie mieli. Za chwile miala ten problem i Patrycja. Samica bizona utknela po pachy w gow… blocie. Wybieg dla bizonow opada lagodnie i na dole, szczegolnie po deszczu, zawsze robi sie apetyczne blocko, w ktorym zwierzaki uwielbiaja sie taplac. Bizonka taplala sie tak skutecznie, ze ugrzezla. –Nie psulbym pani zabawy, ale moze trzeba bedzie drania odstrzelic. – Plama, ktory byl na miejscu przed Patrycja, wskazal reszte bizoniego stada: samca i cztery samice, ktore przygladaly sie zaniepokojone rownie zaniepokojonym pracownikom zebranym po drugiej stronie ogrodzenia. – Przewodnik stada nie pozwoli do niej podejsc – wyjasnil. –Dobra, ide po flinte. Jest Kuba? – Patrycja umiala strzelac nabojami usypiajacymi, ale… jakos malo celnie. Wolala wiec, by strzelaniem zajmowal sie jej pomocnik. Plama skrzywil sie lekko. –Jest, ale… juz niedysponowany. Wie pani: kobiety, wino i spiew. A przede wszystkim to wino. No tak, impreza rozkrecala sie na calego – nawet tutaj, do wybiegu bizonow, najbardziej oddalonego od polany, dobiegaly dzwieki muzyki i smiech. Ale zarowno Patrycji, jak i bardziej dysponowanym pracownikom, coraz mniej bylo do smiechu. –My sprobujemy je gdzies zagonic, a pani doktor niech biegnie po palmerke. Patrycja bez slowa odwrocila sie na piecie i pognala do ambulatorium po strzelbe. Za chwile miala zrobic cos, czego absolutnie robic nie bylo wolno. W przypadkach naprawde duzych zwierzat uzywamy srodka, ktory je kladzie, w malych dawkach i dosyc szybko. Nie po pietnastu minutach, a po trzech (filmy, na ktorych zwierze po oddaniu strzalu pada na pysk, nalezy miedzy bajki wlozyc, chyba ze na tych filmach podaja mu cos, czego ja nie znam). Ten cud-specyfik ma jedna wade. Hmm… Powazna wade. Jest smiertelnie niebezpieczny dla czlowieka. Wystarczy, ze zaklujesz sie igla, ktora nabierales immobilon, a schodzisz smiertelnie. Serio. Legendy, ktore kraza o tym leku, sprawiaja, ze lekarz nigdy nie tknie fiolki, jesli nie ma w zasiegu reki drugiej – z odtrutka. A w wielu ogrodach jest wymog, ze musi asystowac lekarzowi ktos, kto w przypadku kontaktu z tym zajzajerem bedzie na tyle przytomny, by umierajacemu w drgawkach i z piana na ustach (tak wlasciwie nie wiem, jak sie na to umiera, wiem, ze szybko) wbic sie dozylnie i podac antidotum. W moim tez byl taki obowiazek. Sama go wprowadzilam. A skoro wprowadzilam, to na chwile moglam wyprowadzic, no nie? –Lukasz! – Moj towarzysz, ktory przed chwila sie zmaterializowal, ogladal z obrzydzeniem (ale i z fascynacja) zdechlaki przygotowane do porannej sekcji. – Jakbym nagle zaczela umierac, podaj mi to. – Wreczylam mu strzykawke z odtrutka. Zawsze, zawsze! Najpierw przygotowujemy antidotum, potem dopiero lek morderce. –Najlepiej dozylnie, ale jak sie nie da, to gdziekolwiek. Byle szybko. –Zrobie ci sztuczne oddychanie usta-usta – usmiechnal sie szeroko. –To pozniej. Najpierw musisz podac to. – Powtornie wcisnelam mu do reki strzykawke. Chyba zrozumial powage sytuacji, bo zamilkl i skupiony zaczal obserwowac nabijanie strzykawki immobilonem dla bizona. Nabijanie przezylam. Lukasz, stwierdziwszy, ze nie jest mi juz potrzebny, bo ublocenia jedynej czystej koszuli nie zaryzykuje, zdematerializowal sie. Ja na sukienke narzucilam fartuch, szpilki zamienilam na kalosze, przewiesilam sobie strzelbe przez ramie i pognalam na wybieg. Zgromadzeni dookola mezczyzni z obslugi parskneli na moj widok smiechem. Spojrzalam na siebie skonster- nowana. –Wyglada pani jak dziecko wojny. No tak, palmerka siegala mi od ramienia po kostki, bo ja krotka jestem, obijajac sie o te ostatnie bolesnie. –Gryplan jest taki: wy odganiacie, my przeciagamy pasy, zeby podczepic gadzine pod ciagnik, Patrycja w razie czego strzela. Kapewu? – Plama, nie czekajac na potwierdzenie, przeszedl pod barierka. Przy bizonce znalezli sie we czworo: Plama, Piotrek od drapieznych, Darek z ptakow i (ewentualnie) strzelajaca, czyli Patrycja. Bizonka lezala spokojnie, tylko po wielkich oczach widac bylo, jak bardzo jest przerazona. –My z Piotrkiem ja uniesiemy, Darek sprobuje przeciagnac pas – wydal rozkazy Plama. Moze w roli ksiedza byl i lagodny, ale w roli kierownika hodowli – szczegolnie w takich sytuacjach jak ta – budzil respekt. Dwaj mezczyzni podeszli do samicy i wsparli sie o jej bok – zwierze wazylo z osiemset kilogramow, a zanurzone w blocie pewnie dwa razy tyle. Trzeci zanurzyl rece az po lokcie i – sapiac z wysilku – probowal wykonac polecenie kierownika. Patrycja stala ze strzelba w objeciach, bo bala sie zamoczyc lufe. Mogla tylko bezradnie krecic glowa i dawac dobre rady, patrzac, jak raz po raz wszyscy trzej ponawiaja wysilki. Gdy po ktorejs dobrej radzie Plama poslal dziewczynie mordercze spojrzenie, umilkla, ograniczajac sie tylko do krenia glowa. Nagly krzyk z gory: – Uciekajcie! Leca! – sprawil, ze serce zamarlo jej w pol uderzenia. Gnalo na nich stado bizonow. Kierownik i dwaj pielegniarze bez namyslu puscili pasy, dopadli barierki i przeskoczyli na druga strone, ale Patrycja… Patrycja mogla tylko stac jak slup soli i ogromniejacymi oczyma wpatrywac sie w galopujaca smierc. Slyszala krzyki: –Na Boga, uciekaj! –Co ona robi?! –Uciekaj, kobieto! Ale nie mogla uciekac. Mogla tylko patrzec. Wtem ktos wyszarpnal strzelbe z jej objec, a potem stanal miedzy nia i szarzujacymi bizonami. Holender strzelil, prawie nie celujac. Amre… moze w filmie mialo sie to prawo zdarzyc, ale nie w prawdziwym zyciu. Bizon dostal prosto miedzy oczy… Stanal jak wryty – a wraz z nim stanely i samice – i tak stal dluga chwile, zezujac na czerwony fredzel znaczacy strzykawke – wygladal przekomicznie z tym pomponikiem na czole – moze w innej sytuacji bym sie usmiala, ale… w tej stracilam poczucie humoru. –Odwroccie ich uwage! – krzyknal Holender do sparalizowanych z przerazenia pracownikow. To ich otrzezwilo. Wysypali sie na wybieg. –A ty – rzucil przez ramie do Patrycji – jestes tak glupia czy tak odwazna?! Uciekaj, kretynko! –Nie moge – wykrztusila przez zacisniete gardlo. Kalosze mi wessalo. –Co?! – W pierwszej chwili nie zrozumial, wywar- czala wiec: –Kalosze mi bloto wessalo. Nie moge sie ruszyc. –Jezu! – Chwycil Patrycje pod pache, szarpnal w gore i uniosl, zwisajaca z golymi nogami, ze soba. Paroma susami pokonal wybieg, a potem przerzucil dziewczyne przez barierke i sam przeskoczyl. Oboje, lapiac ciezko oddech, patrzyli, jak bizon rusza truchtem w strone Plamy i reszty, by po kilku coraz bardziej chwiejnych krokach osunac sie powoli na ziemie. Samice otoczyly go zwartym kregiem, patrzac na ludzi spode lba, ale nie atakowaly. Byli uratowani. Holender odetchnal gleboko. Patrycja oparla czolo o barierke i przytrzymala sie jej z calych sil, czujac, ze uginaja sie pod nia nogi. Odruchowo objal ja wpol i trzymal dotad, az uznal, ze dziewczyna dochodzi do siebie. Gdy znow stala o wlasnych silach, cofnal ramie. –Dziekuje. – Oczy blyszczace od lez odszukaly chmurne spojrzenie Holendra. –Jest za co – mruknal. Pokrecil glowa, wcisnal palmerke w jej objecia, prychnal: "Kalosze mi wessalo", i odszedl z rekami w kieszeniach. Dalej to juz byla bulka z maslem: po kilkunastu pro- bach przeciagnelismy pitolone pasy pod pachami bizonki, ciagnik wywlokl zwierzaka z blota i… moglam wracac na ognisko. Hehehe, nie moglam. Od stop do glow utytlana bylam w woniejacym bizonimi ekskrementami biocie. Mialam je na golych nogach, mialam je na fartuchu i pod fartuchem. Mialam je na twarzy i we wlosach. Sliczna czarna minioweczke trafil szlag. A Dyrektor znowu mnie opieprzyl. Plama, ktory nadal nie mogl sie otrzasnac po przygodzie z bizonami, odwozil Patrycje do domu, monologujac od czasu do czasu. Dziewczyna milczala, patrzac na wijaca sie przed nimi asfaltowa wstazke. –Co wlasciwie robil tam Holender? – zapytala nagle. –Wyciagal pania z kaloszy – mruknal ksiadz. Nie mogl sobie darowac, ze narazil dziewczyne na niebezpieczenstwo, zostawiajac ja za soba. – Zostal zaproszony przez Starego na ognisko i na szczescie byl. Nawet nie wiedzialem, ze umie tak strzelac. Gdzie on sie tego nauczyl? To chodzaca lagodnosc. –Ladna mi lagodnosc. – Patrycja przypomniala sobie wszystkie okrutne slowa, ktorymi pan Gabriel w trakcie ich krotkiej, acz burzliwej znajomosci ja uraczyl. –Jezeli chodzi o zwierzeta – sprecyzowal Plama. Za ludzmi nie przepada. O, z tym sie mogla zgodzic. –A za kobietami w szczegolnosci – dorzucila. Ksiadz spojrzal na nia z ukosa. –Wcale mu sie nie dziwie. Janka niezle zalazla biedakowi za skore. Ej, ej, to cos nowego! Po raz pierwszy ktos oprocz Dziadka – ale on nie byl obiektywny – ujmowal sie za katem, zamiast za ofiara. Jak? – wykrzyknela. – Jak mu zalazla? – Moze Plama przyblizy jej mroczne dzieje Gabriela i jego narzeczonej. Ale ksiadz pokrecil glowa i wymigal sie tajemnica spowiedzi. Dobre sobie, tajemnica, o ktorej wiedza wszyscy oprocz Patrycji… Podobna tajemnica bylo to, gdzie sie podziewa Lukasz, ktory powinien teraz Patrycje odwozic do domu (badz co badz, z nim na ognisko przyjechala) i Hanka (z ktora tez badz co badz…). Hanka z dnia na dzien stala sie gwiazda Poczekajki. Moze dlatego, ze byla niczym egzotyczny motyl w tym malo egzotycznym miejscu, moze dlatego, ze w przeciwienstwie do nieprzystepnej pani doktor byla bardzo przystepna. Az za bardzo… Gdy po dwoch dniach od jej przyjazdu szly przez Poczekajke – Patrycja w zwyklych szortach i podwiazanej bluzeczce (upal byl jak sto piecdziesiat), a Haneczka w pelnym makijazu, sukni wieczorowej niemalze i szpilkach, w ktorych jej nogi na wybojach chwialy sie komicznie – stanowily zrodlo dodatkowej uciechy dla znudzonych mieszkancow. Natomiast dla mezczyzn stanu wolnego, ktorych to byla we wsi ponad polowa, stanowily obiekt westchnien. Tudziez pogwizdywan. Po dwoch dniach Patrycja zaprzestala wspolnych spacerow, Hanka natomiast rozspacerowala sie na dobre. Trzeciego dnia spotkaly sie przypadkiem pod "Sporzyw- czym". Patrycja prowadzila na dalsza lake Wiedzme, a jej przyjaciolka pozwolila sie poczestowac piwem Jankowi i Ziutkowi. Reszta widac pracowala przy sianokosach albo odpoczywala przed praca. Hance towarzyszyl takze Lukasz, jak zwykle oparty niedbale o drzwi, z nieodlacznym zdzblem trawy w ustach. Patrycja musiala przyznac, ze widok Lukasza adorujacego przyjaciolke sprawia jej przykrosc. E tam, przykrosc: wkurza cholernie! –Czesc, mala ksiezniczko. – Lukasz mszyl ku Patrycji. – Ty znow za yyy… eee… krowa? – Ten niewinny zart, zamiast rozsmieszyc, tez sprawil przykrosc. – Hej, rusalko, nie dasaj sie. – Pochylil sie ku dziewczynie i pieszczotliwie pociagnal za warkoczyk. Odepchnela jego dlon, co bynajmniej mezczyzny nie stropilo. –Jutro jest dyskoteka w Gotowce. Ubierz sie szalowo i… –Wybacz, ale ja nie chadzam na takie imprezy – uciela chlodno. –Ze mna pojdziesz. –Nie pojde. –Wiec pojde bez ciebie. Z Hania. –Jakos to przezyje. – Urazona do zywego, wyjela mu z reki koniec lancucha i szarpnela Wiedzme, wyzerajaca kwiaty z przysklepowego ogrodka. Miala jedynie tyle sil witalnych, by dowlec sie z Wiedzma na te cholerna lake. Tam, zamiast przybic krowe palikiem i wracac do Chatki, by wypatrywac Amrego, dopelzla do cienia rzucanego przez rachityczna grusze i, opierajac sie o pien, zaczela plesc wianek z koniczyny. Na nucenie wesolej piosneczki sil jej juz zabraklo. Gdy ujrzala idacego w jej kierunku wystrojonego jak na odpust Zenka, westchnela cicho. Ten stanal przed nia w calej okazalosci: od wyprasowanych w kant spodni po biala koszule i nalozony na nia sweter. Tylko berecika z antenka brakowalo. –Ladnie jej bedzie – zauwazyl, wskazujac wianek, ktory z takim zapalem Patrycja plotla. –Wiedzmie we wszystkim ladnie. – Dziewczyna wstala, podeszla do lezacej w cieniu krowy, zujacej cos pod nosem i – ku konsternacji Zenka – nalozyla wianek na krowi leb. Faktycznie. Bylo jej ladnie. –Da sie zaprosic na dysko? – przeszedl do sedna sprawy, bo po co tracic czas. –Dziekuje, ale nie tancze. –Z Lukaszem to by poszla – zawarczal. Widac nie spodziewal sie odmowy. Jemu – Zenkowi Bakowi sie nie odmawia! – Zaprosze panne Haneczke i po- zaluje! –Och, nie watpie, ze pozaluje. Szczegolnie, ze panna Haneczka jest juz zaproszona. Przez Lukasza zreszta. Zenek zacisnal piesci w bezsilnym gniewie. –I-i bardzo jej tak dobrze! I zdechnie jako stara panna! – wykrzyczal Patrycji prosto w twarz. Dziewczyna pogubila sie nieco. –Kto zdechnie: ja, Hanka czy moze Wiedzma? Wymamrotal przeklenstwo i odszedl w sina dal. Patrycja, zmeczona konwersacja, wyciagnela sie na trawie z rekoma pod glowa i oddala smutnym rozmyslaniom, jakie to jej zycie do pewnego sabatu bylo proste. Praca- dom-praca-dom… –Da sie…? – rozbrzmialo tuz nad jej glowa. Usiadla gwaltownie. –Dzizes, przestraszyl mnie pan! – krzyknela na widok Janka wylaniajacego sie zza gruszy. –Przepraszam – splonil sie. – Chcialem tylko zapytac, czy da sie pani doktor zaprosic na tance. Co oni z tym tancami?! Oszaleli? Ktos im afrodyzjaki do piwa dorzuca? –Prosze wybaczyc, ale nie tancze. I prosze mnie za to nie przeklinac i nie prorokowac staropanienstwa. –Alez skad, droga pani doktor! – oburzyl sie. – Gdziezbym smial! Ale skoro pani nie tanczy – zawiesil na chwile glos – to moze chociaz postoimy? Zalozylem sie z chlopakami, ze zaprosze pania doktor na tance – wyjasnil prostolinijnie. Patrycja doceniala prostolinijnosc. –A o co sie pan zalozyl? Stropil sie z lekka. –A moze pani doktor nie pytac? Zaprzeczyla. –O calusa. –Mam pana na dodatek pocalowac?! –Nie, nie, nie pani! – zaprzeczyl goraco. – Gdziezbym smial! Ziutek! –Bedzie sie pan calowal z Ziutkiem? – Zgroza zjezyla Patrycji wlos na karku. –On mnie bedzie calowal. W dupe. Nie no. To Patrycja musiala ujrzec na wlasne zachwycone oczy. W koncu wiec znalazla sie na dysku. Szla srodkiem sali u boku dumnego jak paw Janka. Nie zwracajac – no dobrze: probujac nie zwracac uwagi na szepty i chichoty obgadujacych ja par. Na widok niewyraznej miny Ziutka, ktoremu Janek rzucil bezglosne: "Pocaluj mnie w dupe", parsknela smiechem. Lecz smiech zamarl jej na ustach na widok miny kogos innego. Zenek stal im na drodze do stolu z przekaskami i winem. –Ze mna to nie chciala isc? – wysyczal wsciekle, juz niezle podciety. Patrycja wykonala niesprecyzowany ruch reka, za to Janek jak najbardziej sprecyzowany: objal dziewczyne i z triumfujacym usmiechem, jakby nagle caly swiat stal sie jego wlasnoscia, rzucil: –Kudy ci do pani doktor! Masz Janke! Faktycznie, Janka, jak zwykle z nienawiscia wpatrujaca sie w Patrycje, przyczaila sie za Zenkowymi plecami. –Ozez ty kundlu! – wpieklil sie Zenek. – Wylaz na zewnatrz, pogadamy na migi! Janek usmiechnal sie jeszcze szerzej, przeprosil Patrycje, szarmancko calujac w dlon, i z niezrozumiala dla dziewczyny checia, pognal na podworze przed remiza. Ona oczywiscie za nim, probujac mitygowac zwasnionych. Wszyscy obecni rowniez wysypali sie na podworze, gdzie ci dwaj juz stali naprzeciw siebie z zacisnietymi piesciami, wpatrujac sie w przeciwnika ponurym wzrokiem. Tylko olstrow u bioder i zawieszonych w nich rewolwerow brakowalo, bo byloby W samo poludnie. Nagle Janek wyrwal do przodu i glowa uderzyl Zenka w tors. Ten nakryl sie kopytami, po czym wstal, otrzepal sie i rzucil: –Bodziesz? Jak bydle? Bier sztachete, bij sie jak czlowiek! Skoczyl do plotu, wyrwal obluzowana po wielu takich dyskach sztachete i ruszyl na Janka. Patrycja, zszokowana i zachwycona jednoczesnie, przy" tknela obie dlonie do ust i… –Powinna pani wracac do domu. Robi sie niebezpieo nie. – Cichy glos. Dotkniecie dloni na ramieniu. Patrycja odwrocila sie: to byl on – Holender. Obdarzyla mezczyzne niesmialym usmiechem. –Jeszcze sekundke, ja tylko popatrze… – Zlozyla dlonie jak do modlitwy. On jednak pokrecil glowa, uchylil sie przed przelatujacym niczym UFO wyszczerbionym talerzem, ujal dziewczyne za lokiec i pociagnal za soba. Rejwach bijatyki, do ktorej przylaczyli sie chyba wszyscy dyskotekujacy faceci, potegowany przez bardziej lub mniej udawane krzyki kobiet, ucichl, gdy tylko znalezli sie na drodze do Poczekajki. –Nigdy nikt sie o mnie nie bil – szepnela Patrycja bardziej do siebie niz do milczacego towarzysza. Ten nie zdazyl odpowiedziec. Prawy sierpowy Lukasza – ktory to Lukasz pojawil sie nie wiadomo skad – powalil Holendra na ziemie. –Pilnuj swojego wiatraka, bydlaku, a od mojej dziewczyny trzymaj sie z daleka – wycedzil Lukasz, po czym przyciagnal do siebie zszokowana Patrycje i – mimo ze wila sie jak piskorz – wycisnal na ustach dziewczyny dlugi pocalunek, caly czas patrzac prosto w oczy lezacemu u stop rywalowi. Amre, Mily Moj! Widzialam dzisiaj prawdziwa wiejska zadyme. Mowia Ci, ale bylo. Jednego zaluje: ze to nie Ty sie o mnie biles. No, ale Ty zaraz chwycilbys za miecz i zamiast rozbitych, potoczylyby sie odciete lby. Zaluje takze, ze to Lukasz, a nie Holender mnie calowal, chociaz absolutnie nie wolno mi tego zalowac. Lukasz to Ty, Ty to Lukasz, tak bylo w wizji. Tylko kon byl bialy, a nie czarny, ale nie mozna miec wszystkiego. Zebym jeszcze miala pew- nosc, ktora maja oczy, usta, cialo, a ktorej nie czuje serce… Daj mi te pewnosc, Amre. Kocham Cie. Anaela Zakleila koperte, podpisala jak zwykle, "Amre" i szybko wrzucila do sekretnej szuflady, slyszac kroki Hanki. Przyjaciolka wyszla z lazienki: wykapana, wypachniona. Bez postarzajacego ja o nascie lat makijazu i dziesieciocentymetrowych szpilek wygladala wreszcie po ludzku. Z westchnieniem ulgi opadla na lozko. –Wiesz, zazdroszcze ci… Patrycja uniosla pytajaco brew, rozgladajac sie po pokoju. Czego Hanka moze jej zazdroscic? Plesniejacej Chatki? Chrapiacej Pandy-psa czy Kluski robiacej wlasnie kupe pod krzeslem? –Wszyscy tu maja fiola na twoim punkcie. Gotowi sa calowac sie po czterech literach i okladac sztachetami, bylebys tylko zwrocila swe sliczne oczeta w ich strone. Jak ty to robisz? Rzucilas urok na cala meska czesc Poczekajki? Nie doczekala sie odpowiedzi. Patrycja siedziala obok z podkulonymi nogami, wpatrzona w ogieniek swiecy. –Patrz, Lukasz, oblednie przystojny, inteligentny, bogaty. Swietny, po prostu swietny facet, moglby miec kazda, a caly wieczor tylko "Patrycja to, Patrycja tamto". Do porzygania. Tu Patrycja-to-Patrycja-tamto musiala parsknac smiechem. –Ale na dysko poszedl z toba – zauwazyla. –Bo staje na glowie, zeby zazdrosc w tobie wzbudzic! I udalo mu sie, przyznaj! – Hania cisnela w przyjaciolka poduszka. – Szczesciaro… Bierz go w koncu albo oddaj mnie. Patrycja tylko sie usmiechnela. –Sluchaj, a od tego bandziora, z ktorym sie z dysko urwalas, trzymaj sie z daleka – zaszeptala Hanka. – On podobno straszne rzeczy… –Trzymam sie, jak moge – uciela Patrycja. – Chodzmy spac. Jutro od rana szykuje sie niezla zabawa… Nieruchoma postac oczekiwala wracajacego z balangi Lukasza tuz przed wynajetym przezen domem. Zdrowo pijany, zeskakiwal wlasnie na ziemie z Ofirowego grzbietu, gdy owa postac doskoczyla don, lapiac za koszule. –Mozesz krasc mojego konia… – - zaczal Holender przez zacisniete zeby. –Pozyczac, stary, pozyczac – poprawil go ironicznie Lukasz. –Mozesz mnie gnoic i szantazowac. Ale tamtej Patrycji skrzywdzic nie pozwole. –Ty nie pozwolisz?! Ty?! – Lukasz rozesmial mu sie w twarz, posylajac porozumiewawcze spojrzenie Arturowi stojacemu za plecami Holendra. Ten uniosl wyniesiona z pola walki sztachete i z rozmachem uderzyl niczego niespodziewajacego sie mezczyzne w krzyz. Holender padl jak sciete drzewo. Bol obitych nerek malo nie odebral mu przytomnosci. –Co, bydlaku – Artur zlapal lezacego za wlosy, by zajrzec mu w twarz – sam masz ochote na pania doktor? Ona najpozniej za trzy tygodnie ma trafic z powrotem w rece swojej matki. Nie w twoje, Gabrysiu, i nie w twoje, Lukasz. Ty, Holender, trzymaj gebe na klodke, ty, przyjacielu, rece z daleka, to nikomu nie stanie sie krzywda. Odrzucil glowe Gabriela, az rabnela o ziemie. Wstal i znalazl sie twarza w twarz z Lukaszem. –A jezeli nie bede trzymal? – ten rzucil hardo. Artur pochylil sie ku niemu: –To Pipi dowie sie, ze zamierzasz ja zerznac za pie- niadze – szepnal tak cicho, by dotarlo to tylko do uszu Lukasza. –Uwazaj, zeby sie nie dowiedziala, za pomoca czego ty rzniesz swoje laski – odparl tamten rownie cicho, chwycil Artura za ramie i odciagnal na taka odleglosc, by jego dalsze slowa nie dotarly do polprzytomnego Gabriela. – To co robisz ty, panie weterynarz, jest karalne. W tym momencie Artur wybuchnal smiechem, takim smiechem, ktory podnosi wlosy na glowie. –Tak samo jak to, co zafundowales Jance. Mysle, ze z nas dwoch dostalbys wyzszy wyrok. – Tym razem Lukasz pobladl. – Nie szantazuj mnie, meska dziwko, nigdy wiecej. Niedlugo przyjezdza matka Patrycji z druga rata. Chce sie z toba spotkac osobiscie. I wyjechac z corcia. Rozespana Haneczka, ktora cala w przezroczystych tiulach i koronkach, stanela w drzwiach Chatki, przeciagajac, i ziewajac rozkosznie, nagle oprzytomniala, widzac przyjaciolke zaprzegajaca do wozu drabiniastego swa rasowa klacz. –Przebierz sie w cos normalnego. Obiecalam ci dobra zabawe. – Patrycja dopiela sprzaczke chomata. Kon wierzgnal, trafil w dyszel i sie zdziwil. –Co to bedzie? Wyscigi konne? –Bedziemy zwozic siano. –Zolza? –Zolza. – Takie imie nosila Sheridana od czasu pa- mietnej galopady, zakonczonej iscie kaskaderskim szczupakiem przez plot, pierwszej i ostatniej w karierze jej pani. Wiecej Patrycja ryzykowac zyciem nie zamierzala. – Niech chociaz do tego sie przyda ten darmozjad. – No, Zolzo, wio! – Klepnela klacz w zad, a ta parsknela wsciekle i chciala oddac uderzenie, ale kopyto ponownie nadzialo sie na dyszel wozu. Obejrzala sie zdumiona, by w nastepnej chwili swoim zwyczajem wyrwac z kopyta, ale tym razem sie nie dalo. Woz byl za ciezki i nie chcial skakac przez plot. Kon, istota o mozgu nie wiekszym od mandarynki, doszedl do wniosku, ze w tej sytuacji najlepiej… sie polozyc. Zolza wiec sie nie dalo. Nalezalo postawic na nowoczesnosc. To znaczy na traktor Janka. –To proste, pani doktor, jak budowa cepa. Tu sa biegi jak w samochodzie. – Janek ofiarnie udzielal Patrycji pierwszej w zyciu lekcji prowadzenia ciagnika marki Bizon. – Tutaj sprzeglo, gaz i hamulec. Tylko wsiasc, przekrecic kluczyk i… Patrycja przekrecila kluczyk i bizonem szarpnelo do przodu tak wsciekle, ze dziewczyna wyrznela mostkiem w kierownice. Na moment ja zatchnelo. –Patrycja, zyjesz? – zaniepokoila sie Hanka, widzac, jak przyjaciolka sinieje na twarzy. –Zyje – wykrztusila w koncu. – Jak to bylo, panie Janku, z tym sprzeglem, gazem i hamulcem? Cierpliwie powtorzyl. Nastepnym razem bizon poslusznie ruszyl, tylko nie do przodu, jak powinien, a… do tylu. –Patrycja, uwazaj na studnie! – wrzasnela Hanka. Na bude! Na schody! Na… Patrycja, tylko nie w dom!!! Silnik zdechl sam z siebie w momencie, gdy ciagnik wjechal niemal na ganek Chatki. –O Boze… – Patrycja oparla glowe o kierownice. To gorsze niz cesarka u krowy. Panie Janku, moze pan powtorzyc…? Przekrecajac kluczyk drzaca dlonia po raz trzeci i majac pewnosc, ze traktor ruszy z kopyta do przodu, modlila sie tylko o jedno: byle trafic w brame… w brame! Prawie trafila. Zahaczajac o slupek, pociagnela brame za soba. –Bizonow mam dosyc na reszte zycia – oswiadczyla, zwracajac kluczyki Jankowi. Obsiadlszy woz drabiniasty, ciagniety przez bizona, ktorym powozil Janek, jechali cala rozchichotana gromada na lake. Slonce grzalo od serca, choc na horyzoncie gromadzily sie chmury burzowe. W piatke jednak: Hanka, Patrycja, Zenek, Lukasz i Janek – one ukladajace pachnace koniczyna siano na wozie, oni podajacy snopki widlami, uwineli sie blyskawicznie. Zmordowani, ale szczesliwi, ze zdazyli przed nadciagajaca burza, zlegli w stodole na pachnacym laka sianie. Hanka, najmniej zmeczona (po prawdzie robila za catering managera, donoszac kanapki, piwo i wode mineralna a jak zabraklo mineralnej, to zwykla kranowke), pobiegla do kuchni po cos mocniejszego, pasujacego do radosnego nastroju sianokosow. Podala Patrycji i Lukaszowi szklanki cudnie wisniowym napojem, sama polozyla sie obok Zenka. Po chwili rozlegly sie z ich kata chichoty, a potem zapadla moze niezupelnie. Karminowe wino i zapach siana powoli uderzaly Patrycji do glowy. Pozwolila objac sie Lukaszowi, a potem tulic dlugo. Pozwolila delikatnymi musnieciami dloni piescic jej nagie ramiona. Hanka z Zenkiem poderwali sie nagle i wyszli,zostawiajac ich samych. Patrycja resztka instynktu samozachowawczego chciala ruszyc za nimi, ale Lukasz przytrzymal ja za reke. –Nie uciekaj. Pozwol nacieszyc sie chwila. – Jego usta, wedrujace od nadgarstka ku ramieniu i dalej, do szyi karku, sprawily, ze nagle zapragnela i ona cieszyc sie chwila w ramionach tego wlasnie mezczyzny. –Pokochalem cie od pierwszego wejrzenia – wy- szeptal miedzy pocalunkami. –Nie wiem, jakim cudem mnie opetalas, nigdy mi sie to nie zdarzylo. Ja moglem miec kazda, ale zadna nie mogla miec mnie – Lukasza Rowinskiego. Rzucilas na mnie urok, mala, sliczna czarownico… –Noo… – wymruczala przepraszajaco, ale on zajety byl calowaniem kazdego centymetra jej nagiej skory i nie zwrocil na to wyznanie uwagi. Zreszta i Patrycja przestawala zwracac uwage na cokolwiek innego niz usta, dlonie i napor jego… no… usta i dlonie. To ta nalewka, mysl nadciagnela leniwie i rownie leniwie powinna zniknac, ale… Patrycja poderwala sie nagle, zrzucajac z siebie Lukasza. Skad Hanka ja wytrzasnela? W Chatce nie bylo zadnego wina oprocz… Nie zwazajac na protesty niedoszlego kochanka, pognala do domu. Pusta butelka po milosnym wywarze zdawala sie szydzic z tej, ktora ja sporzadzila. Swiat powoli zaczal rozowiec, nabierajac barw czarodziejskiej nalewki… Gdy Lukasz pojawil sie w drzwiach, dziewczyna stala posrodku kuchni, wpatrujac sie z natezeniem w trzymana oburacz butelke po winie. Czujac obecnosc mezczyzny, powoli przeniosla nan wzrok. Kurcze, jaki fajny jest ten Lukasz. Jezdzi konno, macha mieczem, gra w jogurtach. Usmiecha sie – jak teraz na przyklad – tak, ze chcialoby sie scalowac ten usmiech z jego ust. No, po prostu superfacet! – Wyciagnela ku niemu rece. –Kochana moja, ty jestes pijana! – wykrzyknal z udana zgroza. –O tak, pijana, bardzo pijana. Miloscia! W oczach mezczyzny pojawil sie niepokojacy blysk. Glodnym, zaborczym gestem chwycil Patrycje wpol. Zarzucila mu ramiona na szyje i przylgnela don calym cialem. Przez cienka sukienke czul, jak drzy. Wsunal palce we wlosy dziewczyny, odchylil jej glowe i wpil sie w rozchylone zapraszajaco usta. Z rowna zarliwoscia oddala pocalunek. Napieral na nia, ona cofala sie, by po chwili oprzec sie plecami o sciane. Gdy przesunal goraca dlonia po nagim udzie dziewczyny, jeknela i mocniej przyciagnela go do siebie. Wbila palce w nagie plecy mezczyzny, az jeknal i on. Calowali sie do utraty tchu, powoli, centymetr po centymetrze osuwajac na podloge. Jednym szarpnieciem zdarl z dziewczyny koronkowe majteczki. Zesztywniala na moment, ale uspokoil ja kojacym dotykiem dloni. Zatracila sie w kolejnym pocalunku. Przez chwile silowal sie ze sprzaczka paska, ustapila wreszcie. Rozpial spodnie, podwinal sukienke Patrycji i… –Pozdrowienie – zahuczal bas tuz nad jego glowa. Nie przeszkadzam? Lukaszowi wszystko opadlo. –Owszem. Przeszkadza ksiadz, co chyba widac – warknal. – Nie moglby ksiadz przeszkodzic Hance z Zenkiem? –Nie moglbym – odparl dobrodusznie Plama. Lukasz zaklal. Podniosl sie, zakrywajac sukienka nagie uda Patrycji. Dziewczyna, usmiechajac sie blogo, zapadala wlasnie w ni to sen, ni letarg. –Tak bez slubu? Pijana dziewice wykorzystywac? Panie Lukaszu… – Ksiadz pogrozil mezczyznie palcem. – Nieladnie, oj nieladnie. –Nieladnie to sie wpieprzac, gdzie ksiedza nie pro- sza. – Lukasz zmierzyl wielkoluda wscieklym spojrzeniem. – A moze ksiadz sam ma chrapke na sliczna, pijana pania doktor? – Nie czekal na odpowiedz. Zapial spodnie, zarzucil koszule na perlace sie potem plecy i wyszedl, nie ogladajac sie za siebie. Plama, odmawiajac po cichu jakas modlitwe (pewnie znow za zmarlych), przykryl dziewczyne kocem (nie smial przenosic nieprzytomnej i hmm… nie do konca ubranej na panienskie lozko), po czym bez pospiechu zaparzyl sobie herbaty, usiadl za stolem, wzial pierwsza z brzegu ksiazke i pograzyl sie w lekturze. Senne majaki – wyjatkowo tej nocy przyjemne – odchodzily wraz z pierwszymi promieniami slonca. Cieple swiatlo musnelo pocalunkiem policzek budzacej sie dziewczyny. W oborze Wiedzma zamuczala tesknie. Zaszczekal gdzies pies. Patrycja usmiechnela sie do snow. Czegoz ona w tych snach nie wyrabiala! I to z kim…! Zachichotala i otworzyla radosne, pelne nadziei na wspanialy sloneczny dzien, oczeta. –O Boze! – krzyknela w nastepnej chwili, kulac sie pod kocem. –Nie wzywaj Pana Boga swego nadaremno – odru- chowo wyrecytowal Plama, nie podnoszac wzroku znad ksiazki. –Ale ja go nie wzywam nadaremno, tylko na pomoc! Co ksiadz porabia nad ranem w mojej kuchni? –Czytam. –Widze! Ale to moja ksiazka, moja kuchnia i moje rano! –No i? – Uniosl zdziwione oczy, jakby jego obecnosc w tym miejscu i o tej porze byla czyms zwyczajnym. Patrycje zatkalo. 1 dopiero teraz analityczny umysl dziewczyny zaczal laczyc fakty. Po pierwsze: spala na podlodze. Po drugie: w kuchni. Po trzecie w sukience, a nie w nocnej koszulce. A po czwarte… po czwarte… majtki sie jej gdzies zawieruszyly. Zaczerwienila sie po koniuszki wlosow. –No wlasnie. – Ksiadz wstal, stwierdziwszy, ze misja zakonczyla sie powodzeniem. – Sa tam – wskazal broda koronkowy strzepek. – Milego dnia, pani Patrycjo. ROZDZIAL X O pierścionku z brylantem, truskawkowym mydle i polowaniu na czarownice, czyli robi sie straszno… Amre, kochany, jestem dzis z siebie bardzo zadowolona. Uratowalam ginacy gatunek w postaci tukanki, a pig- mejke – wreszcie zdrowa – wyprawilam do Warszawy. Ponoc bardzo jej pragneli (chyba nie seksualnie!). Odkrylam takze i opisalam nowy gatunek: "zolw bezglowy", m ale po kolei… Tukanka chorowala od kilku tygodni. Gdzies na poczatkuj kariery Patrycji w zamojskim zoo nagle przestala latac. Siedziala na brzegu baseniku, gapila sie w przestrzen rozmarzonym spojrzeniem (po prawdzie wygladala, jakby sie nacpala) i nic. Opiekunka odlowila zwierzaka, Patrycja obadala, obejrzala, osluchala. Na jej oko ptaszydlo bylo zdrowe. Co by tu, cholera, wymyslic, zeby ladnie brzmialo w Ksiedze leczenia zwierzat, i co by tu wymyslic, zeby – na oko i zdrowe zwierze – bylo jeszcze zdrowsze? Spojrzala zamyslona w sufit, jakby tam wypisano odpowiedz. Plama, jak zwykle, stanal obok i – jak zwykle – "pocieszyl" dziewczyne: –Nic nie mowie, pani doktor, ale to ginacy gatunek. Bezcenny! Czyli w tlumaczeniu na nasze: "Jak nie uratujesz bydlaka, Szef – a z nim reszta swiata – pograzy sie w rozpaczy, a ciebie obciazymy kosztami". W zoo wiekszosc zwierzat nalezy do gatunkow ginacych czy zagrozonych – po to zalozono ogrody zoologiczne, by owe gatunki ratowac. W przyrodzie mialyby dziesiec procent szansy na przezycie, a tu maja sto dziesiec, jak na ten przyklad kobry. Patrycja tyle razy slyszala owo: "Nic nie mowie, ale to…", ze te slowa nie robily juz na niej wrazenia – ostatni smok czy popieprzony misiek brunatny, ktorego nienawidzi cale zoo, mialy u niej rowne prawa. I jednego, i drugiego leczylaby z takim samym zaangazowaniem i zrobilaby wszystko, by wyleczyc. Nad tukanka pracowalam wiec bardzo intensywnie: zastrzyki, masaze (ta nie lata, tamta nie chodzi… zmowily sie, czy co?), nawet homeopatie uskutecznilam i dzis juz od progu doniesiono mi, ze – alleluja!-siedzi na galezi obok swego malzonka, cala szczesliwa i latajaca. Jestem wielka! Przeszlam do pigmejki, ktora na moj widok jak zwykle zaczela sie drzec. Dziwne. Skad ona wie, ze dzis dzien zastrzykow? Moze to pigmejka jasnowidz? Gdyby umiala gadac, zapytalabym ja o Ciebie. Leczylam niedowlady tych jej nozek tygodniami. Do- stala caly galeon lekow, doustnie i domiesniowo. Wymasowalam ja tak, ze moglabym pracowac jako masazystka pigmejek (moze sie przekwalifikuje, jak mi pacjenci beda glowe po nocy za czesto zawracac). Nikt, powtarzam: nikt nie wierzyl, ze mi sie uda. Ja sama tez nie. Gdy wiec powoli zaczela lapinami poruszac, zdobylam kolejny punki w oczach Plamy. Nawet Dyrektor to zauwazyl i udzielil mi ustnej pochwaly trzeciego stopnia. Dzis byl ostatni zastrzyk. Pigmejka chodzi. Jutro jedzie do Warszawy. Mam nadzieje, ze tam docenia moje starania i beda o te malpe dbali. Polubilam gadzine. Aha, napomknelam o nowym gatunku: zolwiu bez- glowym. Jeszcze bardziej niz kobr nienawidza tu zolwi, ktore ciagle nam ktos ze zwiedzajacych do terrarium podrzuca – rozumiesz: ludzik kupuje sobie slicznego zolwika wielkosci pudelka zapalek, a tu naraz urasta bydle do wielkosci talerza. Co z takim zrobic? Zaniesc do zoo i, gdy nikt nie patrzy, wrzucic do baseniku z zolwiami. Tyle ich sie tam kotluje, ze nikt roznicy nie zauwazy. No wlasnie! A my sie potem nie mozemy ich doliczyc, bo stan ciagle rosnie! No nic, to problem hodowlanki, nie moj. Moim bylo, jak pamietasz, tuczenie biedakow na smierc (kurcze, tak tu dobrze karmia te zwierzaki, ze sama sie chyba pod taka stolowke podepne…). Po zapoznaniu sie z kolejnym rozdzialem Leczenia zwierzat egzotycznych w weekend i krotka, acz zwycieska bitwa, najpierw z Aga, potem z Kierownikiem, zmniejszylam liczbe karmien. Na watrobe zdychac przestaly, za to dzis Aga juz z daleka machala do mnie smierdzaca reklamowka. –No niee… Nie mow, ze to zolw… – wyjeczalam. Przytaknela radosnie. Uwielbiala patrzec, jak za po- moca tepej pily, klnac straszliwie, usiluje dostac sie do srodka przyszlej popielniczki. –To nowy gatunek – Aga znizyla glos do konspira- cyjnego szeptu – "zolw bezglowy". Faktycznie. Z glodu zezarly mu glowe! Kanibale przebrzydle! Chyba jednak, ku satysfakcji Kierownika, zwieksze im dawke pokarmu. Wole, zeby zdychaly na watrobe, niz zzeraly sobie lby. Wlasnie dostalam telefon z zoo: tukanka spadla z galezi i – nim ktos to zauwazyl – utopila sie w baseniku wielkosci nocnika. No comments. Normalnie: no comments! I tak Cie kocham, nawet jesli jestes wymierajacym gatunkiem. Anaela PS Zapomnialabym: znalazla sie zaginiona kobra. W klatce obok. Aga akurat stala przy niej, gdy nadeszlam, cala zdziwiona i uradowana, ze wreszcie nie musze na gadach patrzec pod nogi. –Sluchaj, jak ona to zrobila?! – wykrzyknelam, gapiac sie na kobre. Aga uniosla palec w gore i odrzekla z powaga: –Teleportacja. Jak zwykle umarlam ze smiechu. Poziomki maja to do siebie, ze nie da sie ich zrywac. To znaczy da sie, oczywiscie, tylko ze te, juz zerwane, zamiast powedrowac na stol w towarzystwie smietanki jako deser, trafiaja wprost do ust. Te wlasnie usta, slodkie od poziomkowego soku, probowal teraz calowac Lukasz, gdy droga przechodzil Holender. Mezczyzna zatrzymal sie, lekko zdegustowany, widzac sielankowa scene w Patrysinym ogrodku, a potem sciagnal brwi na widok przyczajonej za plotem Janki, rowniez w te scene wpatrzonej. Lukasz widzial ich oboje. I Janke, i Holendra. I dlaczego wlasciwie mial ich nie podraznic, wlasnie teraz? Nieswiadoma intrygi Patrycja po raz kolejny umknela ze smiechem Lukaszowi. Zagarnal ja ramieniem. –Moze to cie do mnie przekona, moja slodka poziomeczko… – W dloni mezczyzny pojawilo sie male aksamitne pudeleczko. Powoli uniosl wieczko. Oczy dziewczyny rozszerzyly sie w zachwycie na widok przeslicznego klejnociku spoczywajacego wewnatrz. Lukasz przykleknal i chcial wsunac pierscionek na serdeczny palec dziewczyny… Tylko w bajkach i romansach made in Hollywood zdarza sie, by pierscionek idealnie pasowal. Poniewaz jednak nie byl to romans, tylko zycie, okazal sie nieco za ciasny i po kilku probach polamania Patrycji palca, Lukasz musial zrezygnowac. –Coz, dopasujemy pozniej, teraz chce prosic cie o reke i uslyszec: "tak". Patrycja odzyskala glos. I przytomnosc umyslu. Rozejrzala sie zawstydzona tym przedstawieniem, a ujrzawszy Holendra, patrzacego na nia z ironicznym usmieszkiem, umknela do domu, ciagnac Lukasza za soba. –Nie mogles kameralniej? – syknela w sieni. – Musiales na oczach wszystkich? –Mowisz o tej lajzie? Holender to jeszcze nie wszyscy. No, juz, juz, schowaj pazurki! Czego mialem sie wstydzic? Ze prosze o reke najfantastyczniejsza dziewczyne na tej planecie? –Dlaczego? – To krotkie pytanie, majace w sobie jakis sens, sprawilo, ze Lukasz uniosl brwi. –Co: "dlaczego"? – zapytal. –Dlaczego chcesz sie ze mna ozenic? – Patrycja spokojnie patrzyla w ciemne oczy, obracajac pierscionek w palcach. – Znamy sie nieco przykrotko. –Jak dla mnie wystarczajaco – mruknal i rozesmial sie z przymusem. –Wczorajsza noc cie do tego – podetknela Lukaszowi pod nos pierscionek – zachecila? – Znow to badawcze spojrzenie. –Owszem – chwycil ja znienacka i pociagnal na siebie. – A ciebie nie? – Tak jak wczoraj, wsunal palce we wlosy dziewczyny i odchylil jej glowe, odslaniajac miejsce w zaglebieniu obojczyka, stworzone do calowania. Przylgnal don ustami. Patrycja lapala przez chwile oddech, czujac wszechogarniajaca (i co tu ukrywac: calkiem przyjemna) slabosc, ale – powoli odzyskujac panowanie nad wlasnym cialem – odsunela lagodnie glowe mezczyzny, choc doprawdy duzo silnej woli ja to kosztowalo. –Po slubie – usmiechnela sie, oddajac mu pierscionek. Hanka weszla do obory, krecac nosem. Tym razem zapach byl calkiem przyjemny. Dziwne. –Czym ty ja myjesz? – zapytala przyjaciolke w zamysleniu mydlaca Wiedzme. –Plynem do kapieli dla niemowlat. Truskawkowym. Czasem mandarynkowym. Na malinowy jest uczulona. Hanka wydela usta na tak jawna kpine. –Serio. Co jakis czas lubie czuc przy dojeniu zapach truskawek albo mandarynki – wyjasnila Patrycja. Widac Wiedzma tez to lubila, bo stala, jak na nia, za- dziwiajaco spokojnie. Hanka wziela ogon krowy i zaczela rozczesywac palcami chwost na jego koncu. –Wiesz, chcialam ci powiedziec, ze przyjazd tutaj byl fantastycznym pomyslem. Chyba zostane na dluzej… –U mnie?! – przerazila sie Patrycja. Lazienka okupowana godzinami, ciuchy, buty i kosmetyki, o ktore potykala sie na kazdym kroku. Sniadania, obiady i kolacje serwowane o scisle okreslonych porach… Tydzien mogla taki rezim wytrzymac, ale – na Boga! nie dluzej! –Nie, nie u ciebie – uspokoila ja przyjaciolka. – Zenobiusz poprosil mnie o reke. Chyba sie zgodze. – Spuscila skromnie oczeta (podkreslone wsciekle niebieskim cieniem) i poczela krecic nozka jak panienka z okienka. Z tym, ze tamta krecilaby, no, na warszawskim bruku, a Hanka krecila w kupie Wiedzmy. Na szczescie tego nie zauwazyla. –Kim jest Zenobiusz? – zapytala wolno Patrycja, gdy tylko odzyskala glos. –O rany. Zenek. Zenek Bak. –I bedziesz… pania Bakowa? – Naprawde starala sie zachowac powage. –Bede! – odparla stanowczo Hania. –Ale… na wsi trzeba pracowac. Prowadzic gospodarke, jak to mowia. Ja przy jednej krowie i drugiej Zolzie (i tobie, dodala w mysli) mam wystarczajaco duzo roboty, a Zenobiusz ma nieco wiecej zywizny i hektarow. Ty nie umiesz nawet obiadu ugotowac. –Chcesz mnie obrazic czy odstreczyc od malzenstwa z Zenobiuszem? A moze jestes o niego zazdrosna? –Tak, tak, szczegolnie to ostatnie. Kochana… – objela przyjaciolke i przytulila. Hanka jaka byla, taka byla, ale przeciez… – Jestesmy tu po to, aby spelniac nasze marzenia. Ja spelniam swoje, ty spelnij swoje. Myslalam wprawdzie, ze lecisz raczej na mojego Lukasza, a nie na Zenka, ale widac milosc czyni cuda. Usciskaly sie serdeczne, uroniwszy pare lez. –Uwarz mi, moja droga, pare butelek swojej nalewki na wesele. Byla po prostu niesamowita. – Hanka sie rozesmiala. Patrycji smiech uwiazl w gardle. To nie byla milosc. To byla nalewka. Nastepnego dnia o swicie obudzilo Patrycje szturchniecie w ramie. –Spadaj, Panda! – wymamrotala, nie otwierajac oczu, i odwrocila sie na drugi bok. –To ja, nie Panda. Wychodze. – Uslyszala glos Hanki. –Za maz? Wychodz. –Ale sprawdz, czy tak mam byc ubrana. – I juz wiedziala, ze musi otworzyc oczy, odwrocic sie ku Hance i… Z wrazenia az usiadla na lozku. Przyjaciolka byla hmm… No, wlasciwie byla ubrana: w gumiaki do pasa. No i koszulke. Wygladala jak tirowka-wedkarka. –Wybierasz sie na ryby? – wykrztusila. –Zenobiusz bedzie mnie uczyl krowy doic. –Na rybach? –Co ty z tymi rybami?! – zdenerwowala sie Hanka. –Bo te gumiaki. W takich sie ryby lowi. –Aaa, o to chodzi. Nie bylo innych, a kazal wziac gumiaki. Moga byc? –Spokojnie. Na strychu jest jeszcze kapelusz z woalka Taki dla pszczelarza. Pasuje. Hanka zbyla te kpine wydeciem umalowanych na krwisty karmin usteczek. –A ty nie wstajesz na poranny udoj? Juz swita! – rzucila z emfaza. –Wiedzma jest krowa luksusowa. Lubi pospac dluzej. Jak ja. Odwrocila sie na drugi bok i juz miala z rozkosza zanurzyc sie we snie, gdy natarczywy klakson przed Chatka sprawil, ze usiadla ponownie, a potem zerwala sie na rowne nogi. Cholera! Zapomniala o imprezie! Amre, Kochany! Zaczynam od wiesci z zoo. Dzisiaj bylam razem z re- prezentacja naszego Ogrodu w Lublinie na obchodach ktorejs tam rocznicy czegos tam. Milo bylo jechac z moich ukochanym Dyrektorem i gawedzic o zwierzakach. Ten facet ma niesamowita wiedze i moge go sluchac godzinami. Nie badz zazdrosny. Ja go tylko tak. Platonicznie. Po przybyciu na miejsce i wysluchaniu mow, dyrekcja lubelskiego zoo obwiozla nas kolejka po Ogrodzie, pokazujac co wazniejsze cuda. Jednym z nich byla ciezarna samica bialego nosorozca. Oczywiscie wymierajaca. Gatunkowo. Stoimy przed wybiegiem z nosorozczynia, szef lubelskiego Ogrodu rozplywa sie nad nia, ja wgapiam sie w to cudo i potakuje slowom faceta, rzucajac: "Niesamowite!", " Fantastyczne!", zeby mu milo bylo. Nagle ten milknie. Patrze, a nas jest tylko dwoje. Cala reszta: reprezentacje ze wszystkich polskich ogrodow zoologicznych, miast podziwiac jedyna w Europie ciezarna i tak dalej, podziwiaja, owszem, ale faceta z odkurzaczem do lisci! Mowiac dokladnie to samo, co ja przed chwila: " Niesamowite!", " Fantastyczne! ". Zaczelam sie strasznie smiac, co chyba nie spodobalo sie dyrektorowi lubelskiego zoo. Umknelam wiec pod opiekuncze skrzydla Pawla – tamtejszego lekarza. On momentalnie rozlozyl mnie na lopatki (tylko nie miej robaczywych mysli! – to byla przenosnia poetycka!). Posluchaj. Siedzimy sobie w pokoiku obok sali zabiegowej (fajna ma, tez bym taka chciala, ale nasze zoo jest biedniejsze niz jego, wiec moge tylko pozazdroscic; pokoik tez ma fajny, caly w trofeach lekarskich: rogi, skory, piora etc.) i gadamy. On mnie przepytuje na okolicznosc gadow (sila rzeczy stalam sie ogolnopolska specjalistka od wszystkiego, co beznogie), a ja jego na okolicznosc zblizajacego sie rozwiazania naszej lwicy, ktora bedzie rodzic po raz pierwszy i a nuz widelec potrzebna bedzie cesarka. Zatroskal sie. –Cesarki u dzikich kotow nie wychodza. –Jak to? – zdziwilam sie. Mnie u krowy wyszla, to i u kota… –Zdejmuja sobie wszystkie szwy, jakich bys im nie zalozyla. Ostatnio probowalem u tygrysicy. Szylem ja trzy razy… – zwiesil glos. –I co?! co? –Stoisz na niej. Spojrzalam w dol. Stalam na pieknej tygrysiej skorze. W pierwszej chwili mnie zamurowalo, w nastepnej poplakalam sie ze smiechu. Chyba staje sie bezduszna… Z Lublina Plama przywiozl cos niesamowitego (to jego slowa, nie moje). Nie mowilam Ci jeszcze, ale on ma hopla na punkcie ryb. I dobrze, bo gdy podpisywalam kontrakt, zastrzeglam zartobliwie, ze ryb i pajakow nie lecze. Z rybami Plama swietnie radzi sobie sam, z pajakami, niestety, musze walczyc ja, na szczescie mamy tylko trzy: dwa ptaszniki i jedna tarantule – nawet przyjemne w dotyku – ktore nie choruja (za to je lubie). Plama wiec przez cala droge powrotna przyciskal do piersi niczym zloty samorodek – dokladnie tak jak Ten-Ktorego-Nikt-Nie-Lubi przyciska jajka przemycane do inkubatora – sloj z tym czyms (mialam tylko nadzieje, ze nie jest to mozg). Gdy dojechalismy, Plama ulotnil sie przy akwariach a potem zostalam uroczyscie wezwana, by podziwiac: endemit! Ryby, ktore zyja tylko w jednym miejscu naszej galaktyki – w ujsciu jakiejs meksykanskiej rzeki (jak opowiadal po drodze). Kurcze, idac do akwariow, wyobrazalam sobie, ze te unikaty sa bajecznie kolorowe i najezone kolcami, a moze plaskie jak plaszczki i w ciapki, a moze przeciwnie: zupelnie przezroczyste? Z oczami na wierzchu albo bez oczu (nie mysl sobie, ze jak zwykle ponosi mnie wyobraznia: przyroda jest naprawde pomyslowa)? Stanelam przed akwarium z owym osmym cudem swiata i oslupialam. Przy tych wyblaklych, szaroburych patynkach nawet sardynki w puszce wygladaja bardziej eg- zotycznie, Plama, widzac zawod na mojej twarzy, zapytal: –Co, nie podobaja sie? –Nie no, piekne – sklamalam dzielnie. – A to czasem nie gupiki? Przewrocil oczyma na moja ignorancje i poszedl po- cieszyc sie karmieniem owych endemitow jakas specjalna mieszanka dla pstynek. Mam nadzieje, ze Ty nie hodujesz ryb. Always Yours. Anaela. PS Pigmejka zdechla w tej glupiej Warszawie. Na zapalenie pluc. Czy ja po to… –Chyba musisz to zobaczyc. – Ton glosu Hanki sprawil, ze pioro zawislo nad kartka papieru, a potem potoczylo sie po stole. W nastepnej chwili Patrycja pochylala sie z niedowierzaniem nad skulona pod progiem Kluska. Martwa Kluska. Czarna bezimienna kotka probowala liznieciami obudzic coreczke, a Panda-pies podniosla leb i zaskomlala cichutko. Hanka tulila przyjaciolke, nie mogac znalezc slow pocieszenia. Patrycja szlochala tak rozpaczliwie, jakby umarlo jej wlasne dziecko. I nie dlatego, ze kociak nie zyl, tylko dlatego, ze ktos z tutejszych przylozyl reke do usmiercenia go. –Otruli mi ja, skurwysyny! – Twarz Patrycji wykrzywil grymas nienawisci. – Dlaczego? Czemu, zamiast na mnie, mszcza sie na kocie?! –Bo za ciebie poszliby do pierdla – uciela Hanka. Odprowadzisz mnie jutro na autobus? Zaczynam sie bac. –A Zenobiusz? Udoj? Slub? – Patrycja probowala usmiechnac sie przez lzy. –Oprzytomnialam. To nie jest miejsce dla mnie ani dla ciebie. Wroc ze mna. Patrycja wyrwala sie z ramion przyjaciolki, podeszla do kuchni i z pasja dorzucila do ognia. –Amre jest blisko. Czuje to. I oni, kimkolwiek sa, tez to czuja. Dlatego probuja mnie stad wygryzc. I dlatego nie moge sie poddac. Nie wtedy, gdy On jest na wyciagniecie reki. Pukanie do drzwi i: – Pochwalony! – Listonosza przerwalo wywody na temat Amrego. Koperte, zaadresowana dziwnie znajomym pismem, Patrycja wziela w dwa palce, jakby ja parzyla. W poprzedniej byla karta "Diabel", a w tej? W tej byl "Wisielec". –Ktos zyczliwy cie ostrzega… -…albo straszy – wpadla Berenice w slowo. –Glupia jestes. I wystarczajaco wystraszona. Jak mowie, ze ostrzega, to ostrzega. Pokaz te poprzednia (i czemu nic o niej nie powiedzialas?!). Przed Szatanem w ludzkiej skorze i przed zawisnieciem. Co wy w tej Poczekajce, samych kryminalistow macie? –Nie samych. Jednego. –Zajrzyjmy w karty. No, faktycznie, jest tu ten bandzior. Bardzo blisko ciebie. Trzymaj sie od niego, kochana, z daleka albo wracaj do domu. –Ale Amre… –Amre tez jest przy tobie. –Wiem, juz zdazyl sie oswiadczyc. –To Krol Denarow! –Ty znowu z tymi denarami… –No nic na to nie poradze. Masz przy sobie ich obu: Wladce Pieniadza i Rycerza Mieczy. I jeden z nich jest tym, przed ktorym ktos zyczliwy cie ostrzega. –Albo straszy. Zyczliwy ostrzegal, a Patrycja nie posluchala ostrzezenia. ROZDZIAL XI Gabriel vs. Łukaszek, Patrycja vs. Janeczka, a na dodatek Dyrektor, czyli wszyscy przeciwko wszystkim Domek koloru serca margerytki, zanurzony w slonecznym, letnim popoludniu, zdawal sie drzemac. Polprzymkniete okiennice sprawialy wrazenie opadajacych sennie powiek. Pszczoly, polatujace nad slodkorozowymi kwiatami pnacych roz, nucily sobie tylko znana mantre. Bury kot sasiada, nieczuly na wdzieki wpatrzonej wen czarnej kotki, lezal rozkosznie wyciagniety na stercie swiezo zdjetej ze sznura poscieli, znaczac biel przescieradel pieczatka lap. Bylo senne, pachnace miodem popoludnie… Nagle w cisze wdarl sie ostry szczek, sprawiajac, ze kot, dom i pszczoly wstrzymaly na chwile oddech. Wielki, czarny jak klab burzowych chmur pies zaszczekal ponownie. Ochryple. Przejmujaco. Wsparl sie lapami na cembrowinie studni. Pochylil sie, zagladajac do srodka. Zaskomlal. Spojrzala w gore, gdzie na tle niewzruszenie blekitnego nieba kleksem czernial leb zwierzecia. W pierwszym momencie, gdy – pchnieta od tylu – poleciala w dol t wpadla do lodowato zimnej wody, myslala, ze to jej ostatnie chwile. Zakrztusila sie i zaczela topic, nie puszczajac jednak zbawczego lancucha. Potem nogi wyczuly wiadro, dlonie mocniej pochwycily lancuch i jakos wygramolila sie nad powierzchnie wody. Stanela pewniej, a nikla nadzieja, ze bedzie zyc, razem z doplywem adrenaliny rozgrzala cialo i serce. Wtedy tez podniosla glowe, by wolac o pomoc i… krzyk zamarl jej w gardle. Nad studnia pochylala sie… Janka. I nagle Patrycja zrozumiala, kto chcial sie jej pozbyc: kto probowal otruc Pande-psa, kto wykonczyl mala Kluske i kto czekal teraz, z oczyma nieruchomo utkwionymi w jej twarzy, oczyma wypelnionymi chora nadzieja i nie mniej chora nienawiscia, az rywalka pojdzie na dno. –Pomoz mi – poprosila Patrycja, wiedzac, ze prosi na prozno. Janka milczala. Oczy miala zimne i nieruchome jak rekin. –Nie jestes morderczynia. Pomoz mi. – Patrycja, patrzac w te oczy, wiedziala, ze nie pomoga ani blagania, ani krzyki. Janki tutaj nie bylo – nad studnia pochylalo sie jedynie cialo oblakanej, a dusza szybowala gdzies miedzy swiatami. Glowa zniknela. Wraz z nia nadzieja na rychle ocalenie. Pozostalo czekanie. I wiara w psa. Rece, kurczowo uczepione lancucha, omdlewaly z wysilku. W nogach, zanurzonych w lodowatej wodzie, juz dawno stracila czucie. Co jakis czas klela albo wolala o pomoc i za kazdym razem widziala pochylajaca sie nad cembrowina glowe. Ale to byla glowa Pandy-psa. Nie wiedziala, jak dlugo tu wisi, a co gorsza, nie wiedziala, jak dlugo przyjdzie jej jeszcze wisiec i czy w ogole dowisi do konca tego koszmaru. Byc moze jutro, pojutrze albo za miesiac wylowia sine, napuchniete zwloki… Oj, przestan krakac i trzymaj sie, poki sil! Opuscila glowe, szlochajac cicho. Gdzie jestes, Lukaszu, gdy tak bardzo cie potrzebuje? A ty, Dziadku? Ponoc jasnowidzacy? –Co ja tu robie? – rzucila pytanie, a echo odbilo je od scian studni. Nikt nie odpowiedzial. Zdretwiale od wielogodzinnego wysilku rece zeslizgnely sie. Przerazona objela kurczowo zbawienny lancuch ramionami i zastygla w bez- ruchu. Gdyby z jej slynnego poczucia humoru pozostal choc ogryzek, stwierdzilaby, ze wyglada jak skrzyzowanie pingwina z misiem koala. Niestety, ogryzek pozarly zwatpienie i strach. –Co ja robie w tej pieprzonej Poczekajce?! Panda-pies znow zaskomlala. Patrycja uniosla glowe. –Trzymaj sie! – uslyszala glos Holendra i lancuch powoli ruszyl w gore. Trzymala sie z calych sil. Dopiero gdy chwycil ja za rece, wyciagnal i polozyl na trawie, pozwolila sobie zemdlec. Swiadomosc powracala leniwie i niechetnie. Zupelnie jakby robila wlascicielce laske. Najpierw byla to swiadomosc bardzo upragnionego ciepla, potem czyichs dloni roz cierajacych zlodowaciale nogi – to, ze czula nogi, wydalo sie Patrycji pocieszajace, choc jeszcze nie wiedziala dlaczego. Znow odplynela w niebyt. Nastepnym wrazeniem byl bol poranionych dloni, ktore ktos teraz delikatnie opatrywal. Poczula dotyk palca smarujacego rany jakas mascia, a potem miekki chlod bandazy. Otworzyla oczy i napotkala zmartwione spojrzenie Holendra. –Wiem, ze boli – mruknal. – - Ale na pewno nie bardziej niz wtedy, gdy pani opatrywala moje. Usmiechnela sie. –Juz cieplej? Przytaknela. –Moge przyniesc herbate? Nie zemdleje pani? Po chwili, wsunawszy pod glowe dziewczyny dlon, podetknal jej pod usta kubek parujacej lipowej herbaty. Nie byla ani goraca, ani chlodna – taka w sam raz. Po raz pierwszy w zyciu ktos troszczyl sie o nia, a nie ona o kogos, i sprawialo to Patrycji niezwykla przyjemnosc, rozczulajaca do lez. Wiec sie rozplakala. –Pojde po jeszcze troche tej herbaty. – Zmieszany chcial wyjsc, ale przytrzymala go za reke. Przysiadl na brzegu lozka. –To ze wzruszenia, ze tak sie pan mna zajmuje. –Nie "pan", prosze. Mam na imie Gabriel. Jak moglbym sie nie zajmowac? –Z tego, co o panu… o tobie… opowiadaja, moglbys. Usmiechnal sie smutno. –Ja? Ja raczej… – umilkl, a potem zmienil temat: Usilowanie morderstwa jest karalne. Bo to nie byl wypadek, prawda? – Pokrecila glowa, spuszczajac wzrok. Komu pani… –Patrycjo. – …Patrycjo az tak za lazlas za skore, ze chcial cie zabic? –Temu, kto chcial otruc moja Pande-psa i komu udalo sie usmiercic Klusie. –To znaczy? Masz jakies podejrzenia? Podejrzenia?! – prychnela w duchu. Ja mam pewnosc! To twoja szalona Janka! Ale te slowa nie chcialy Patrycji przejsc przez gardlo. Nie miala zamiaru ranic go po tym, jak kolejny raz uratowal jej zycie. –Zastanawiam sie nie od dzis, co tu w ogole robisz? Gabriel patrzyl zamyslony w mrok za oknem. – Przeciez proponowano ci pokoj goscinny w zoo. W Poczekajce pacjentow nie masz, tylko same klopoty. Dojezdzasz codziennie pekaesem dwadziescia kilometrow. Tutejsi boja sie ciebie i nienawidza za odmiennosc – tak jak mnie. Dlaczego tu jestes? Kaprys stesknionej za wsia warszawianki? Patrycja uniosla do ust kubek z herbata. Przeciez czytal te glupie listy, powinien wiedziec! –Czy to tajemnica? – indagowal lagodnie. –To raczej glupota, nie tajemnica – prychnela, zla sama na siebie. – Czekam na ksiecia na bialym – wlasciwie to czarnym – koniu. A raczej czekalam, bo juz sie zjawil… –Lukasz? – W glosie Holendra zabrzmial gniew. Kiwnela glowa, pochmurniejac. –To podrabiany ksiaze na kradzionym koniu. –Prosze go nie oczerniac! To moj narzeczony! Nastroj chwili prysl jak banka mydlana. –Przepraszam. – Uniosl rece w obronnym gescie i wstal z krzywym usmieszkiem. – Jak go spotkasz, zapytaj, co twoj ksiaze na moim koniu robil z twoja przyjaciolka w mlodniku, podczas gdy ty gnilas w studni. Skierowal sie ku drzwiom, w ktorych stali wlasnie Patrysiny ksiaze i Patrysina przyjaciolka. On blady z targajacej nim pasji, ona zaczerwieniona z zazenowania. –Szukalismy Patrycji. To wlasnie robilismy, cholerny intrygancie. Holender minal ich bez slowa. –Mowilem, ze beda z nim klopoty. Zlekcewazyles go. Znowu. – Artur siedzial rozwalony na kanapie, za to Lukasz krazyl po pokoju jak wsciekly pies po klatce. –Odwal sie! Damy sobie rade! –Taa… Damy. Jak w morde mu damy. –Pogadam z nim i… –Nagadales sie wystarczajaco, a Pipi jak siedziala na tym zadupiu, tak siedzi. Jak sie do jej cnoty nie dobrales, tak nie dobrales. Jak jej w sobie do szalenstwa nie rozkochales… Jeszcze gotowa zostac tu dla pieprzonego Holendra, a ja nie chce stracic tej forsy. Trzeba oba problemy zalatwic jednym cieciem. Tak, zeby on zniknal raz na zawsze, a ona raz na zawsze wrocila do pieprzonej pani Halinki. –Cos sugerujesz? – Lukasz zatrzymal sie nagle i spojrzal na przyjaciela zmruzonymi oczami. Artur wzruszyl ramionami. –Potrzebna mi bedzie butelka po wodce, benzyna i zapalki. Wystrzelimy Holendra w kosmos. –I pojdziemy siedziec. –Masz racje. To musi wypasc naturalnie. Poczekamy na burze. A potem, jesli ty nie zmozesz Pipisi – Artur zasmial sie krotko – wprowadzimy plan "Jot" jak "Janeczka". Jesli Gabrys nie zrozumie ostrzezenia, znow pojdzie siedziec. Tym razem za Patrycja. I to na dluuugo… –Pani Patrycjo, co to bylo tym razem? Aligator? – To byly pierwsze slowa Plamy, jakimi powital dziewczyne nazajutrz podczas obchodu. Mowil oczywiscie ojej zabandazowanych dloniach. –Strasznie smieszne – prychnela, ale potem mimo wszystko usmiechnela sie do ogromnego mezczyzny. Szczerze go lubila. Z wzajemnoscia. – Bawilam sie w misia koala we wlasnej studni. –Musi mi pani wszystko opowiedziec, ale najpierw prosze do Szefa, Jest pani pilnie wzywana i, sadzac po minie Starego, nie beda to dobre wiadomosci. Patrycja z dusza na ramieniu, a moze nawet wyzej – w gardle (o ile dusza moze sie przemieszczac) mszyla w strone sekretariatu. Po chwili pukala juz do drzwi dyrektorskiego gabinetu. –Mam dla pani zle wiesci, pani doktor – przywital ja od progu Pierwszy Po Bogu. Faktycznie musialy byc zle, bo tak zafrasawanego widziala Dyrektora podczas swego pobytu tutaj tylko raz – gdy wyprawila niechcacy na tamten swiat pare unikatowych zab, traktujac ich akwarium srodkiem zabobojczym (o czym na opakowaniu nie raczyli wspomniec). –Wiem, wiem, krokodylowi nadal luska nie odrastaja, a i boa.., – wylamywala nerwowo palce. Pewnie Kierownik gadziarni zlozyl na nia skarge. –Mniejsza o krokodyla – przerwal jej Dyrektor – Moze niech pani usiadzie. –N-nie chce mnie pan chyba zwolnic? – Straszne podejrzenie scielo Patrycji krew w zylach. Tego by chyba nie zniosla… –Nie moge dac pani etatu – wypalil jednym tchem, by dluzej nie trzymac dziewczyny w strachu i niepewnosci. – Jezeli pani zechce, moge przedluzyc umowe na kolejne trzy miesiace. Patrycja siedziala jak razona piorunem. –Ale… panie dyrektorze… obiecal mi pan – wyszeptala wreszcie. Mezczyzna ciezko opadl na fotel. –Wiem, droga pani doktor. Obiecalem, ze po okresie probnym dostanie pani etat i bylem gotow dotrzymac slowa, jednak dzis dostalem pismo z urzedu miasta: nie wyrazaja zgody na etat dla lekarza weterynarii. Nie uznaja takiej potrzeby – prychnal ze zloscia, rzucajac papier w jej strone. Drzaca reka ujela kartke upstrzona czerwonymi pieczeciami. –Ale… panie dyrektorze… – zaczela ponownie, z trudem panujac nad lzami – jezeli nie bede zatrudniona na stale, bank nie da mi kredytu na Chatke… Za miesiac jest przetarg… Mialam nadzieje… – Umilkla, patrzac blagalnie w twarz Dyrektora. Wytrzymal jej spojrzenie – nie mial zwyczaju uciekac wzrokiem, gdy czul sie winny, nawet nie za swoje przewinienia. –Pani Patrycjo, na dzien dzisiejszy nie moge zatrudnic pani na umowe o prace, ale pomysle – wszyscy pomyslimy – jak mozna pani pomoc. Jeszcze dzis napisze do urzedu protest w tej sprawie i ponowie zadanie etatu. Moze uda mi sie wygospodarowac jakis, laczac etatowe polowki. Prosze byc dobrej mysli, pani doktor. Jest pani ostatnia osoba, ktora chcialbym stracic przez glupote urzednikow. –I co, strasznie bylo? – zapytal Plama, gdy tylko wyszla z dyrektorskiego gabinetu. –Glupi urzad miasta nie chce mi dac etatu – wymamrotala, jeszcze w to nie wierzac. – A to oznacza, ze glupi bank odmowi mi kredytu na Chatke. A to oznacza, ze bedzie mogl ja kupic kazdy, kto ma forse. Tylko nie ja. –Glowa do gory, pani doktor! – Plama palnal Patrycja w plecy od serca, az dziewczynie dech zaparlo. – Jesli nie pani, ja ja kupie. –Prosze tak nawet nie zartowac! – zachnela sie. – Musialabym ksiedza za to zabic! Zafrasowani mszyli w strone wybiegu dla lam, gdzie jedna z nich zaczela wlasnie rodzic. Ani pani doktorowej, ani kierownikowi hodowli specjalnie sie z tego powodu nie spieszylo, bo zwierzeta w zoo, tak jak na wolnosci, zazwyczaj radzily sobie same i z narodzinami, i ze smiercia. –A propos miska – zaczal Plama – w klatce Mordercy znow znalezlismy ludzki palec. –Nie! – wykrzyknela. Niedzwiedz brunatny, ktorego tak jak kobr nienawidzilo cale zoo, nie od parady zwany byl Morderca. Lubowal sie w urywaniu zwiedzajacym palcow: podchodzil taki dumy czleczyna do klatki z misiem, podawal mu ciasteczko albo kukurydzianego chrupka, a misio, zamiast za ciasteczko, lapal za palec i ciagnal dotad, az… Do tej pory, a Morderca mieszkal w zamojskim zoo dopiero dwa lata, upolowal w ten sposob dwie ofiary wypadala jedna na rok, choc z tego, co przed chwila powiedzial Plama, bylo juz trzy do zera. –Wie pani, co jest najsmieszniejsze? Patrycja uniosla brwi. Co moglo byc smiesznego w tym, ze Morderca urwal komus palec? –Tym razem nikt sie po niego nie zglosil. –Po Morderce? –Po palec! – Plama rozesmial sie na glos. – Ktos nie zauwazyl, ze misiek urwal mu wskazujacego palucha! Patrycja milczala. Jeszcze to do niej nie dotarlo. –Oj, widze, ze dzis musze pani drukowanymi literami wszystko opowiadac: wczoraj ekipa gorali swietowala ukonczenie pawilonu dla papug. Jeden ze swietujacych chcial widac nakarmic Morderce i nakarmil! Musial byc facet niezle wstawiony, zeby nie zauwazyc, ze palec w zoo zo- stawil. Teraz rozesmiala sie i Patrycja. –Widze to! Po prostu widze, jak nazajutrz budzi sie bidok skacowany, i czuje, ze cos go – oprocz glowy pobolewa. Patrzy, a tu, kurcze, palca u reki mu brakuje. Rozglada sie: gdzie moze byc? Pod lozkiem? W kibelku? Chichocac, dotarli do wybiegu dla lam. Staneli oparci o drewniana barierke. Rodzaca samica tez stanela, w bezpiecznej odleglosci. –Powinnam ja zbadac, czy nie bedzie komplikacji rzucila w przestrzen Patrycja. –Niech pani probuje. – Plama usmiechnal sie nieco zlosliwie. – Najwyzej pania opluje i skopie. A gdy w obronie rodzacej ruszy reszta stada – wskazal broda przygladajace im sie podejrzliwie zwierzeta – moze znajdzie sie w poblizu jakis Gabriel, ktory pania z kaloszy wyciagnie. –Strasznie smieszne. –Skoro wiec udalo mi sie pania rozbawic, prosze opowiedziec o tym koalowaniu w studni. Mamy czas… Opowiedziala. Plama milczal, posepniejac coraz bardziej. –Janka powinna wrocic na oddzial zamkniety. Staje sie niebezpieczna. –A tam, zaraz niebezpieczna. Truje tylko psy, koty i wpycha konkurencje do studni. – Patrycja z udana nonszalancja wzruszyla ramionami. –Strasznie smieszne. Jeszcze dzis porozmawiam z ordynatorem. – Umilkl, marszczac czolo. – No i mamy nowego lamiaka – ucieszyl sie w nastepnej chwili, wskazujac nowo narodzone zwierzatko. Amre, Kochany! Plama znow dziekowal dzis niebiosom za istnienie niejakiego Holendra i pojawianie sie tegoz w momentach dla mnie kluczowych. Fakt faktem: facet co i rusz romantycznie ratuje mi zycie. Nic, tylko harleauina napisac. Szkoda tylko, ze bohater powiesci nie lubi luda, a w szczegolnosci kobiet. Gdybym byla sponiewierana przez los klacza, najlepiej z powylamywanymi nogami, zajmowalby sie mna czule, szeptal do ucha milosne zaklecia i zaglaskiwal na smierc. Niestety, naleze do gatunku homo sapiens, wobec czego zostalam z gory przez Holendra przekreslona. Nie bedzie czulosci, milosnych zaklec i zaglaskiwania i wlasciwie wcale mi na tym nie zalezy. Kij mu w oko. Tylko… On tak fajnie i delikatnie bandazowal mi rece… Czy wypada udac sie do niego na zmiane opatrunku? Zawsze to jakis pretekst, no nie? Patrycja, ze sloikiem domowej konfitury pod pacha, wspiela sie na Wzgorze Wisielca i ponownie urzekl ja widok wiatraka. O, jak dobrze rozumiala Holendra. Jak bardzo chcialaby byc na jego miejscu… Chcialaby mieszkac w czarodziejskim wnetrzu, sluchajac co noc uspokajajacego poskrzypywania skrzydel. Chcialaby wdychac won goracego drewna i goracego… drewna. Wystarczy. Chcialaby… Wiele rzeczy by chciala. Gdyby nie miala swojej slicznej, malutkiej, zolciutkiej jak kaczuszka Chatki… Usiadla na trawie, odstawiajac sloik z konfitura i z rozmarzeniem patrzyla na obracajace sie powoli z cichym skrzypieniem skrzydla wiatraka. To skrzypienie powinno irytowac, ale nie – zupelnie jakby skrzydla szeptaly miedzy soba… I nagle wiatrak zmienil sie w Czarnego Ksiecia z dwoma mieczami w rekach i dwoma skrzydlami u ramion. Patrycja opadla na pachnaca sloncem trawe, oslonila oczy przedramieniem i udala sie na kolejna ze swych wedrowek po swiecie marzen. Czarny Ksiaze na czarnym rumaku pognal za nia. Gabriel pochylil sie nad spiaca Patrycja. Wygladala tak slicznie i niewinnie… Miekniesz na starosc, chlopie, ofuknal sie. Sliczne i niewinne to one sa, dopoki na czworaka swiat zwiedzaja, ale gdy tylko stana na nogi, gdy po raz pierwszy rozpuszcza jezyk… Wzdrygnal sie, jakby przewial go chlodny wiatr, niechetnie zdjal kurtke i przykryl nia spiaca Patrycje, a ta przez sen usmiechnela sie z wdziecznoscia. Juz mial odejsc, frasujac sie nieco, czy drzemka na sloncu nie zaszkodzi dziewczynie, gdy Nesia, zajeta do tej pory rozkopywaniem kreciej nory, przypomniala sobie o obowiazkach psa towarzyszacego, przybiegla do pana (z patykiem zwisajacym z pyska niczym cygaro) i, ujrzawszy ukochana pania, rzucila sie ja witac unurzanym w ziemi pyskiem, nosem i jezorem. Powrot ze swiata marzen byl doslowny – na ziemie. Patrycja z jekiem rozczarowania usiadla, a potem po- derwala sie na rowne nogi. –No wlasnie, ja do pana, ciebie znaczy, na zmiane opatrunku przyszlam – zaczela sie tlumaczyc. Gabriel bez slowa podniosl sloik z konfitura i ruszyl przodem, swoim zwyczajem "zapraszajac" dziewczyne do srodka. Rozsiedli sie w wygodnych fotelach, takich, co "to usiadz i zostan na wieki" – pod okapem, w cieniu, na herbatke z konfitura przyniesiona przez Patrycje. Neska polozyla glowe na jego kolanach, a on poczal gladzic leb suki, przygladajac sie, jak Patrycja kroi chrupiacy chleb, smaruje kromki zimnym swiezym maslem prosto od Wiedzmy, a potem kladzie na kazda kromke duza lyzke konfitury malinowej. No, niebo w gebie, niebo w gebie to bylo. Nagle kanapka wedrujaca do ust zamarla w pol drogi, spojrzenie Holendra, do tej pory nieopuszczajace slodkiej twarzyczki i rozesmianych oczu towarzyszki, pomrocznialo i powedrowalo gdzie indziej. Zesztywnial caly. Nastroj chwili prysl. Poderwal sie i pobiegl za dom. Nim zdazyla umknac, dogonil ja i zlapal za ramiona. –Janeczko – zaczal miekko – dlaczego sledzisz Pa- trycje? Janka milczala jak zawsze. Od dwoch lat nie wypowiedziala ani slowa. –Jestes zazdrosna o Lukasza? Przeciez wiesz, jakim on jest kobieciarzem. To nie wina Patrycji, ze ja sobie upatrzyl. Moze… juz czas, bys wrocila do szpitala? Wyrwala sie i pomknela sciezka prowadzaca do wsi, mijajac po drodze Dziadka. Obejrzal sie za nia i pokrecil glowa. Gabriel zmierzyl Dziadka nieprzyjaznym spojrzeniem. –Najwyzszy czas, by tym domem i toba pokierowala reka kobiety. I to nie oblakanej, ktora nie pomaga, a wrecz przeciwnie, a o – tej tam. – Dziadek wskazal broda gryzaca jablko Patrycje. –Moze juz czas, bys odeslal Janke do osrodka, Lukaszka do wszystkich diablow – tam, gdzie jego miejsce – i zajal sie wlasnym zyciem? I nie zwodzil dluzej ani tej biednej Patrycji, ktora nie wie, w kim tak naprawde jest zakochana, ani siebie samego, ktory nie wie, ze w ogole jest zakochany? –Poeta sie z ciebie zrobil na stare lata. Lepiej pozostan przy magii – odmruknal Gabriel. – Nie wypedze Janki. Przyjamniej to jestem jej winien. Gdyby nie ona, do dzis gnilbym w wiezieniu za usilowanie zabojstwa. A wracajac do "uroczej pani doktor", nie lubie… -…kobiet. Wiem, wiem. – Dziadek westchnal, po czym strzepnal z ramienia Holendra niewidoczny wlos. – Masz racje, pozostane przy magii. –Mam was, moje dzieci – rzekl nieco pozniej w swoim domu, splatajac ow wlos z kasztanowym wlosem Patrycji. Swieca plonaca w dziwacznym lichtarzu rzucala na twarz staruszka i symbole wypisane na stole niepokojacy, migotliwy blask. –Teraz jeszcze tylko trzeba otworzyc puszke Pandory. ROZDZIAL XII O huraganie "Katrina", co budy z Pandami-psami przetacza, i pożarze trawiacym wszystko To byl jeden z tych letnich dni, z tych upalnych letnich dni, gdy czlowiekowi nic sie nie chce. Slonce, krolujac na bezchmurnym niebie, obdarzylo Poczekajke laska czterdziestu stopni w cieniu, ale gdzies za horyzontem czaily sie czarne chmury. W goracym, nieruchomym powietrzu czuc bylo burze. –Kosci mi mowia, ze zbliza sie tak potezna nawalnica, jakiej tu nigdy nie widziano. Moja chata przezyje nawet mnie, ale twoj wiatrak az sie prosi o podpalke. –Ma piorunochron – odparl Gabriel. –I dobrze. – Milczal przez chwile. – Wiatrakowi moze i dobrze, nie wiem, bo nie pytalem. Chatce Patrycji nieco gorzej. Ta metalowa brona na elektrycznym slupie to nie byl najlepszy z jej pomyslow. Sciagnie pioruny z calej okolicy i przerazi dziewczyne na smierc, a przeciez nie chcemy stracic naszej pani doktor. Idz do Patrycji. – Dziadek stanowczo wypchnal Holendra za drzwi i nim tamten zdolal zaprotestowac, sam wyszedl. Zamknal drzwi wiatraka i przekrecil klucz, chowajac go do kieszeni na piersiach i poklepujac z zadowolonym usmiechem. –No, nie mow, ze mienie przerazonej dziewicy bedzie ci niemile. – Usmiechnal sie szeroko, ale widzac wsciekla mine Gabriela, nagle spowaznial. – Kiedys prosilem cie, zebys byl przy niej w niebezpieczenstwie – wlasnie nadszedl ten czas. Idz juz i podtrzymuj ja na duchu, choc, znajac te szalona dziewczyne, zamiast sie bac, stanie pod brona i bedzie podziwiac pioruny. Pogwizdujac radosnie, ruszyl ku swojej chacie. Powietrze stalo nieruchomo. Pociemnialo, jakby zapadl przedwczesny wieczor. Patrycja zamknela wszystkie okna, zaciagnela zaslony i – po raz pierwszy sama od dluzszego czasu (Hanka wczoraj wyjechala; lazienka wolna!) – z blogim westchnieniem wyciagnela sie na lozku. Uwielbiala, po prostu uwielbiala! ciche wieczory spedzane sam na sam z dobra ksiazka (skoro nie miala pod reka Amrego). Z ukontentowaniem otworzyla ukochany Cien wielkiego kota piora niejakiego Gabriela A. Mrocznego, zwanego rowniez Holendrem, ktora to powiesc niedawno, w tajemnicy przed sama soba, sciagnela ze strychu… Pierwsze krople deszczu, brzmiace niczym werble, przyjela usmiechem. Pukanie do drzwi rowniez, tyle ze ze smutnym. Zegnaj, samotnosci. Kto tym razem? Lukasz? Zenek? Wiedzma? Zolza? Patrycja, klnac pod nosem, wygrzebala sie spod koca i powlokla do drzwi Na widok Holendra zrobilo sie jej cieplo w okolicach serca. I nie tylko tam, mowiac szczerze. –Wejdz… –Przysyla mnie… – zaczeli rownoczesnie i zaraz zawstydzeni umilkli. Zapowiadal sie ciekawy wieczor. Burza sie rozkrecala, ale byla jeszcze daleko. Za to atmosfera w Chatce naladowana byla elektrycznoscia. Szczegolnie zas iskrzylo miedzy gospodynia a Holender siedzial przy stole z kubkiem pigwowej herbaty w rekach (dowiedziawszy sie, ze jest to wyrob domowej roboty, usilowal dzielnie znosic niemozliwa do zniesienia cierpkosc napoju), Patrycja natomiast z przyjemnoscia, zdajaca sie mu byc wrecz masochistyczna, popijala ow czarci napar i gadaniem o niczym usilowala zamaskowac oniesmielenie. Gawedzili tak do momentu, az burza postanowila uderzyc w Poczekajke. Deszcz i odlegle grzmoty, do tej pory umilajace momenty niezrecznego milczenia, nagle ucichly. Cisza ta byla tak niesamowita, ze ucichla i Patrycja. Spojrzeli na siebie z Holendrem i rownoczesnie wstali od stolu. Zaniepokojeni wyjrzeli na dwor. Mimo wczesnego popoludnia, na zewnatrz panowal mrok. Nie taki zwykly, burzowy, gdy slonce zasnuwaja chmury, blyska sie, grzmi i w ogole jest fajowo. Nie. Bylo ciemno jak poznym wieczorem, a od polnocy nadciagalo… to cos. Huragan "Katrina" co najmniej. I nagle niebo z ciemnoszarego stalo sie purpurowe. Pierwszy podmuch wichru uderzyl w wies niczym taran. Potem nie bylo juz podmuchow, tylko jeden wielki oszalaly zywiol. Ale najbardziej przerazalo nieprzerwane dudnienie, narastajace z kazda sekunda. –Do kuchni! – krzyknal Holender. W pierwszej chwili nie zrozumiala, ale nie czekal, az pojmie, ze zywiol powybija wszystkie szyby w Chatce, zerwie dach i z pewnoscia o ile przyjdzie mu taka fantazja-powali lipe rosnaca nad domkiem. Kuchnia letnia zas miala jedno male okienko i nie roslo nad nia zadne drzewo. Poza tym stala najdalej od slupa z brona. Gdy zmieniali lokal, w brone uderzyl wlasnie pierwszy piorun. Patrycja stanela jak wryta. Nie wiadomo, czy hardziej wstrzasnieta przeszywajacym trzaskiem i przerazliwym hukiem, czy oczarowana pieknem zjawiska, Holender szarpnal ja za soba w chwili, gdy w brone uderzyl drugi piorun, a nawalnica przetoczyla przez podworko psia bude – na szczescie bez zawartosci, bo Pandapies ewakuowala sie widac juz wczesniej. Gabriel wepchnal Patrycje do srodka, przez chwile walczyl z drzwiami (walki tej nie ulatwiala mu uratowana, podskakujac nad jego ramieniem, by dojrzec, co tez sie wyrabia na zewnatrz), zatrzasnal je, zamknal na zasuwe i oparl sie o nie plecami z przeciaglym westchnieniem ulgi. –Nie boisz sie burzy? – Jego slowa byly raczej stwierdzeniem nie pytaniem. Patrycja pokrecila glowa, stwierdzajac jednoczesnie: –Oczywiscie, ze sie boje. W nastepnej chwili zapalila stojaca na stole swieczke. Nagle zrobilo sie przytulnie i nastrojowo, mimo szalejacej na zewnatrz nawalnicy. Holender ogarnal wzrokiem pomieszczenie, ktore na poczatku kariery sluzylo Patrycji za mieszkanie. Jego spojrzenie zatrzymalo sie na sukni slubnej. Uniosl brwi. –Ledwo zareczyny i juz slub? – Spojrzal znaczaco na plaski brzuch Patrycji, a ona odruchowo przygladzila sukienke. –To nie to, co myslisz! – oburzyla sie. – Jestem dziew… – urwala, zmieszana. Dziewictwo w jej wieku nie bylo raczej powodem do dumy. – Wisiala w Chatce wskazala broda suknie – jako ten, no… drogowskaz, ale przestalam moc na nia patrzec. Nagle, dotykajac mokrego materialu, ktory przylepil sie do ciala, zdala sobie sprawe z dwoch rzeczy: z tego, ze znajduje sie w ciasnym zamknietym pomieszczeniu z-ponoc niebezpiecznym obcym mezczyzna – oraz z tego, ze mokra sukienka niczego nie ukrywa. Holender widac zauwazyl nagosc stojacej przed nim dziewczyny w tym samym momencie, bo rzucil, z trudem przelykajac: –Przebierz sie, bo zmarzniesz. –Tylko w co? – Odwrocila sie do niego bokiem, zeby widzial jak najmniej. –W te suknie. Spodobala sie Patrycji ta mysl. Holender ostentacyjnie odwrocil sie do sciany, a gdy uslyszal, ze juz, az westchnal. W kremowym atlasie, koronkach i perelkach Patrycja wygladala… Wygladala… No. Wygladala. Stala z rekami splecionymi z tylu, sploniona jak mala dziewczynka w sukience od pierwszej komunii. Usmiechnieta. Zachwycona jego zachwytem. Wstal, nie bardzo wiedzac, czy ma natychmiast uciekac, pal licho burza i pioruny, czy wziac te zachwycajaca istote w ramiona i… –Zdejmij koszule, bo ty zmarzniesz, – Te slowa sprawily, ze nagle wybor okazal sie prosty. Jezeli tylko ona… Gdy sciagal lepiaca sie do ciala koszule, odwrocila lojalnie wzrok, ale gdy juz sciagnal… Tym razem ona nie potrafila powstrzymac westchnienia. Mimo postarzajacej go brody, mial cialo nastolatka. Tak wspaniale umiesnionego mezczyzny, o tak pieknie opalonej, lsniacej i gladkiej skorze nie widziala w calym swoim dwudziesto-z-hakiem- letnim zyciu, No dobra, szczerze, w ogole niewielu polnagich facetow ogladala. Teraz wiec gapila sie tak zauroczona nim jak on nia. W brone trzasnal piorun. I zupelnie naturalnie znalazla sie w jego ramionach. Wtulila sie w Gabriela calym cialem, a on zagarnal ja, zamykajac w mocnym, odbierajacym dech uscisku ramion, jakby sie bal, ze za chwile to cudowne zjawisko, ktore dostal na chwile od dobrego losu, umknie, odejdzie, zniknie. Trwali tak nie wiedziec jak dlugo: ona w bieli, on w czerni, stajac sie z kazdym uderzeniem serca coraz bardziej sobie bliscy, mimo ze juz bardziej bliscy sobie byc nie mogli, Przytulila twarz do jego nagiej piersi, a on pochylil glowe, chlonac zapach mokrych wlosow dziewczyny. Serca obojga lomotaly coraz szybciej, z jednakim pragnieniem, ktore zaczelo zagarniac w posiadanie takze ich ciala, Lecz jedno nie myslalo o wypuszczeniu z objec tego drugiego, a drugie nie pragnelo zostac uwolnione. Dwa ciala oddzielala jej suknia i jego spodnie, ale nagosc nie byla im potrzebna… Wsunela palce w jego wlosy, by przyciagnac glowe i usta mezczyzny ku sobie. Jeknal, po czym przelal zar trawiacy ledzwie w jeden pocalunek. Tylko jeden, ale wystarczylo, by dziewczyna zaczela osuwac sie w jego ramionach, niemal tracac przytomnosc. –Ja juz… – wyszeptala lamiacym sie glosem -ja juz chyba dluzej nie wytrzymam. Prosze cie… Zrozumial. Uniosl ja lekko jak piorko i zlozyl na poslaniu. Dla loza milosci tego bylo stanowczo za wiele. Jeszcze drobna Patrycje moglo czasem znosic, ale dwa ciala naraz? Z przerazliwym trzaskiem loze zarwalo sie posrodku jak pierwszej nocy, ktora dziewczyna spedzila w Poczekajce, i kochankowie wyladowali na podlodze. Przez chwile patrzyli na siebie oszolomieni. Pierwsza chichotac zaczela Patrycja. Po chwili dolaczyl do niej Gabriel. –Ponoc pierwszy raz pamieta sie do konca zycia – ! wykrztusila miedzy napadami smiechu. – Zapamietam. Przyrzekam, ze zapamietam. – Umilkla, czujac ze Gabriel sztywnieje. –To rzeczywiscie twoj pierwszy raz? – upewnil sie. Gdy, zdeprymowana tonem jego glosu, kiwnela glowa, wsta! i drzacymi rekami poczal sie ubierac. –Dlaczego? – jeknela, podrywajac sie. – Co ci zrobilam?! Desperackim gestem chwycil ja za ramiona, wpil palce w gladka skore, nie myslac, ze zadaje jej tym bol, i wyszeptal: –Jestes pewna, ze ja mam byc twoim pierwszym mezczyzna? Zamknela mu usta pocalunkiem, a potem ujela jego twarz w dlonie i, zagladajac poprzez szare jak zmierzch zrenice na samo dno jego duszy, rzekla po prosta: –Jestem pewna. –Plonie ognisko i szumia knieje. – Artur wylal kanister benzyny na drewniana podloge. Lukasz cofnal sie pod drzwi i nieprzekonany pokrecil glowa. –Nie podoba mi sie to. –Druzynowy jest wsrod nas… Wyjdz. Poprawie od wewnatrz. Opowiada starodawne dzieje… Wypadli na zewnatrz, nie mogac zniesc smrodu benzyny. Wicher rzucil nimi o sciane wiatraka, mimo za stali po zawietrznej. Artur, przytrzymujac sie drewnianej belki, polal sciane, ktora przed deszczem chronil szeroki okap, –I teraz jedna zapalka! – krzyknal do Lukasza, choc ten stal tuz obok. – Ty czy ja? –Wicher zdmuchnie cie razem z zapalka, glupku! – Lukasz wahal sie, sciskajac w dloni zapalniczke, Artur, widzac to wahanie, wyrwal mu z reki zapalniczke, pstryknal i natychmiast odskoczyl w poplochu. Plomien z furia buchnal mu w twarz, W jednej chwili wiatrak – wspanialy, ukochany wiatrak znienawidzonego Holendra – stanal w ogniu. Obaj, zafascynowani i przerazeni zarazem, zrobili kilka krokow w tyl, pal licho szalejacy dookola huragan, przypadajac sie plomieniom. Wreszcie, nie mogac sie dluzej utrzymac na nogach, pobiegli do stajni. Prychajac jak wyciagnieci z topieli, zatrzasneli drzwi i oparli sie o nie calym cialem. –Ech, wzruszylem sie. – - Glos Artura ociekal cyniz- mem. – Prawie jak na obozie. Tylko ognisko nieco wieksze i skakac przez nie sie nie da. Ale upiec co nieco mozna by… – Artur rozejrzal sie, omiatajac wzrokiem suche bele siana i slomy, –Wystarczy. – Glos Lukasza byl stanowczy. Wrogi. –Szaszlyk z Ofirka… –Dosyc, powiedzialem. –Holender zrozumie? –Nie jest glupi. Zrozumie. Janka, skulona pod daszkiem ganku, wyjela zza pazuchy butelke wodki i chlusnela przed siebie. A potem jeszcze raz. Zapalila zapalke. Wicher zdmuchnal ogienek. Ukryla sie za stojacym na ganku fotelem, wylala reszte wodki. Tym razem udalo sie. Suchy jak pieprz fotel natychmiast zajal sie ogniem. Janka rozszerzonymi oczyma wpatrywala sie w szalejace u jej stop plomienie. Do chwili, gdy poczula ich zar na swoim ciele. Krzyknela ze strachu. Krzyknela z narastajacej rozkoszy. Wbila palce w ramiona mezczyzny. Bol pierwszego razu juz dawno odszedl w niepamiec, teraz dwa ciala, dwie dusze, dwa serca, przeznaczone sobie od zawsze, gnaly jak stado dzikich koni tam, gdzie czekalo spelnienie. I na gnaniu, zdaje sie, mialy poprzestac. –Prosze! – krzyknela raz jeszcze, ale on, zamiast dac jej upragniona rozkosz, nagle znieruchomial. Uniosl glowe. Jego oczy rozszerzyly sie nienaturalnie, po czym pocalowal dziewczyne w usta, poderwal sie i zaczal wciagac spodnie. –Dlaczego? – jeknela z niedowierzaniem. –Spojrz w okno! – krzyknal i wypadl na zewnatrz. Chatka plonela. Plonela takze biegnaca droga postac. Narzucila na siebie jego koszule, w biegu dopinajac guziki, i wypadla na podworze. Oslepilo ja uderzenie pioruna i ogluszyl wsciekly ryk grzmotu. Stanela w strugach deszczu, nie wiedzac, czy ma gasic plonacy dom, czy biec za Holendrem. Pieprzyc dom! Rzucila sie ku Jance, ktora – wijaca sie posrodku drogi – Gabriel usilowal ugasic golymi rekami. W biegu zerwala z plotu jakas szmate, ciezka od deszczu. Przypadla do tamtych dwojga i narzucila material na cialo dziewczyny. Po chwili znieruchomialo. Plomienie zgasly. –Przenies ja do kuchni! – krzyknela. – Ja dzwonie po pogotowie, potem przygotuje cos przeciwwstrzasowego! – Wicher zagluszal jej slowa, ale Holender kiwnal glowa, chwytajac nieprzytomna na rece. Patrycja ruszyla biegiem do Chatki, rejestrujac czescia umyslu – co przynioslo jakas ulge – ze domek dzielnie opiera sie ogniowi, a strugi wody ugasily plonacy ganek. Juz miala wpasc do kuchni letniej, gdzie zostawila telefon, gdy… stanela jak wryta. Niebo za lasem – - nad Wzgorzem Wisielca – rozswie- tlala luna. Pogotowie przyjechalo w ciagu kilku minut, zawrocone przez dyspozytorke od jakiejs stluczki. Zabralo obydwoje: Janke i Gabriela, ktorego poparzone dlonie drzaly tak jak cale cialo, wstrzasane bolem i szokiem. W momencie, gdy karetka odjechala na sygnale, Patrycja mogla ruszyc ku wzgorzu, na ktorym dopalala sie milosc Holendra. Stala samotnie, patrzac szeroko otwartymi oczyma na stos plonacych belek, ktory jeszcze tego ranka byl siegajacym nieba wiatrakiem. Resztki wielkich skrzydel, niczym lotki Ikara, tlily sie u jej stop. –To niemozliwe. Nie zgadzam sie… – wyszeptala, obejmujac sie ramionami. A potem powoli, jakby nagle puszczono w zwolnionym tempie film, opadla na kolana, zgieta wpol, i zaczela rozpaczliwie szlochac. Calym rozdygotanym cialem czula, ze dopala sie i jej milosc… –A ty dokad?! – wrzasnal Artur, przekrzykujac uderzenie pioruna, i szarpnal Lukasza w tyl. Ukryci w lesie widzieli jak na dloni plonacy wiatrak i skulona przed nim, wstrzasana lkaniem, drobna postac Patrycji. To wlasnie do niej wyrwal Lukasz, gwaltownie powstrzymany przez przyjaciela. –Ide ja pocieszyc – mruknal, strzasajac z ramienia dlon tamtego. – Ktoz nie utuli niewiasty lepiej niz ksiaze na bialym koniu… –Ksiaze i kon poczekaja, az nadejdzie wiecej ludzi. Teraz twoje pojawienie sie byloby podejrzane – skwitowal Artur. – Czemu ona sie wlasciwie tak maze? Rozumiem, ze gdyby to jej cholerna chata sie hajcowala, ale wiatrak Holendra? –Moze miala nadzieje w nim zamieszkac? – usmiechnal sie krzywo Lukasz. –Sluchaj, dlaczego wlasciwie spalilismy wiatrak, a nie chate? Lukasz az sie wzdrygnal. Spalic Patrycji Chatke nad glowa…?! –Bo nie lubimy Holendra – odrzekl. Ze wsi nadbiegli pierwsi ludzie i staneli, ogluszeni wyciem ognia, oslepieni szalejacymi plomieniami, oniemiali z prze- razenia. Huragan przeminal, ale deszcz nadal siekl bezlitosnie nagie ramiona i plecy Patrycji, okryte tylko cienkim materialem Gabrielowej koszuli. Ktorys z mieszkancow wsi probowal ja postawic na nogi, ale wyslizgnela mu sie z rak i padla na kolana. Lzy mieszaly sie na jej twarzy z kroplami deszczu. –Chodz. Nic tu po tobie. – Czyjes ramiona objely ja i uniosly. Nieprzemakalna kurtka okryla drzace cialo. Probowala sie wyrwac, ale nie miala sily. Gdy niosl ja, probowala tlumaczyc: –Zobacz… taki piekny… ukochany… spalil sie… – Ale slowa sie rwaly, nie potrafily przekazac tego, co dzialo sie w duszy dziewczyny. –Wiem, wiem – powtarzal Lukasz bezradnie, tulac ja do siebie. Chcial wejsc w swoja role: playboya uwodzacego na zlecenie, twardziela, co to zadnej nie przepusci, cynika, 048zcalym okrucienstwem grajacego ludzkimi uczuciami i ludzmi w ogole, ale… gardlo zacisnelo sie jak piesc. W zoladku zaciazylo zelazo, gdy tak przyciskal do tlukacego serca kwilaca dziewczyne. Po raz pierwszy czul… Zaklal. Odgarnal lepiace sie wlosy. Nie chcial czuc. Drzwi Chatki byly zatarasowane na wpol spalonym fotelem. Lukasz ze zgroza ogarnal zniszczenia spowodowane nie przez burze, a przez podpalacza. Widac nie tylko oni dwaj wpadli na genialny pomysl wykorzystania zywiolu do swoich celow. Skierowal sie do kuchni letniej i polozyl Patrycje na zarwanym lozku. Sam byl przemokniety na wskros, ale nie przejmowal sie soba – bardziej niepokoil go stan dziewczyny. Dygotala pod koldra i kocami tak, ze slychac bylo szczekanie zeba o zab. To nie bylo spowodowane zimnem. To byl szok. Zajrzal do kredensu. W kacie stalo zapomniane pol litra jakiejs ohydnej wodki. Nalal pelen kieliszek i wmusil w Patrycje. Na chwile przestala dygotac i zaczela sie krztusic, lapiac powietrze jak topiony w studni psiak. Podsunal kubek z herbata. Popila i padla z powrotem na lozko wyczerpana do cna. Zaniknela oczy. Po dlugiej chwili przestala wreszcie dygotac. –Co tu sie stalo? – zapytal cicho, wskazujac zakrwawiona posciel. – Ktos cie napadl? Jezeli to ten skurwiel… –Tak, to ten "skurwiel" – przerwala gniewnie. – I nie napadl mnie, tylko… tylko… – zarumienila sie, a potem odetchnela gleboko. Jakie to teraz mialo znaczenie? –Kochalismy sie. Byl moim pierwszym mezczyzna. – Podniosla wyzywajaco podbrodek, czekajac na reakcje Lukasza. Podczas gdy mysmy to robili, Janka podpalila Chatke, a potem siebie. – Wstrzasnela sie na wspomnienie tego koszmarnego widoku plonacej kobiety. – Gabriel ledwo zdolal ja ugasic. Oboje zabrala karetka – dokonczyla cicho i lzy znow zalsnily w jej oczach. –Rozumiem. – Glos Lukasza byl wyprany z emocji, mimo ze wewnatrz szalala furia. – I wybaczam ci. Podniosla nan nic nierozumiejace spojrzenie. Co tu wybaczac? Siegnal do kieszonki na piersi i wyjal pierscionek ze szmaragdowym oczkiem. Aha, to. –Mimo wszystko chcialbym, bys go wlozyla. Wlasnie wracalem od jubilera, gdy zatrzymala mnie ta burza. Podniosl bezwladna reke dziewczyny i wsunal klejnocik na palec serdeczny. – Nadal pragne, bys zostala moja zona. –Ale… Ale ja chce byc jego zona! – wykrzyknela, rzucajac sie calym cialem w tyl. –On juz ma zone. Oniemiala. Patrzyl beznamietnie, jak twarz Patrycji wykrzywia szok. Jak dziewczyna kreci glowa, cofajac sie pod sciane, byle dalej od niego – Lukasza. I nie pozbawil sie przyjmnosci dobicia i jej, i znienawidzonego rywala: –Co, twoj Wymarzony Ukochany nie przyznal sie, nim cie rozdziewiczyl, ze urocza Janeczka jest jasnie hrabina? Patrycja usilowala cos powiedziec, ale kazde slowo wiezlo jej w gardle. Nalal drugi kieliszek: –Pij – rzucil sucho. Desperackim ruchem chwycila szklo i wychylila palacy plyn do dna. – A teraz siadaj i sluchaj. – Usiadla, wpatrzona w mezczyzne jak skazaniec w swego kata. – Gabriel Romocki to zaklamany skurwiel. Zniszczyl ja, zniszczylby i ciebie. Daje ci druga szanse, bo i sam nie jestem bez winy – troche popuscilem sobie cugli a Hanka, gdy ty opedzalas sie ode mnie jak od wscieklego psa. Zreszta robilem to, by wzbudzic w tobie zazdrosc – bez rezultatow, niestety. Tak wiec oboje zgrzeszylismy, ale me az tak, jak on wzgladem ciebie i zony. Holender. – To slowo zabrzmialo niczym spluniecie w twarz. Patrycja skulila sie tylko. – Tak wiec zatrzymaj pierscionek. Ja nie bede wiecej naciskal. Nie bede lazil za toba i skomlal o jedno spojrzenie. Moze nie zauwazylas, ale mam swoj honor. Ody bedziesz gotowa, wezmiemy slub. Wstal. Strzepnal na progu kurtke i wyszedl w deszcz. Pol godziny potem rozgrzewal sie przy kominku, rozpalonym przez Artura. –I jak? Pocieszyles Pipisie po stracie milosnego gniazdka? –Mysle, ze skutecznie odstraszylem ja od Holendra. Artur podniosl na Lukasza zaciekawione spojrzenie. –Obawiam sie, ze gdy spotka bydlaka, strzeli go w pysk. –Zaczal sie smiac. – Bo widzisz… Zelgalem, ze jest zonaty. Z Janeczka. –Ej! – wykrzyknal Artur – przeciez to moze byc prawda! Zaraz sprawdzimy, czy mamy szczescie (i czy Holender je ma), czy pecha. Wybral numer szpitala w Gotowce. Czekal na polaczenie, postukujac niecierpliwie palcami o blat stolu, w koncu zaczal: –Przywieziono dzis do was dwoje moich przyjaciol… Gabriela Romockiego i jego zone Janine. – Znow czekal z rosnacym napieciem, az rejestratorka sprawdzi w Janina Romocka. Do Siemianowic? Bardzo pani dziekuje. – Rozlaczyl sie i z niedowierzajacym usmiechem zwrocil do Lukasza. – Bingo, stary! Niech cie usciskam! Pijemy! Gabriel stal niezdecydowany w progu, przyzwyczajajac wzrok do ciemnosci panujacej w sieni. ROZDZIAL XIII A w nim krótki przepis, jak zniszczyć sobie i komuś życie –Odchodzisz. Poddajesz sie. – Jej ciche slowa, w ktorych nie bylo wyrzutu czy potepienia, a tylko suche stwierdzenie faktu, trafily prosto w jego zbolale serce. Stala w mroku, by nie mogl jej widziec. –Nic ani nikt mnie tu nie trzyma – odparl odpychajacym tonem. –A ja? – zapytala cicho. Nadal nie widzial jej twarzy. –Wybacz, nawet dla ciebie tutaj nie zostane. Milczala. –Moglbym odbudowac wiatrak, byl przeciez ubezpieczony – zaczal, chcac przerwac to potworne, pelne wyrzutu milczenie – ale… Zrozum. Dla nas nie ma miejsca w takich Poczekajkach. Jestesmy oboje odmiencami: i ja, i ty. Odejdz, poki i tobie nie spala dachu nad glowa. –Odejsc? – Wyszla wreszcie z cienia i mogl zobaczyc jej oczy pelne cierpienia. Wahala sie dluga chwile, wiedzac. ze tym, co zaraz powie, albo wszystko straci, albo Z toba? Uniosla wzrok, zajrzala pytajaco w szare oczy i juz wiedziala, ze przegrala. Tak jak one teraz wygladalby ptak schwytany w dlon. Strach i odraza – te dwa uczucia widziala tylko przez ulamek sekundy: mignely w oczach, sciagnely rysy twarzy. Szklana tafla odciely jej droge do tego mezczyzny. Holender natychmiast odzyskal panowanie nad mimika. Usmiechnal sie lagodnie, unoszac dlon dziewczyny i przygladajac sie pierscionkowi ze szmaragdem. –Ze mna? – Uniosl ironicznie brew. – Ty przeciez wychodzisz za Lukasza – puscil jej dlon; opadla bezwladnie – ktorego nie kochasz. –On przynajmniej nie jest zonaty – odparla takim tonem, jakiego po tej lagodnej dziewczynie sie nie spo- dziewal. –Skad… skad wiesz? – zajaknal sie. O tym, ze wzial z Janka slub, nie wiedzial nawet Dziadek. –Dlaczego mi to zrobiles? – Patrycja zrobila krok do przodu. – Wiedziales, ze cie kocham. Wiedziales, ze ci sie oddaje jako pierwszemu i… wziales mnie, majac zone. –Jaka zona moze byc dla mnie Janka? – mruknal, odwracajac wzrok. –Wiec dlatego? Zeby zaspokoic swoje potrzeby na pierwszej lepszej? –Patrycjo, prosze, wiesz, ze to nieprawda… – Wyciagnal do niej reke, ale odtracila go z narastajaca furia. –Nie mogles patrzec, jak uwodzi mnie Lukasz, wiec ty to zrobiles? Masz z tego jakas satysfakcje? –Sama nie wierzysz w to, co mowisz – zaczal lagodnie, odgarniajac kosmyk wlosow z jej twarzy. – Pragnalem ciebie tak, jak ty pragnelas mnie. Gdyby nie Janka… –Odchodzisz, nie ogladajac sie ani na Janke, ani na mnie – przerwala mu, a on juz wolalby wybuch nienawisci niz te spokojna, zimna pogarde. – Lukasz jest przynajmniej uczciwy. Ty lzesz, zdradzasz i wykorzystujesz. –Co ty bredzisz, dziewczyno?! Lukasz uczciwy?! – wybuchnal. – To najgorszy kawal skur… Trzasnela go w twarz. –Licz sie ze slowami, pieprzony zazdrosniku. Mowisz w moim domu o moim narzeczonym – wysyczala. Zasmial sie nieprzyjemnie, trzymajac za piekacy policzek. –Odpieprzylo ci z samotnosci: Lukasz to nie Amre, a ta twoja rudera to nie wieza z uwieziona ksiezniczka. –Jakos nie przeszkadzalo ci to tamtego wieczoru, gdy pieprzyles ksiezniczke w tej ruderze! – Tym razem wybuchnela ona. –Ksiezniczka nie bylaby taka latwa! – odparowal. Przespalas sie ze mna, zeby zlapac meza? –Ozez ty skurwielu! – Doskoczyla do niego z zacisnietymi piesciami. Zlapal ja za rece i przytrzymal. Jego oczy przybraly barwe stalowego ostrza. – Przespalam sie, bo myslalam, ze jestes Amrem! A z ciebie zwykly zdrajca i kryminalista! Wzial zamach, by ja trzasnac w twarz. –No uderz! – krzyknela. – Uderz! Rozwal mi leb o kaloryfer! Tylko to potrafisz! Zacisnal szczeki tak, ze zab zgrzytnal o zab. Podniesiona reka opadla. Mierzac go nienawistnym spojrzeniem, roztarta nad- garstki. –Juz wole podrabianego ksiecia na kradzionym koniu niz takiego… ciebie. – W ostatnim slowie zawarla pogarde i nienawisc – i rozpacz – ktore targaly jej sercem. –Jak cie juz bedzie ratowal, ten twoj ksiaze – on z kolei zaczal tonem, ktory zmrozil dziewczyne do szpiku kosci – zapytaj, tak przy okazji, za jakie uslugi placi mu twoja matka. Oslupiala. –Cos ty powiedzial? – wyszeptala, gdy mogla juz wydobyc glos. Stal przez chwile, wahajac sie, czy ma zrobic to, co zamierza, czy jednak nie. Wreszcie wyjal z kieszeni swistek papieru i rzucil go na blat, nakazujac Patrycji wzrokiem, by zapoznala sie z jego trescia. Z przeczuciem czegos… czegos strasznego, wziela karteczke w dwa palce. Halina Marynowska? Artur Herc? Pokwitowanie za uslugi Lukasza Rowinskiego. –Oto twoj Amre. Drzacymi rekami dopinala popreg. Gabriel, oparty o framuge drzwi, przygladal sie temu z twarza calkowicie pozbawiona uczuc. Ktos musial sciagnac te dziewczyne na ziemie, otworzyc te ufne, niewinne oczeta na prawdziwe oblicze swiata i rzeczywistosci. Tylko dlaczego tym kims, do cholery, mial byc wlasnie on?! Od jego bezmyslnego i okrutnego "Oto twoj Amre" odezwala sie tylko raz: –Poprowadzisz mnie. Nie wiem, gdzie moj narzeczony mieszka. Nie widzial wtedy jej twarzy, a nawet gdyby, nie smialby w nia spojrzec – nie moglby zniesc wstydu w oczach dziewczyny, ktora zareczyla sie z facetem, nie znajac nawet jego adresu. Patrzyl teraz, jak cierpi w milczeniu, omdlewajacymi dlonmi mocujac sie z siodlem. Cale cialo dziewczyny bylo jednym wielkim krzykiem. Ale nic nie mogl dla niej zrobic. Nie przyjelaby slow pocieszenia. Sheridana przestepowala niecierpliwie z nogi na noge, kladac uszy po sobie i gryzac wedzidlo. I jej udzielil sie nastroj tych dwojga. –Wez chociaz moja Aste – poprosil cicho. – Ten kon jest niebezpieczny… –Poradze sobie – odparla takim tonem, ze umilkl, a potem wsiadla na grzbiet czarnej klaczy i strzelila szpicruta. Kon parsknal, skoczyl do przodu, ale ponowny swist szpicruty i chlasniecie prosto w slabizne, a potem wsciekle szarpniecie wodzami, tak ze klacz uderzyla niemal pyskiem we wlasna piers, pokazaly zwierzeciu, kto tym razem tutaj rzadzi. Jej pani nie byla juz tym slodkim, lagodnym stworzeniem, ktore mozna bylo zrzucic przed byle plotem. Byla wiedzma, a wiedzmy nie nalezalo draznic. Pani Halina zdegustowanym spojrzeniem obrzucila wnetrze typowej meskiej garsoniery. Nielad. Balagan. Jak mozna tak mieszkac? Usiadla za stolem, tam, gdzie wskazal gospodarz, starajac sie nie dotykac zaplamionej, lepkiej ceraty. –Napijesz sie herbaty? Drgnela, slyszac to pytanie. Ale nie dlatego, ze mezczyzna, ktorego przed chwila pierwszy raz w zyciu ujrzala na oczy, zwrocil sie do niej – bedacej w wieku jego matki – na "ty". Nie. To tembr glosu sprawil, ze zdumiona przeniosla spojrzenie z poplamionej ceraty na Lukasza. Jakiz on piekny, przemknelo pani Halinie przez mysl. Zaczerwienila sie i natychmiast wrocila do studiowania plam szpecacych cerate, ale nagle odczula dawno zapomniane cieplo rozlewajace sie w podbrzuszu i na policzkach. Zacisnela dlonie na torebce. –Wybacz balagan, nie spodziewalem sie gosci. – Aksamitny glos znow ja otulil. – Odwiesze zakiet. – Nim zdolala zaprotestowac, poczula jego dlon na ramieniu. A potem, niby przypadkiem, ta dlon – palaca tak jak plomien w podbrzuszu – musnela jej kark. Mimowolnie westchnela. Patrycja szarpnieciem sciagnela wodze i zeskoczyla na ziemie. Gabriel nadjechal chwile pozniej, dziekujac Bogu, ze dziewczyna dotarla na miejsce cala i zdrowa. Zatrzymal sie przy Sheridanie, by biernie czekac na rozwoj wypadkow, na ktore nie mial juz zadnego wplywu: nie mogl zatrzymac bladej jak smierc Patrycji, biegnacej drozka w strone domu wynajmowanego przez Lukasza. Kuchenne okno rzucalo prostokat swiatla na skapany w mroku trawnik. Przyciagalo wzrok. By podejsc do drzwi, musiala je minac, ale… nie zdolala, bo ugiely sie pod nia kolana. Usiadl niespiesznie naprzeciwko kobiety, mierzac ja leniwym spojrzeniem. Pani Halina, unikajac tego spojrzenia, siegnela nerwowym ruchem do torebki, wyjmujac plik banknotow. Zaczela odliczac, gdy… mezczyzna nagle ujal ja za nadgarstek, uniosl dlon zwrocona wnetrzem do ust i zaczal calowac, powoli, niespiesznie, patrzac prosto w ogromniejace oczy kobiety… Odchylila glowe, nie mogac powstrzymac kolejnego westchnienia. "Na swoje szczescie nie widziala w tym momencie wyrazu twarzy mezczyzny. Malowaly sie na niej tylko dwa uczucia: triumf i pogarda. Czolo stuknelo o szybe. Lukasz podniosl wzrok. Napotkal niedowierzajace oczy Patrycji, a potem twarz dziewczyny zniknela. Osunela sie po scianie domu, zatykajac reka usta. Zolc podeszla do gardla. Podbiegla do plotu, pochylila sie i zwy- miotowala. Gabriel w jednej chwili byl przy niej. –Co sie…? Rzucil okiem na oswietlony niczym scena w teatrze prostokat okna i zrozumial. Polozyl delikatnie dlon na ramieniu dziewczyny. –Anaelo… – zaczal miekko, majac nadzieje, ze imie, ktorym podpisywala listy… Patrycja wyprostowala sie powoli. Swist szpicruty. Zduszony krzyk mezczyzny chwytajacego sie za plonacy krwawa prega policzek. Szalone z nienawisci oczy dziewczyny, mierzacej koncem szpicruty prosto w jego twarz. I trzy slowa: –Nie. Dotykaj. Mnie. Szla przed siebie, nie myslac, nie widzac, nie czujac. Stawiala noge za noga mechanicznie, nie wiedzac, dokad wlasciwie idzie w te czarna pusta noc. –Nie. Nie bede o tym myslec! – powtarzala czasami na glos, by w nastepnej chwili pochylac sie, targana torsjami. Co jakis czas syczala: – Ssspieprzaj! – do wracajacych z pobliskiej dyskoteki podejrzanych indywiduow, ktorzy proponowali "podwiezienie" za dziesiataka. Po ktorejs z kolei "propozycji" wzruszyla tylko ramionami, nie majac sily nawet na to "ssspieprzaj", a potem znow szla, az do nastepnego przymusowego postoju. Tym razem okazal sie nim byc jakis zboczeniec. Wyskoczyl z samochodu i – rozchylajac poly plaszcza – postanowil wytlumaczyc Patrycji, samotnie wracajacej w tak piekny wieczor, co straci, jesli nie skorzysta z jego uslug. Dziewczyna stanela jak wryta i polprzytomnym wzrokiem spojrzala na jego nagie, sterczace dumnie przyrodzenie. Zamrugala. Zboczeniec juz mial wyartykuowac propozycje nie do odrzucenia, gdy… Swist szpiruty i oset, rosnacy nieopodal, stracil glowke. Teraz szpicruta mierzyla wprost w przyrodzenie zboczenca. 289 –To sie myje,nie wietrzy – wycedzila Patrycja,. Zboczeniec cofnal sie powoli o jeden kroczek,potem drugi. –Zaszlo male nieporozumienie…-probowal sie usprawiedliwic,pospiesznie zapinajac spodnie. Machnela tylko reka i powlokla sie dalej. Swit zastal ja na progu zamojskiego zoo-to tu, ku ostoi spokoju i bezpieczenstwa zdazala, nie dajac sobie z tego sprawy przez cala ta straszna noc. Siedziala przed pusta klatka Jagi. Lzy dawno pzestaly plynac. Nie czula juz ani obrzydzenia, ani nienawisci. Cialo drzalo leciutko, moze od porannego chlodu, ale ona nie zwazala na chlod czy dreszcze. Dusza dziewczyny lezala zwiniata w klebek gdzies na samym dnie jazni i miala zamiar tam pozostac do konca swiata. Plama usiadl obok i siedzial spokojnie patrzac przed siebie. Dlugo trwali w bezruchu i milczeniu. –Jaka pusta-wypalila nagle. Drgnal i obrzucil dziewczyne badawczym spojrzeniem. –Nie jestes kapusta. Patrycjo – rzekl lagodnie. –Jaka pusta – powtorzyla, wskazujac klatka. – Jak cale moje parszywe zycia. Czy moge sie wyspowiadac? – Podniosla na ksiedza wypelnione cierpieniem oczy. Zdziwiony ta prosba pokiwal glowa. Patrycja uklekla. Oparla czolo o jego kolana – Najpierw mnie Gabriel… zonaty… A potem moja matka… mojego narzyczonego… za pieniadze. A ja za to Gabriela szpicruta po twarzy – zaczela szlochac tak rozpaczliwie, jakby zaraz mialo jej peknac serce. Plama polozyl wielka dlon na glowie Patrycji. –To nie twoje grzechy, moje dziecko. –Moze da mi ksiadz dokonczyc?! – wybuchla. – To moja spowiedz, no nie?! Placila… temu skurwielowi… za uslugi… – wyrzucala z siebie, uderzajac piescia w lawke – A on mnie… prawie… Ksiadz ujal dziewczyne za ramiona i zdecydowanym gestem postawil przed soba. –No wlasnie: prawie. I tym na twoim miejscu bym sie pocieszal. – Ujal ja za brode i spojrzal w oczy. – Prawie. –Artur… – glos w sluchawce umilkl na chwile, by zmienic sie w smiech. –No? Przeleciales ja nareszcie? Lukasz po drugiej stronie zaczal smiac sie jeszcze glosniej. –Przelecialem, ale nie ja. Jej mamuske. Patrysie mozesz zatrzymac dla siebie. Po raz pierwszy wygrales zaklad. Teraz rozesmial sie Artur. –Przyjedz do Gotowki po odbior nagrody. Przy okazji urzadzimy balange. Trzeba oblac czarne volvo i palac na Zoliborzu. Wyrwij sie na weekend. –Co ty tu robisz, staruchu?! – wykrzykneli obydwaj na widok Dziadka Aureliusza. Staruszek siedzial przy Lukaszowym stole i bez pospiechu saczyl pachnaca poziomkami herbate. –Czekam na was, golabeczki. Siadajcie, czujcie sie jak u siebie. Mozecie nawet herbatki sobie nalac, choc obawiam sie, ze zaraz stanie wam koscia w gardle. Choc to niewinna herbata. –Chrzanie twoja herbate! – wykrzyknal Lukasz. –Twoja herbate – poprawil go pogodnie Dziadek. –Moja herbate! –Mow, po co przy lazles i wypierdalaj z tego domu zaczal groznie Artur, ale nagle Lukasz przytrzymal go za ramie i usiadl powoli naprzeciwko goscia, czujac, ze ten nie wpadl tylko po sasiedzku. Nie mylil sie. Aureliusz rzucil na stol srebrna zapalniczke. Mezczyzni zbledli. –A teraz powiesz mi, Lukaszku – zaczal Aureliusz, nabijajac niespiesznie fajke – kto podpalil wiatrak. Pamietajace czasy secesji cacko lezalo posrodku stolu miedzy trzema mezczyznami i spokojnie oskarzalo. Swiatlo lampy odbijalo sie w nadtopionym przez ogien srebrze. –Co zamierzasz z tym zrobic, staruchu? – Lukasz wzial zapalniczke w dwa palce, obrocil ja, stuknal o blat stolu. –A co ty bys zrobil, wnusiu? – odpowiedzial pytaniem Dziadek. –Nie jestem, w morde, twoim wnusiem! –I bardzom z tego rad – skwitowal tamten. –Jest stary, moze jakis zawalik czy wylew krwi do mozgownicy? – podsunal Artur. Lukasz spojrzal na niego zdumiony. –Chcesz ze mnie zrobic pieprzonego morderce?! Juz wystarczy, ze patrzylem, jak wiatrak podpalasz! Artur zmruzyl wsciekle oczy. –Jesli ty wrobisz mnie w wiatrak, sam pojdziesz sie- dziec za gwalt na Jance. Umilkl raptownie. Aureliusz poderwal glowa. –Gwalt? – powtorzyl wolno. – Na Jance? *** Gdy Gabriel, Lukasz i Artur przekroczyli prog remizy, w ktorej okoliczna mlodziez dyskotekowala zawziecie, piosenka wlasnie sie skonczyla. Szum rozmow milkl wraz z kazdym krokiem Trzech Wspanialych, jak sami o sobie mowili, i jak ich we wsi nazywano. Bo tez bez watpienia Glinianki Wielkie nie goscily jeszcze nigdy takich mezczyzn. Gabriel hrabia Romocki uwodzil okoliczne panny szarmanckim zachowaniem, kwiecista wymowa i zadumanym spojrzeniem romantycznego rycerza, ktory tylko czeka, by damy z opresji ratowac. Z Arturem Hercem mozna bylo smiac sie i pic az do rana – jego ostry jezyk i blyskotliwy dowcip zjednywaly mu tyle samo przyjaciol co wrogow – nieraz dwaj towarzysze musieli go bronic przed miejscowym amantem rozsierdzonym jakims glupim zartem. Lukasz, piekny jak z zurnala, nie musial byc ani szarmancki, ani dowcipny – wystarczylo, ze byl. I jak zawsze szedl pierwszy, za nim krok w krok postepowali Gabriel i Artur. Didzej puscil kolejny kawalek, miejscowi pozdrowili nowo przybylych mniej lub bardziej powsciagliwymi kiwnieciami glow. Dziewczeta rozbiegly sie po katach, by chichotliwie skomentowac pojawienie wyczekiwanych gosci. Ci zas poprosili o piwo, po czym rozparli sie na barowych stolkach, ze zblazowanymi minami obserwujac zabawe. W tym momencie drzwi uchylily sie i do srodka wslizgnely sie jeszcze dwie dyskotekowiczki. Jedna czarnowlosa, smagla, w drapieznym makijazu i odwaznej minisukience, druga jasnowlosa i sliczna niczym panna z dworku, zamiatajaca dluga falbaniasta spodnica deski tanecznego parkietu. –Patrzcie, jakie lale – odezwal sie Artur. – Ja zama- wiam te czarna, zawsze rajcowaly mnie takie cyganeczki. –A ja te jasnowlosa, zawsze rajcowaly mnie miejscowe dziewice – zasmial sie Lukasz i juz sie podnosil, juz ruszal na low, gdy zatrzymala go dlon Gabriela. I cztery slowa: –Te jasnowlosa biore ja. Oboz dobiegal konca. Po raz ostami Trzech Wspanialych przekraczalo prog remizy w Gliniankach Wielkich. Tym razem u ramienia Artura uwieszona byla Magda, czarnowlosa pieknosc, natomiast Gabriel otaczal ni to zaborczym, ni opiekunczym gestem zapatrzona wen panne z dworku – Janeczke. I tylko Lukasz pozostal sam. Akurat grali jakas przytulanke. Janka i Gabriel poszli zatanczyc. Magda usilowala wyciagnac na parkiet Artura, ale ten byl juz zbyt pijany – albo takiego udawal – by utrzymac sie w pionie wystarczajaco dlugo. Obrazona poszla wiec z pierwszym, ktory ja do tanca poprosil. Artur opadl na barowy stolek, wsparl glowe na rekach i rzucil Lukaszowi krotkie, bardzo przytomne spojrzenie. –Nawet o tym nie mysl, to laska kumpla. Lukasz przeniosl wzrok z wtulonej w Gabriela Janki na Artura. –I co z tego? Od kiedy to w naszym zawodzie przejmujemy sie kumplami? Artur parsknal smiechem, zapluwajac barowy blat. Barman trzepnal go szmata przez leb. Nastepne zdanie Lukasza dmuchnelo z twarzy tamtego usmiech. –Wiesz, ile razy wyobracalem twoja Madzie? –Pieprzysz! – wykrzyknal Artur z niedowierzaniem i wsciekloscia. –Siadaj, stary. – Lukasz pociagnal go za rekaw. – Nic nie ubylo ani jej, ani tobie. Postawie ci za to drinka. Szkocka z lodem, poprosimy, podwojna! – krzyknal do barmana. Artur usiadl ciezko, mamrocac cos do siebie, wreszcie wzruszyl ramionami, wychylil jednym haustem szklaneczke wodki i poklepal przyjaciela po plecach. –Madzie moze i wyobracales, one tu wszystkie tylko nogami przebieraja, zeby ci do lozia wskoczyc, ale Janeczce sie do cnoty nie dobrales, co? Od dwoch tygodni sie do niej slinisz, a ta nic! – Obaj podazyli wzrokiem ku Jance wpatrzonej w Gabriela. Wlasnie cos cicho do niej powiedzial. Parsknela smiechem. Wokol pojasnialo od jej rozesmianych oczu. – Zamiast ksiecia woli hrabiego! – Artur zarechotal. –E tam, nie bralem sie za nia na powaznie – mruknal Lukasz, patrzac na dno pustej szklanki. – Sam powiedziales: laska kumpla. –Gowno prawda, stary. Nie masz, bo nigdy nie miales, skrupulow, tylko sie jej dobrac do dupy nie potrafisz. Artur bezwstydnie prowokowal przyjaciela. –To co, kolejny zakladzik? – Lukasz z cynicznym usmiechem wyciagnal do niego dlon. –Stoi. Przybili. Wieczor kawalerski mial sie ku koncowi. Jedynie Lukasz i Gabriel trzymali sie na nogach. Reszta gosci spala na stole albo pod nim. b – I co, Gabrys, od jutra koniec z balangami? – Lukasz objal przyjaciela pijackim gestem. – Janeczka pod pantofel cie wezmie i my, starzy kumple, pojdziemy w odstawke. –Pewnie tak – zadumal sie Gabriel. –Warta przynajmniej tego? Dobra w lozku? –Nie wiem. Nie dala mi sie tknac – zasmial sie cicho| zapytany. – Czekamy na noc poslubna. Ona bardziej niz ja. –Nie chcesz mi chyba powiedziec… – zaczal Lukasz. –Owszem. Pijemy za dziewictwo mojej przyszlej zony. – Stuknal szklanka kieliszek Lukasza. Tamten siedzial jeszcze chwile, po czym zaczal sie smiac. W drinku Janki wyladowala mala biala tabletka. Od chwili, gdy wychylila kieliszek z likierem, byla w reku tego, ktory jej owa tabletke podrzucil. A ten ktos byl tym razem wyjatkowo bezwzgledny i zdeterminowany. Lukasz bowiem nigdy nie przegral zadnego zakladu, wiec tego o cnote Janeczki tez przegrac nie zamierzal. Pol godziny temu dziewczyna wpuscila go do domu rozchichotana, rozszczebiotana i troche juz pijana, mimo ze nie do twarzy jej bylo z alkoholem. –Patrzcie, kto przyszedl! – Pociagnela go do przyjaciolek. – Ksiaze Lukasz zaszczycil nas swa obecnoscia. Striptiz przyszedl zrobic. –Janka, nie poznaje ciebie! – krzyknela ktoras. –A co! Jak sie bawic, to sie bawic. Wyskakuj, Lukaszku, ze spodni, wdrapuj sie na stol, kankana tanczyc! Dziewczeta sie rozesmialy. Lukasz rowniez. Potrafil sie bawic, jezeli chcial, potrafil tez czekac, jezeli musial. Odpowiednia chwila nadeszla. Przyjaciolki jutrzejszej panny mlodej zaczely sie zegnac. On troche zamarudzil, czekajac, az za ostatnia zamkna sie drzwi. Janka pomachala kolezankom przez okno i usmiechnieta odwrocila sie do Lukasza. –Musimy powaznie porozmawiac – zaczal. – Dopij do konca. – Wskazal drinka. – Usiadz i sluchaj. Twoj Gabrys ma pewna tajemnice. Lepiej, zebys o niej, jako przyszla zona, wiedziala. Dziewczyna zbladla lekko. Zacisnela palce na szklaneczce, az zbielaly jej knykcie. Pokoj zachwial sie, potem zawirowal. Janka otworzyla szeroko oczy, potrzasnela glowa Wstala na chwiejnych nogach i w nastepnej chwili osunela sie w nadstawione rece Lukasza. –Tym sekretem jest to – wyszeptal do ucha nieprzytomnej dziewczyny – ze do oltarza nie poprowadzi dziewicy. Nie przewidzial jednego: ze polprzytomny Gabriel wpadnie tej nocy, by czule pozegnac jeszcze narzeczona, ale juz prawie zone. Nie przewidzial tez, ze na widok dziewczyny, spiacej slodko w ramionach rywala, slynacy z opanowania hrabia wpadnie w furie. Pierwszy cios rozoral Lukaszowi, wyciagnietemu z lozka za wlosy, krwawa prega policzek. Uderzony zakwilil, patrzac z niedowierzaniem to na krew, to na Gabriela. Drugie uderzenie miotnelo nim o drzwi lazienki. Kolejny cios sprawil, ze Lukasz zakrztusil sie krwia z rozbitego nosa. Krzyknal z gniewu i bolu i chcial oddac, ale oslepiony gniewem Gabriel nie zwazal na bezladne uderzenia tamtego. Precyzyjnie wymierzonym kopnieciem sprawil, ze Lukasz ze straszliwym jekiem zgial sie wpol. –Co ty…?! Co tu…?! – Janka podniosla sie na lokciu, wpatrzona ogromniejacymi oczami w ofiare i kata. –Co on…?! – jakala sie, patrzac, jak narzeczony katuje zwiniete w klebek, jeczace, nagie cialo. Wyskoczyla z lozka, nie zwazajac na wlasna nagosc i wstyd. Szarpnela Gabriela za ramie: –Przestan! Natychmiast przestan! –Precz, szmato! – wrzasnal i odepchnal ja z furia. Gluche uderzenie. Nagla cisza za plecami. Oprzytomnial. Rozejrzal sie spanikowany. Lukasz kulil sie pod drzwiami lazienki. Janka lezala w przedpokoju. Z jej glowy, rozbitej o kaloryfer, nieprzerawnym strumieniem plynela krew. –Przyznaje sie do winy! – krzyczal rozpaczliwie, gdy sanitariusze wynosili nieprzytomna Janke do czekajacej pod blokiem karetki. – Przyznaje sie! – krzyczal, jakby to cokolwiek moglo zmienic, wyprowadzany przez policje. Na miejscu pobojowiska zostali Lukasz i Artur. To ten ostatni wezwal pogotowie i dotad nie mogl otrzasnac sie ze zgrozy. Widok Gabriela, kiwajacego sie to w tyl, to w przod z zakrwawiona, umierajaca dziewczyna w ramionach, mial go od tej pory przesladowac w niejedna noc. –Co ci odbilo?! – wyrzucil z siebie, gdy odzyskal glos. – Co ci odpierdolilo?! Lukasz przeniosl otepiale spojrzenie z chusteczki, ktora przyciskal do krwawiacego policzka, na Artura. A potem rozwarl dlon, w ktorej do tej pory zaciskal… rodowy sygnet hrabiego Romockiego. –Wygralem – rzekl takim glosem, ze Artur az sie cofnal, i zaczal sie smiac. Gabriel wyszedl z aresztu po kilku dlugich miesiacach. Tylko dzieki Jance, ktora nie wniosla oskarzenia. Sad potraktowal mezczyzne lagodnie, dajac mu wyrok w zawieszeniu, bo ten wielokrotnie okazal skruche, a dziewczyna utrzymywala, ze byl to nieszczesliwy wypadek. –Tylko to moglam dla ciebie zrobic – powiedziala, gdy rozstawali sie przed sala rozpraw. Nie mogl przypuszczac, ze sa to ostatnie slowa, jakie Janka wypowie. Uratowal ja kot, ktory dotad miauczal za zamknietymi drzwiami, az Gabriel, dobijajacy sie bezskutecznie przez kwadrans, po prostu je wywazyl. A potem… potem znalazl nieprzytomna narzeczona, zwinieta w lozku, sciskajaca w dloni ich zdjecie zrobione tego lata, gdy sie poznali: rozesmiana, jasnowlosa panna z dworku w czulym uscisku Gabrielowych ramion. Po podlodze rozsypane byly roznokolorowe tabletki… Nie odzyskala przytomnosci ani tej nocy, ani nastepnej. Przez dwa dni jej zycie bylo zawieszone miedzy byc a nie byc. Dusza zastanawiala sie widac, czy wracac, czy nie. Trzeciego dnia organizm dziewczyny poradzil sobie z trucizna, ale umysl Janki poddal sie na zawsze. *** Dziadek siegnal do kieszonki tut piersi i wyjal z niej telefon komorkowy. Wlaczony. –Slyszales to, Stasiu? – zapytal rozmowcy. – To komendant policji. Moj stary druh – mrugnal do sparalizowanych tymi slowami mezczyzn. – Mamy tu podpalenie, gwalt i grozby karalne… Nic, nic. Poradza sobie. Jak wiesz, potrafie wymierzac sprawiedliwosc. Tak tylko cie informuje, gdybym jutra nie dozyl. Pobadz przez pare chwil na linii, bo mam do nich jeszcze jedno pytanie. Aureliusz schowal telefon do kieszeni. Z jego twarzy zniknal dobrotliwy usmiech. Lukasz i Artur, ktorzy na moment rozprezyli napiete miesnie, slyszac, ze wiezienie im nie grozi, bo miejscowy szaman wezmie zemste w swoje rece, ponownie zesztywnieli. Dziadek wyjal z tej samej kieszonki zwitek papieru i cisnal go na stol obok zapalniczki. Przeniosl ciezkie spojrzenie z karteluszka na Lukasza i rzekl glosem niewrozacym niczego dobrego: –Teraz chce wiedziec, za co placila ci matka Patrycji. Amre, Odchodzi lato zaczyna sie zlota polska jesien, nadej- dzie zima. Zycie toczy sie jak gdyby nigdy nic, podczas gdy we mnie umarla dusza. Nie mam juz marzen. Nie moge pisac. Codziennie zmuszam sie do wstania z lozka, oporza- dzonia Wiedzmy (po Zolzie, ktora zostawilam uwiazana do plotu togo parszywca, przepadl wszelki silad) i Pandypsa, ktora od czasu smierci Kluski, mojego upadku do studni i pozaru jest chyba jeszcze smutniejsza ode mnie. Praca w zoo przestala tak cieszyc, jak cieszyla. Gdy przekraczam zaczarowane niegdys podwoje, dziwia sie, ze tutaj nic sie nie zmienilo. Ze ten swiat nadal trwa, chociaz moj przestal istniec. Najchetniej lezalabym calymi dniami, gapiac sie bez- myslnie w sufit, wiec przeklinam zoo, ze lezec i gapic sie nie moge, bo obowiazek wzywa. Kiedys kazdy dzien byl wspaniala niewiadoma. Jajkiem z niespodzianka, w ktorym znajdowalam a to antylope z raciczkami wymagajacymi manikiuru, a to lwa z lapa do szycia. Tanczylam z pytonami, oplakiwalam Jage, smialam sie z bezglowych zolwi, flirtowalam – bron mnie Panie Boze – z Kudlatym… Teraz kazdy dzien przynosi strach przed beznadzieja. Tak bardzo mi Go brak… Plama probuje wyrwac mnie z marazmu, Dyrektor przyglada mi sie z daleka: pewnie sie zastanawia, czy juz mnie wywalic, czy jeszcze poczekac. Dziadek Aureliusz znikl wlasnie wtedy, gdy jest mi potrzebna jakas przyjazna dusza. Jedyne, co trzyma mnie przy zyciu i zdrowych zmyslach, to moj zolty domeczek, pod ktory ma przyjechac pieprzony Czarny Ksiaze… Telefon zacwierkal. Odruchowo wyciagnela po niego reke, ale widzac na wyswietlaczu "Holender", zawahala sie. Od czasu… tamtej nocy… nie odezwal sie. Ona tym bardziej nie mogla do niego zadzwonic. I nie wiedziala, co bardziej boli: czy jego slowa, okrutne, choc prawdziwe, czy prega po szpicrucie na jego policzku. Niezasluzona. Telefon dzwonil uparcie. Jezeli on wybaczyl jej to uderzenie, ona wybaczy jeniu I sobie. I sprobuja… Drzacymi rekami wziela komorke. –Wnusiu – uslyszala glos Aureliusza i w jej oczach blysnely lzy. Nie wybaczyl. – To ja – dodal Dziadek jakby nie wiedziala. – Jestes tam? –Jestem, jestem – odparla dzielnie. – Ale nie dzwon wiecej z tego telefonu, bo moge nie odebrac. –Wnusiu… – powiedzial takim tonem, ze umilkla, lapiac spazmatycznie powietrze. Co moglo sie wydarzyc gorszego niz to, co juz przezyla? Co moglo sprawic, ze glos Dziadka lamal sie tak jak jej? –Gabriel! Co z nim?! –U Gabriela wszystko w porzadku. Tylko… sprzedali twoja Chatke. ROZDZIAL XIV Tam, gdzie kończą się marzenia Kochany, Cholerny Amre… Dom wariatow wcale nie jest taki glupi. To jedyne miejsce w calej galaktyce, gdzie mozesz sobie calymi dniami spac, ryczec pod koldra – albo i otwarcie – na caly glos, tak, ze az cie gardlo zaczyna bolec i wtedy przestajesz (no, przestajesz, bo podaja ci jakas tam glupia hydroksyzyna) albo po prostu gapic sie w sufit. Calymi dniami lezec i gapic sie w sufit i nikt nie pyta, co ty tam widzisz. Pielegniarki sa chyba mile – nie wiem tego na pewno, bo ich nie zauwazam. Trzy razy dziennie przynosza mi pokarm do pokoju i wynosza, bo nie jestem w stanie przelknac ani kesa -zaraz zaczynam ryczec. Lekarze tez sa mili, zwlaszcza moj prowadzacy. To staruszek w wieku wegla kamiennego, ktory przez cale zycie leczyl wariatow takich jak ja. Serdecznie mu wspolczuje – cale zycie byc zamknietym w psychiatryku… Nic wiec nie jest w stanie wytracic mojego prowadzacego z rownowagi i nic nie jest w stanie go zdziwic. Nawet taka idiotka, co sobie zyly przez stara, glupia chalupa podcina. Codziennie siada podczas obchodu w nogach lozka i patrzy na mnie, ja na niego, a potem odchodzi. Raz, na samym poczatku, zapytal, czy moze cos dla mnie zrobic. Odpowiedzialam, ze tak: zabic tych, co kupili moj domek. Wiecej juz nie pytal. Zreszta od razu zaczelam ryczec, wiec niewiele bym mu powiedziala. Odwiedza mnie podobno duzo osob. Wiem, bo za kazdym razem pielegniarka przerywa mi kontemplacje sufitu i pyta, czy chce widziec kogos tam a kogos – niektorych nazwisk nawet nie znam. Na chwile odrywam wzrok od bieli sciany i odpowiadam, ze nie, za co zostaje na- grodzona pluszakiem albo kwiatami. Fajnie byc w psychiatryku. Co nie powiesz – nagrodka. Gosciem, ktory nic sobie nie robi z mojego "nie" i wchodzi bez pytania, jest doktor Piotrek z chirurgii, ten, co kiedys wiozl mnie karetka, a teraz – po tej glupocie, jak sie wyrazil – szyl mi nadgarstek (ponoc tak, ze nawet sladu nie bedzie – wierze mu). Codziennie wpada do mojego jednoosobowego apartamentu i wola: –Jak sie ma moja kochana wariatka? – A ja nie wiem, czy mam sie smiac, czy plakac i co wlasciwie daje mu prawo do nazywania mnie wariatka. Gdy go o to zapytalam, spowaznial i zapytal, czy wiem, co nawyrabialam, nim mnie tu przywiezli. Szczerze mowiac, nie wiedzialam. Nie wiedzialam, ze najpierw upilam sie spirytusem do odkazania stolu zabiegowego, potem zjadlam cale opakowanie srodkow uspokajajacych dla psow i drugie, ale dla kotow (ze tez ogon mi za kare nie wyrosl!). Wiekszej ilosci trutek widac nie znalazlam, bo postanowilam dokonczyc dziela jednym precyzyjnym cieciem. A myslalam, ze jestem estetka i jezeli juz, to umierac bede bardziej romantycznie… Zycie uratowal mi – nieproszony-Dziadek Aureliusz i mialam durne szczescie, ze upadlam na krwawiaca reke, wlasnym cialem tamujac krwotok. Zeby potrojnego samobojstwa nie moc popelnic spokojnie, to trzeba miec pecha. Dziadek tez mnie odwiedza i na nic zdaja sie moje zakazy – on nigdy z zadnych zakazow nic sobie nie robil, zreszta nieuciazliwy jest i nawet milo mi sie z nim milczy. Dziwne, Amre cholerny, niech cie szlag, ale kazdy bol po jakims czasie zmienia sie w dokuczliwe cmienie, czasem zakluje, a z czasem o nim zapominasz. Gdzies tam jest na dnie duszy, ale zaczynasz poza szpitalnym sufitem zauwazac tez swiat za oknem. I ten tutejszy – szpitalny. Zaczyna ci smakowac szpitalna herbatka, choc doprawdy nie wiem, jak to mozliwe. Zaczynasz, jak pies Pawlowa, w godzinach posilkow czuc glod i wypatrujesz wtedy niecierpliwie Dziadka, ktory przynosi domowy obiadek, zebym nie musiala wtranzalac tutejszego. Czas leczy rany – ten glupi truizm jest prawdziwy. Zaczynasz wierzyc, ze swiat nie konczy sie na Chatce. Zaczynasz godzic sie z tym, ze Czarny Ksiaze nigdy pod nia nie podjedzie – i choc na poczatku wywoluje to znow fontanne lez – z czasem przywykasz do swiadomosci, ze byl tylko mrzonka. Marzeniem utkanym z twych nadziei i potrzeby kochania. Wczoraj byla u mnie Hania – laskawie zgodzilam sie ja przyjac – i to tez jest fajne, ze zgadzam sie kogos przyjmowac laskawie (podejrzewam, ze od poczatku wszystko wiedziala i byla z tymi podlymi intrygantami w zmowie, ale niech tam, wybaczam jej, bo w naszym duecie ja pozostalam madra, a ona ladna)…tu musialam sobie troche poplakac, stad przerwa. No wiec byla u mnie Hanka, mowiac, ze matka chce mnie widziec i co ja na to. Powiedzialam, ze ma ja zrzucic ze schodow. Hanka odparla: "Dla ciebie wszystko", i przez te idiotke za- czelam sie smiac. Objela mnie, niemal przyduszajac na tym lozku, i po chwili obydwie smialysmy sie i plakalysmy jednoczesnie… Dziadek z promiennym usmiechem przekroczyl prog szpitalnego pokoju. –Jutro wychodzisz, wnusienko. –Szkoda… – westchnela. – Tak tu fajnie bylo… –Jestes chyba jedyna pacjentka tego przybytku, ktora twierdzi, ze jej tu fajnie. –A czego mi tu brakowalo? Sufit byl, chusteczek do nosa w brod, czula opieka calego personelu medycznego az do porzygania, i jeszcze tyle kwiatow i pluszakow, ze moge kwiaciarnie ze sklepem zabawkowym otworzyc. Zasmiali sie obydwoje, ale Patrycja nagle spowazniala. –Opowiesz mi? Staruszek wzruszyl ramionami, a dziewczyna dopiero teraz spostrzegla, ze jest zmeczony zyciem nie mniej niz ona. –Artur od lat trudnil sie rozprowadzaniem w kregach dubbingowych pigulki gwaltu. Jako lekarz weterynarii mial do tego specyfiku nieograniczony dostep… –To one sa stosowane w weterynarii? – wpadla mu w slowo. – Nigdy o tym nie slyszalam! –O wielu rzeczach nie slyszalas, naiwna dziewczynko. – Aureliusz usmiechnal sie smutno i opowiedzial historie Janki i Gabriela. Gdy skonczyl, oboje z Patrycja mieli lzy w oczach. –Jak udalo im sie pozbawic mnie dachu nad glowa? zapytala po dlugim milczeniu. Wobec tragedii tamtych dwojga jej wlasna zdawala sie byc mniej znaczaca. –Troche to szyte grubymi nicmi i widac w tym reke mecenas Marynowskiej. Otoz gmina wystawila Chatke do przetargu ograniczonego, o ktorym upomniano" ciebie poinformowac. Wiesz: telefony sie zepsuly, a list pozarl Edzio Listonosz. Chatke chcial kupic Lukasz, podstawiony przez twoja matke – za to mu wlasnie placila (tu Aureliusz postanowil dyplomatycznie nagiac prawde – nijak nie przeszloby mu przez gardlo, za jakie uslugi tak naprawde placila Lukaszkowi matka Patrycji) i na wszelki wypadek ja (zastawilem na wadium moj zabytkowy kredens), ale Agencja Nieruchomosci Rolnych skorzystala z prawa pierwokupu, jakie jej ustawowo przysluguje, wiec twoj domek nadal nalezy do panstwa, czyli do nikogo. Moze kiedys uda cl sie go odzyskac… Dziewczyna pokrecila glowa. Nie chciala juz odzyskiwac Chatki, naiwnosci i marzen. –Co z Lukaszem i Arturem? Przeprosili i wyjechali? Ot, tak? –Nie martw sie. Zostali przykladnie ukarani. – Dziadek poklepal dziewczyne po rece. –Wiezienie? –Nie. – Pokrecil glowa i usmiechnal sie tajemniczo. – Gorzej… Uniosla brwi. Co moze byc gorszego od… Impotencja. Parsknela smiechem, myslac, ze staruszek zartuje, ale oa mowil serio. –Rzuciles na nich urok? –Rzucilem sugestie. A oni w nia uwierzyli i beda wierzyli jeszcze przez jakis czas. Powiedzmy dwa lata. –Chyba woleliby juz isc do paki… –Tez tak mysle – zgodzil sie z nia Aureliusz. – Ta kara wydala mi sie jednak skuteczniejsza i bardziej adekwatna do przewinienia. –Czarna magia… No, ladnie, ladnie… – Pokrecila glowa. Dziadek prychnal jak rozzloszczony kot: –Nie istnieje zadna magia, dziewczyno, zrozum to raz na zawsze! Magia to nic innego, jak sila albo slabosc ludzkiego umyslu. Moc, ktorej uzywasz, wiara w nia i odwaga, by wierzyc – to jest wlasnie magia! Wiara, odwaga i moc – nie trzeba niczego wiecej! Umilkl, a ona odwrocila twarz do okna. Widac nie starczylo jej ani wiary, ani mocy, ani odwagi, bo pozwolila marzeniom rozwiac sie jak porannym mglom… –To wszystko brednie – szepnela. – Mamiliscie mnie od poczatku: ty i Berenika, Lukasz, Artur i Holender, matka i Hanka… Uroczne wina i magia milosci, zakladziki i gierki, kontrola i manipulacja. Dobrze sie bawiliscie, wszyscy razem i kazde z osobna, patrzac, jak wiklam sie i miotam w waszych lepkich sieciach? –Wnusiu… – zaczal Dziadek pojednawczym tonem. –Nie mow tak do mnie nigdy wiecej! – Spojrzala na niego oczyma wypelnionymi nienawiscia. – Prawdziwej wnuczki nie pozwolilbys tak skrzywdzic! –Patrycjo – w glosie staruszka zabrzmiala stal, zrenice blysnely lodowatym blekitem – to byl twoj wybor. Nikogo innego. To ty wybralas Poczekajke, pociagajac za soba nas wszystkich – poczawszy od wlasnej matki, skonczywszy na Gabrielu. Twoje decyzje i twoje wybory doprowadzily ciebie – i nas – do tego miejsca… – Zamrugal, roz- gladajac sie po szpitalnym pokoju jak czlowiek obudzony z koszmarnego snu. Dziewczyna opadla na poduszki, czujac, jak zabija ja kazdym – prawdziwym przeciez – slowem. –Wybacz, Patrycjo – lodowaty blekit stopnial – to bylo okrutne. Niepotrzebnie zranilem te, ktorej jestem winien wdziecznosc: dzieki tobie Gabriel zyskal szanse na nowe zycie… Poderwala glowe. –A ja ja stracilam! Dziadek spojrzal prosto w plonace gniewem oczy dziewczyny i nastepnym zdaniem: –Tak, ty ja stracilas – zgasil ten gniew. – To byl rowniez twoj wybor. Przez chwile milczala, ogluszona prawdziwoscia i okrucienstwem jego slow, a potem wycedzila: –Nie mowi sie takich rzeczy osobie po probie samobojczej. – Odwrocila sie i nakryla koldra az po czubek glowy. Nie zatrzymywala staruszka, gdy wychodzil, bardziej przygarbiony niz zwykle. Hanka, trzymajac przyjaciolke kurczowo za reke, jakby ta chciala znow uciec na koniec swiata, podprowadzila Patrycje do samochodu, posadzila – zupelnie powolna i zobojetniala – na miejscu pasazera i przypiela pasami. Pojedziemy po twoje rzeczy do tej cholernej Pocze kajki i juz nigdy wiecej nie chce o niej slyszec – powiedziala, siadajac za kierownica. Patrycja, zapatrzona przed siebie niewidzacym spojrzeniem, odparla cicho: –Najpierw do Ogrodu. Siedziala w tym samym miejscu, co wieki – zdawaloby sie – temu: naprzeciwko Dyrektora. Ale wieki temu jej oczy jasnialy nadzieja, a potem bezgranicznym szczesciem. Dzisiaj zas… Wbila wzrok w mietolace rabek sukienki dlonie, walczac ze lzami. Bala sie, ze gdy spojrzy Dyrektorowi w twarz, ujrzy zawod, jaki sprawila temu czlowiekowi swoja rezygnacja. Ale jeszcze bardziej bala sie, ze zamiast zawodu zobaczy… ulge, ze to ona odchodzi. Ze to nie on musi ja zwolnic. Dyrektor zas milczal. Milczal tak dlugo, az w koncu musiala nan spojrzec. –Byc moze powinienem byl powiedziec to wczesniej, moze moje slowa cos by zmienily… – Umilkl. Pelne dobroci oczy czlowieka, ktorego cenila i szanowala najbardziej na swiecie, zwilgotnialy. Uniosl jej dlon do ust i ucalowal. – Jest pani najlepszym lekarzem, z jakim mialem zaszczyt pracowac. To miejsce bedzie na pania czekalo. Zadne inne slowa nie byly potrzebne. Zamknela za soba drzwi gabinetu i oparla sie o nie. Jeszcze nie teraz. Jeszcze musi przejsc przez Ogrod, wsiasc do samochodu i dopiero wtedy moze pozwolic sobie na rozpacz. Przylozyla wierzch dloni do oczu, jakby sila chciala powstrzymac lzy. –Pani doktor… – uslyszala glos Kierownika gadziarni. Pokrecila glowa, podnoszac nan smutne oczy: –Nie jestem juz pania doktor. Starszy czlowiek przygarbil sie, a ona nagle uswiadomila sobie, ze od poczatku darzyla TegoKtorego-Nikt- Nie-Lubi sympatia i szacunkiem-za pasje i oddanie takie same jak jej. –Ja chcialem tylko powiedziec… Wiem, co chciales powiedziec, Piaskowy Dziadku, pomyslala znuzona. Czytalam twoj wpis: Pyton albinos zdechl. Zawiodlam nawet glupiego weza. –Ten pyton-albinos… – Kierownik umilkl, przelykajac Z trudem. – To byl ginacy gatunek, ale… pani byla cenniejsza. Nawet od niego. Mezczyzna odwrocil sie i odszedl spiesznie. –Patrycja! – zatrzymalo ja, gdy juz miala przekroczyc brame Ogrodu. Aga dogonila ja, z trudem lapiac powietrze. – Wiem, wiem, nie lubisz pozegnan i takie tam pierdoly, ale mam cos dla ciebie na pamiatke. –Mam nadzieje, ze nie zolwia w plynie. –Nie. – Agatka wcisnela Patrycji w reke male pude- leczko przewiazane wstazka. –Jajka kobry, zebym miala co wysiadywac w Warszawie? Rozesmialy sie przez lzy. –Prawie trafilas. – Aga otarla oczy. – Skorka grzechotnika. Nos w portfelu, a bedziesz bogatsza od Billa Gatesa. No, idz juz. Ja tez nie znosze pozegnan i takich tam pierdol. sie na piecie i uciekla. Gdy Patrycja po raz ostatni mijala brame Ogrodu, podniosla glowe, patrzac na neon. Przypomniala sobie, jak bardzo szczesliwa stala pod nim pare miesiecy temu, jak rece same unosily sie do trzech wielkich liter – ZOO skladajacych sie na caly magiczny swiat. Teraz odchodzila, wiedzac, ze nigdy nie pogodzi sie z ta strata, ze zadna inna praca nie da jej takiej satysfakcji i poczucia spelnienia jak ta, ktora zostawia za plecami. Przemknelo dziewczynie przez mysl, ze juz lepiej byloby utopic sie w studni, niz znosic takze i ten bol. W wynoszeniu pudel, spakowanych wczesniej przez Hanke, pomagala cala wies. Nagle wszystkim poczekajczanom Patrycja stala sie bliska i droga. Kobiety naznosily domowych wiktualow, "zeby pani doktor do zdrowia szybciej doszla", i staly teraz, ocierajac lzy. Mezczyzni, zwlaszcza ci mlodsi, probowali trzymac fason i pokrzykiwali jedni na drugich, coby sie cosik nie zbilo, a to pudlo to trzeba przestawic, a tamto znowu, w ktorym upakowano cenne jednorozce, to moze by na tylne siedzenie zamiast do bagaznika. Ze scisnietym sercem po raz ostami przeszla przez swojsko skrzypiaca furtke. Panda-pies usilowala wyrwac sie Hance i dolaczyc do Patrycji. Nie rozumiala, dlaczego maja opuscic ten raj na ziemi i spedzic reszte zycia w malym, goracym domku na kolkach – dalej psia wyobraznia nie siegala. Janek nie bral udzialu w calym tym zamieszaniu. Stal z boku, trzymajac na lancuchu Wiedzme i gladzil ja po glowie, tak jak chcialby pogladzic jej byla wlascicielke. Patrycja podeszla do niego. Chciala cos powiedziec, ale glos uwiazl jej w gardle. –Wiem, wiem, pani Patrycjo – po raz pierwszy od- wazyl sie powiedziec do niej po imieniu – raz w miesiacu kapac w truskawkach. –Albo…? –W mandarynkach. Doic kolo osmej, bo jest krowa luksusowa. Bede o nia dbal, tak jak dbalbym… – zacial sie i umilkl zmieszany. –Wiem. Dziekuje. –A co zrobila pani z tym wscieklym koniem? Od tamtej nocy, kiedy stracila zludzenia, nie widziala Zolzy, co nie bylo takie najgorsze. Odwrocila glowe, by Janek nie widzial uczuc, jakie nia teraz miotaly. Zapatrzyla sie na wzgorze, gdzie kiedys stal, a potem na jej oczach plonal wiatrak. Tak… Najgorsze bylo to, ze od tamtej nocy nie widziala tez… Gabriela. A tego ostatniego jeszcze choc raz, jeden jedyny raz, chcialaby ujrzec. I powiedziec mu… Powiedziec, ze… Nie. Najpierw przeprosic. A potem… –On o tym wie. Te slowa padly tak nagle, ze drgnela zaskoczona. –On o tym wie – powtorzyl Dziadek, stajac przed nia. – Opowiedzialem mu prawde, tak jak tobie, wysluchal i… wybaczyl. Lukaszowi, Arturowi, Jance i… sobie. –Jest dobrym czlowiekiem – szepnela Patrycja. – Zawsze to czulam. Powiedz mu… Przekaz… –Patrycjo, mozesz konczyc?! – Dobiegajace z samochodu i coraz rozpaczliwsze skomlenie Pandy-psa nie dalo czasu na wyrwanie z poranionego serca i zdlawionego lzami gardla tych najwazniejszych slow. "Powiedz, ze go kocham!", krzyczaly jedynie oczy Patrycji. "Zawsze bede go kochala! Powiedz mu to!". Chciala chwycic Aureliusza za reke, jakby to byla ostatnia deska ratunku, ale nic juz nie moglo uratowac Patrycji uratowac przed zsylka do swiata, gdzie nie ma marzen. Tego, kto moglby, nie bylo. Dlon opadla bezwladnie. Po policzkach poplynely lzy. Dziadek spojrzal gdzies ponad jej ramieniem i jego twarz pojasniala nagle. Polozyl dlonie na ramionach dziewczyny i rzekl mocnym glosem: –Wykazalas sie wiara i odwaga. Niezwykla wiara i odwaga. Te slowa! Przeciez nie mogl ich znac! Mogl?! Mieszkancy rozstapili sie nagle, szmer rozmow ucichl, zmieniajac sie w pelne podziwu i respektu milczenie. Wolnym krokiem, ze swym tajemniczym usmiechem na twarzy, nadeszla Berenika, zamiatajac kurz drogi pyszna ciemnozielona suknia. Mogl. Dziadek pochylil sie, calujac czarownice w reke, a potem siegnal do kieszeni i wyciagnal koperte zaadresowana do Patrycji. Pismo bylo dziwnie znajome. Zawartosc rowniez. Karta tarota. Tylko jedna. "Kochankowie". Odwrocil oniemiala Patrycje w strone lak, przez ktore na zlamanie karku gnal jezdziec na czarnym jak zrenica kota rumaku. Pokrecila glowa, nie wierzac w to, co widzi. Przez jej pusty nagle umysl przemknela mysl: w zyciu nie widzialam lepszego jezdzca. Wydawalo sie, ze wieki temu powiedziala to samo, a to bylo zaledwie kilkadziesiat stron wczesniej… Jezdziec, skrecajac na droge prowadzaca do Chatki, zwolnil. Na jego twarzy widac bylo ulge, ze zdazyl. Ze Ona jeszcze nie odeszla. Mial czarna bluze rozpieta pod szyja i czarne bryczesydokladnie jak w wizji. Wlosy, czarne jak siersc Sheridany. swiezo umyte i przyciete tuz nad karkiem, lsnily w promieniach slonca. Twarz, teraz gladko ogolona, przypominala nieco dawnego Gabriela, ale… jasniala trudnymi do opisania uczuciami. Byl wolnym czlowiekiem. Zwrocono mu wolnosc i honor. Mial prawo chodzic z podniesiona glowa, mial prawo szanowac siebie samego i… kochac tego, kogo pragnal kochac. Usmiechal sie leciutko, samym kacikiem ust – No, idz do niego! – Dziadek pchnal lekko Patrycje. Zrobila jeden krok niczym lunatyczka, a potem, jakby nagle unioslo ja ze soba stadko wrobli, ruszyla biegiem w strone Gabriela. Ten zas zeskoczyl na ziemie lekko jak elf i czekal. Zatrzymali sie o krok od siebie. Serca i dusze tych dwojga, przeznaczonych sobie od zawsze, wyrywaly sie do siebie, ale slowa, ktore padly, czyny, ktore sie dokonaly, nagle szklana tafla odgrodzily dwa ciala. Slad po szpicrucie nadal szpecil policzek Gabriela, w pamieci Patrycji zas rozbrzmiewalo kpiace: "ksiezniczka nie bylaby taka latwa". Nagle wyciagnal dlon i dotknal medalionu zawieszonego na szyi dziewczyny. –"Badz wierna. Idz". Uniosla glowe i zajrzala gleboko w jego szare oczy. Siegnal do sakwy przytroczonej do siodla i podal jej… Podal gruby plik listow przewiazany wstazka. –Tylko one ocalaly z pozaru. Spojrzala na niego, a potem znow na listy adresowane jej reka na skrytke pocztowa numer 34 w Lublinie. Uniosl kacik ust w usmiechu. –Czekalas na mnie, Anaelo? –Na ciebie, Amre. Szklana tafla pekla. Ze stlumionym szlochem zarzucila mu rece na szyje, garnac sie do niego calym cialem. On zas powoli, jeszcze nie wierzac swemu szczesciu, zamknal ja w ramionach i przytulil tak mocno, by oboje mieli pewnosc, ze nigdy juz jej nie wypusci. Nigdy. EPILOG Który niczego nie kończy, a wszystko zaczyna Stanal na progu, przyzwyczajajac oczy do panujacego wewnatrz polmroku. Pomieszczenie zdawalo sie byc puste. W pewnej chwili dojrzal w rogu jakis ruch. Cielaczek na patykowatych nozkach, barwa, wielkimi uszami i czarnymi oczyma przypominajacy raczej samiatko, skryl sie za swoja mama, krowa Zosia, Wiedzma zwana. Lukasz podszedl do dzersejki, spokojnie przezuwajacej cos jak zwykle niejadalnego. Przeciagnal dlonia po lsniacym czystoscia grzbiecie zwierzecia. Dolecial go zapach truskawek; widac Janek dotrzymywal obietnicy i kapal krowe co miesiac w mydle dla niemowlat. Lukasz usmiechnal sie mimowolnie. Z zakamarkow pamieci dobiegl go cichy spiew: Laly, aj mister laly, aj hew nolbady, ool maj oooln. Krowa Zosia, zupelnie jakby uslyszala glos swej pani, odwrocila glowe i wpatrzyla sie w Lukasza przepastnymi, czarnymi oczyma. Pogladzil zwierze po pysku. Tak. Tylko ona, Patrycja, byla soba. Oni wszyscy grali317 Lukasz, Arturek, nawet wspanialy, szlachetny Gabriel. Kazdy z nich odgrywal przed dziewczyna swoja role, a ona – jedyna prawdziwa i tak glupio ufna – dawala sia zwodzic. Przypomnial sobie jej zachwycone spojrzenie, gdy pierwszy raz ujrzala go na lesnej drodze… Kobiety na widok Lukasza reagowaly roznie: jedne zaczynaly sie bezwstydnie lasic i uwodzic pieknego samca, drugie prowokowaly, by on wykonal pierwszy ruch, inne znowu – te starsze i doswiadczone w damsko- meskich gierkach – bezceremonialnie pytaly: kiedy, gdzie i za ile. I tylko jedna Patrycja, widzac go, miala za kazdym razem szczery zachwyt i szczescie w oczach, krzyczacych: "Znalaz- lam cie!". Te oczy zgasly w chwili, gdy po raz pierwszy pokazal swoja prawdziwa twarz. I juz nie odzyskaly blasku. Zamrugal, napotykajac uwazne spojrzenie dzersejki. Prychnal, zly nie wiadomo na kogo, wyjal z kieszeni komorke, na ktora krowa lypnela pozadliwie. Wystukal numer. –Spotkajmy sie jutro. Tam, gdzie zwykle. Jestes mi potrzebny. Zamknal klapke komorki, po czym trzepnal zwierze wierzchem dloni w pysk i wyszedl. Koniec tomu 1
Płaszcze damskie to jedne z najpopularniejszych strojów, które królują na polskich ulicach w sezonie przejściowym. Szczególnie chętnie nosimy je jesienią i zimą, kiedy temperatury i pogoda są jeszcze na tyle łaskawe, aby zostawić puchowe kurtki w szafie. Odkryta w obrębie szyi konstrukcja płaszcza wymaga jednak doboru do niego odpowiedniego szalika. Kluczem do stworzenia estetycznej, ciekawie prezentującej się stylizacji z tym okryciem wierzchnim w roli głównej, jest umiejętne zawiązanie szalika. Nie jest to także, wbrew pozorom, takie proste, jak może wydawać się na pierwszy rzut oka. Jak zawiązać szalik pod szyją? Klasyczne płaszcze damskie posiadają konstrukcję z odwiniętym na zewnątrz kołnierzem. Taki krój sprawia, że sam płaszcz, bez dodatków, możemy nosić jedynie w cieplejsze dni – jego założenie na chłodną, wietrzną pogodę wymaga doboru praktycznego akcesorium w postaci szalika. Dodatek ten sam w sobie może jednak stanowić modne i atrakcyjne wizualnie uzupełnienie całej stylizacji, nie warto więc z niego rezygnować nie tylko ze względu na swoje zdrowie. Prawidłowo dobrany do całej stylizacji szalik sprawi bowiem, że nasz jesienno-zimowy look będzie zarówno kompletny, jak i przyjazny dla naszego organizmu. Pewną sztukę może stanowić odpowiednie zawiązanie szalika na szyi. Warto w tym zakresie postawić na sprawdzone, klasyczne rozwiązania, które będą zawsze dobrze się prezentowały. Jedną z takich metod jest złożenie szala na pół, jego przełożenie z tyłu przez szyję oraz przeciągnięcie jednego końca szalika przez złożoną część z drugiej strony. Takie wiązanie szczególnie estetycznie prezentuje się w przypadku szalików i chust z frędzlami. Innym sposobem jest natomiast luźne owinięcie szala wokół szyi i puszczenie jego obu końców luźno, wzdłuż płaszcza. Możemy także włożyć oba końce szalika pod poły okrycia, co będzie stanowiło dodatkowe zabezpieczenie przed chłodem. Jak dobrać szalik do płaszcza? Płaszcze damskie mogą być zestawiane z bardzo różnymi szalikami. Na okres jesienno-zimowy najlepiej wybierać ciepłe szale wykonane z wełny, kaszmiru lub z domieszkami tych ciepłych włókien. Przy wyborze szalika ogromne znaczenie ma także jego kolorystyka. Jeśli posiadane przez nas w szafie płaszcze damskie są w klasycznych kolorach czarnym, szarym lub białym, możemy je zestawiać z szalami we właściwie dowolnej kolorystyce. Do płaszczy granatowych świetnie sprawdzą się natomiast szale brązowe, bordo, kremowe lub zielone. Posiadaczki płaszczy w bardziej wyrazistych kolorach, powinny natomiast stawiać na stonowane dodatki. Do okryć wierzchnich w kolorze intensywnej czerwieni, fuksji, zieleni czy chabrowym świetnie dopasują się szaliki w odcieniach szarości, bieli oraz czerni. Możemy wybierać zarówno jednolite szale, jak i ich bardziej wzorzyste odpowiedniki, które pięknie będą prezentowały się zwłaszcza na tle monochromatycznych okryć wierzchnich. Szalki bez wzorów natomiast możemy zestawiać z wzorzystymi częściami garderoby – w ich towarzystwie pięknie zaprezentują się płaszcze damskie w kratę, pepitkę, paski czy bardzo modną w ostatnich sezonach panterkę.
Warto wiedzieć, jak wiązać szalik męski na więcej niż jeden sposób, aby móc dopasować węzeł do charakteru stylizacji. Jest to bez porównania prostsze, niż zawiązanie muchy lub krawata. Czemu nie poćwiczyć więc tego przed lustrem? Jak zawiązać szalik męski do płaszcza? Czy węzeł zawsze jest konieczny? Na początek propozycja, która nie jest żadnym węzłem, ale za to doskonale wygląda jako element eleganckiej stylizacji z płaszczem w roli głównej. Mowa oczywiście o zarzuceniu szalika na szyję i schowaniu go pod płaszcz. To fantastyczny sposób na wyeksponowanie krawata lub muchy. Należy jedynie pamiętać, że nie jest to najlepsze rozwiązanie w sytuacji, gdy mamy do czynienia z bardzo niskimi temperaturami. Szyja jest wtedy odsłonięta, a szal pełni raczej funkcję dekoracyjną. Tym niemniej takie zestawienie wygląda naprawdę dobrze i gdy nie jest zbyt zimno, tak zarzucony szal może być fantastycznym uzupełnieniem formalnej lub casualowej stylizacji. Dlatego jeżeli nie jesteście pewni, jak nosić szalik męski do płaszcza – zwykłe przewieszenie go przez szyję może być dobrą opcją. Jak wiązać szalik męski do płaszcza czy kurtki? Teraz zajmiemy się najpopularniejszymi węzłami szalika męskiego. Pojedyncza pętla Najprostszy węzeł i doskonała baza do dalszych modyfikacji. Wystarczy owinąć szyję szalem, a jego końce związać na piersi. Jest to wiązanie przystosowane do stosunkowo krótkich i wąskich szalików. Gdy jednak układamy w ten sposób długi szal, warto pamiętać o tym, aby jego końce schować pod płaszcz. Podwójna pętla Bardzo prosty wariant pojedynczej pętli. Polega na podwójnym owinięciu szyi szalem, a następnie związaniu jego końców. Węzeł raczej do casualowych stylizacji. Komin W tym przypadku końce szala łączymy ze sobą – na przykład związujemy lub zszywamy. Tak powstałą konstrukcją owijamy szyję 2 lub 3 razy. Jest to świetny sposób na noszenie szala do kurtek z kapturem lub zapinanych pod szyją płaszczy. Węzeł włoski, niekiedy zwany również paryskim Węzeł włoski to prawdopodobnie najbardziej stylowe wiązanie szala, które równie dobrze sprawdza się w casualowych stylizacjach, jak i w formalnych zestawieniach. Tworzy się go w bardzo prosty sposób. Wystarczy złożyć szal na pół, ułożyć na karku, a następnie przeciągnąć obydwa końce szala przez powstałą pętlę. Pętla może być prosta, wówczas jest bardziej elegancka, ale możemy ją również delikatnie wywinąć – wtedy całość wygląda odrobinę nonszalancko. Węzeł ten może być noszony do kurtki, płaszcza czy marynarki, przy czym warto pamiętać, że najlepiej wygląda z dłuższymi szalami. Podwójny węzeł włoski Casualowy wariant węzła włoskiego. W tym przypadku również składamy szal na pół i układamy go na karku. Różnica polega na tym, że przez powstałą pętlę przeciągamy zaledwie jeden koniec szala. Następnie koniec pętli obracamy o 180 stopni, a przez powstałą nową pętelkę przeciągamy drugi koniec. Całość wygląda bardzo swobodnie, więc raczej nie należy jej stosować do garnituru czy na bardziej formalne okazje. Garnitur, płaszcz, kurtka… jak nosić szalik męski, aby wyglądać dobrze w każdej sytuacji? Zasady doboru szalika do wierzchniego okrycia są stosunkowo proste. Im bardziej formalna stylizacja, tym mniej efektowny wizualnie powinien być szal. Gładki, o stonowanych kolorach, najlepiej kaszmirowy i niezbyt długi szalik (maksymalnie do 150 cm) powinien doskonale wyglądać w połączeniu z garniturem oraz eleganckim płaszczem. Z kolei wzorzyste, grube i długie szale zakłada się najczęściej do codziennych stylizacji – do pracy czy na wyjście ze znajomymi.
jak wiazac pasek od plaszcza